Читать книгу Pruska zagadka - Piotr Schmandt - Страница 5
1
Podróż inspektora Brauna
ОглавлениеInspektor Ignaz Braun przetarł miękką chusteczką okrągłe szkiełka okularów. Bez nich czuł się jak bez ręki. Szybkim ruchem nałożył na nos cudowny wynalazek, dzięki któremu najważniejszy ze zmysłów mógł z całą ostrością rejestrować i oceniać błahe z pozoru elementy układanki tworzącej rzeczywistość. Pociąg miarowo turkotał, rytmiczne odgłosy toczących się kół wprawiały inspektora w doskonały nastrój. Wprawdzie Ignaz Braun najlepiej czuł się w swojej przytulnej berlińskiej garsonierze przy Dürenergasse, jednak i on od czasu do czasu odczuwał właściwą młodemu jeszcze człowiekowi potrzebę wyrwania się w świat, chociażby miało ono oznaczać chwilowe zaszycie się na prowincji.
W przedziale drugiej klasy oprócz inspektora siedziało troje osób. Starszy pan o kościstej twarzy i siwym wąsiku czytał z namaszczeniem gazetę, której nie wypuścił z rąk od chwili wejścia do pociągu na stacji w Szczecinie. „Urzędnik podatkowy średniej rangi, może powiatowy inspektor szkolny, luteranin, przykładny ojciec kilkorga dzieci, głosuje na prawicę od co najmniej trzydziestu lat i kocha cesarza jak siebie samego. Nie miewa ekstrawagancji i nie chodzi do kabaretu” – ocenił inspektor towarzysza podróży. Znacznie częściej jednak wzrok Ignaza Brauna wędrował w stronę eleganckiej młodej kobiety siedzącej naprzeciwko i trzymającej na krągłych kolanach wiercącą się dwuletnią dziewczynkę.
Inspektor należał do tych mężczyzn, którzy nie przejawiają wyzywającej śmiałości w kontaktach z kobietami. Lubił wzbudzać zainteresowanie u szykownych dam, schlebiało mu, jeżeli zostawał obdarowywany czarownym uśmiechem lub dyskretnym gestem świadczącym o życzliwości rozmówczyni. Za nic w świecie inspektor Braun nie odważyłby się jednak na zalecanie do kobiet; nie leżało w jego naturze wdzięczenie przejawiające się przybieraniem póz widywanych w trakcie spaceru po ogrodzie zoologicznym w okolicach klatek z makakami czy pawianami. Tego dnia policjant mógł bez obawy narażenia się na podejrzenia ponętnej kobiety kierować w jej stronę aksamitne spojrzenia, udając, że przypatruje się z życzliwością jedynie żywotnemu maleństwu.
Braun, zwięźle oceniwszy nudnego urzędnika podatkowego, z zapałem chłonął każdą cząstkę aury roztaczanej przez młodą damę. Subtelny kapelusz z jasnożółtymi czereśniami okrywał czarne włosy wychylające się niekiedy na policzki zaróżowione lekko od wysiłku nieuniknionego przy opiece nad dzieckiem ciekawym świata. Wyszukana i skromna elegancja pasażerki nie uszła uwadze Ignaza. Kobieta nie należała do osób przesadnie szczupłych, jej kształty uśmiechały się do młodego policjanta każdym ruchem, oszczędnym i kontrolowanym. Dama niekiedy karciła dziecko i sadowiła je na kolanach z takim wdziękiem, jakby sięgała po czekoladkę firmy Sarotti albo filiżankę kawy ze śmietanką. Uroku towarzyszce podróży inspektora dodawały rzadko przez kobiety używane okulary, przedmiot łączący Ignaza z nieznajomą. Braun wiedział, że gdyby ujrzał damę na ulicy, byłaby ona dumna i wyniosła, może nawet sprawiałaby wrażenie obrażonej na cały świat. Starczył drobny gest, ciepłe słowo, zainteresowanie okazane dziecku, i znikała gdzieś jej rezerwa i chłód.
Policjant zdawał sobie sprawę, że nie zamieni z kobietą ani jednego znaczącego słowa, że najpóźniej u celu własnej podróży ostatni raz spojrzy na jej postać, ale starał się o tym nie myśleć. Chwytał zachłannie każdą okazję i spoglądał naprzeciwko pogodnie, ciesząc się z tak miłych okoliczności podróży. Ignaz Braun nie oczekiwał od życia wiele i należał do rzadkiej kategorii ludzi radujących się promykiem słońca pośród ciemności świata, z którymi miał do czynienia na co dzień.
Niski i przyjemny głos kobiety nie zdziwił inspektora. Uderzająca była jedynie melancholijna nuta przebijająca się w każdym słowie damy, do dziecka mówiącej po polsku. Starszy pan nie wychylał nosa spoza swojej gazety, Braun natomiast kilka razy odezwał się do towarzyszki podróży i był przez nią pytany o rozmaite błahostki.
Niestety, nie wypadało biednemu inspektorowi wpatrywać się nieustannie w świeże oblicze powabnej istoty. Ignaz Braun, jako człowiek interesujący się wieloma dziedzinami życia i obarczony zawodową niejako ciekawością, tak potrzebną w stołecznym Wydziale Zabójstw, uważnie analizował mijane krajobrazy. Pociąg odjechał przed chwilą ze stacji Słupsk i spiesznie podążał na wschód ku dalszym celom. Słotny marcowy dzień widać zatrzymywał ludzi w ciepłych domach, skoro w przedziale inspektora nie zaszła żadna zmiana. Podróżowali jedynie ci, których zmuszały okoliczności. Monotonny krajobraz pełen nagich jeszcze drzew i szarych, umęczonych długą zimą płaskich pól pozwalał Ignazowi skupić się na celu podróży. Brunatne punkciki widocznych w oddali zabudowań tylko na moment rozpraszały policjanta. Bardziej zajmowały go ciemne oczy sąsiadki, ale ich blask inspektor w umiejętny sposób potrafił umieścić w myślach obok układanki obrazującej zadziwiające wydarzenia, których miał stać się kolejnym uczestnikiem.
Ignaz oparł wygodnie plecy o pluszową tkaninę miękkiego fotela i raz jeszcze pogrążył się w myślach dotykających najmroczniejszych zakamarków ludzkiej duszy.
O wszystkim dowiedział się z prasy. „Berliner Beobachter” szeroko rozpisywał się na temat wydarzenia, które wstrząsnęło mieszkańcami spokojnego miasteczka w Prusach Zachodnich należącego do regencji gdańskiej. Śladem gazety na miejsce podążyli dziennikarze konkurencyjnych tytułów, ale tamten pierwszy artykuł zrobił na Ignazu największe wrażenie. Krótkie zdania jak cięcia lancetu rzeźbiły kształty kolejnych faktów i domysłów. „Jakież ona ma piękne policzki...” – po raz kolejny zauważył inspektor Braun i wrócił pamięcią do rzędów drobnych gotyckich literek pochłanianych chciwie przed miesiącem.
Kiedyś, dawno temu, policjant przejazdem gościł w Wejherowie. Niewiele pamiętał z tamtego czasu. Pochodził z okolic Poznania i takich miasteczek w całej monarchii widział wiele. Teraz wiedza inspektora, uzupełniona lekturą, zaczynała przekładać się na obrazy pojawiające się uporczywie i z fotograficzną ostrością.
W połowie lutego 1901 roku mieszkańcy Prus cieszyli się wiosenną niemal pogodą. Krótkie dni zimowe napełniały okolicę jaskrawym słońcem, ciemności nadchodziły coraz później, śnieg zdawał się nie tak zimny i nawet starsi, poważni ludzie uśmiechali się częściej niż wypadało. Od kilku dni tę aurę nadchodzącego przedwiośnia zakłócał Johannes Wenders. Rozsądny i stateczny piekarz zupełnie stracił głowę, chociaż wszyscy przyznawali, że na jego miejscu zachowywaliby się tak samo. Kiedy dzieci ślizgały się na łyżwach po kruszejącym lodzie, gospodynie robiły codzienne zakupy, a z kominów ulatywał do nieba gryzący dym, pan Wenders z kilkoma pomocnikami dzień i noc przetrząsał każdy zakątek miasta. Pukał do drzwi, prosił o pokazanie podwórek, chlewików i drewutni, zajrzał do wszystkich kalwaryjskich kapliczek. Poszukiwania nie przynosiły rezultatów. Syn Johannesa, osiemnastoletni gimnazjalista Johann, we wtorek 15 lutego jakby zapadł się pod ziemię. Piekarz, jak donosiły gazety, zachodził w głowę, co takiego mogło spowodować zniknięcie jedynaka. Johann nie miał zatargów z rówieśnikami, należał do kilku kółek szkolnych, pomagał słabszym uczniom. Był lubiany przez nauczycieli i sąsiadów. Z wolna całe miasto zaczynało huczeć od plotek i domysłów, ale nie brakowało też przejawów życzliwości w stosunku do zrozpaczonego ojca i jego żony Irmgardy, kobiety słusznej postawy i statecznych obyczajów. Pana Wendersa nie odstępował na krok największy konkurent, piekarz Werner Lange. Obchodził z Johannesem wszystkie ciemne zaułki i miejsca, w których ojciec spodziewał się znaleźć jakikolwiek trop. Lange pocieszał rywala, jak mógł, pewnego dnia o późnej porze wyznał nawet, że jego pieczywo nie może równać się z wypiekami firmy „Wenders Bäckerei”. Stary Johannes musiał dziwić się, że dopiero tak dramatyczne okoliczności potrafią wydobyć z człowieka jego prawdziwe oblicze, i zarazem cieszył się z nagłej poprawy stosunków ze śmiertelnym dotąd wrogiem.
Po czterech dniach poszukiwań, kiedy nieszczęśliwy ojciec razem z kilkoma pomocnikami przeniósł się na leśne obrzeża miasta, Werner Lange odkrył coś, co każdy z poszukujących odsuwał dotąd w najciemniejszy kąt wyobraźni. Młyn nad rzeczką Cedron, stojący nad płytkim rozlewiskiem, a należący do rodziny Biangów, miał stać się kolejnym miejscem drobiazgowo przeszukanym przez mężczyzn. Lange zmęczonym krokiem przyczłapał w okolice młyna, spojrzał na rozlewisko i jego wzrok spoczął na bezkształtnej szarej masie wystającej kilka centymetrów ponad powierzchnię wody, w miejscu ukrytym przed mniej uważnym obserwatorem.
Piekarz pobiegł po brodzącego nieopodal w śniegu Johannesa. Obaj mężczyźni, zaopatrzeni w bosaki i otoczeni wianuszkiem pracowników młyna, wchodzili do lodowatej wody. Johannes z bijącym mocno sercem przybliżał się do celu. Kilka metrów dzieliło go od zamokniętego papieru owiniętego starannie mocnym sznurkiem. Każdy krok stawał się coraz krótszy. W końcu oblany lodowatym potem Wenders doszedł do paczki. Przystanął, dobiegł do niego Lange z dwoma pomocnikami. Spróbowali podnieść pakunek. Piekarz śledził błędnym wzrokiem czynności trzech mężczyzn, podążał za wlokącymi ciemnoszary ciężar w stronę brzegu. Tragarze znaleźli się wreszcie na zaśnieżonym skrawku ziemi. Werner Lange szybko przeciął ostrym jak brzytwa nożykiem sznurek i rozchylił rwące się miękkie warstwy grubego papieru. On pierwszy ujrzał górną część męskiego torsu pozbawioną głowy i rąk. Nie wszyscy z obecnych odważyli się zajrzeć w głąb otwartego pakunku. Nadludzkim wysiłkiem Johannes Wenders obejrzał fragment ciała i, mimo zniekształceń właściwych wstępnym stadiom rozkładu, rozpoznał po charakterystycznej bliźnie biegnącej poniżej lewej piersi tors syna. Skąpe resztki ubrania należały do gimnazjalisty. Nie mogło być wątpliwości. Ojciec osunął się miękko na śnieg i dopiero łyk mocnej wódki przywrócił mu świadomość.
Wieść o znalezieniu części ciała młodego Wendersa lotem błyskawicy rozeszła się po mieście. Kiedy przy użyciu bosaków szukano pozostałych szczątków, nad rozlewisko nieustannie nadbiegały tłumy ludzi ciekawych makabrycznego znaleziska. Po dwóch kwadransach wyłowiono drugi pakunek. Tym razem Werner Lange nie znalazł dość siły, aby powtórzyć swój heroiczny czyn, i odsunął się na bok. W zamokniętym papierze pakowym ukryta była dolna część korpusu. Bez nóg. Przybyły na miejsce doktor Leo Gessler beznamiętnym głosem i kilkoma szybkimi gestami wykazał fachowość cięć. „Chirurg lub rzeźnik” – zawyrokował.
„Nawet w Berlinie była to sensacja” – refleksyjnie podsumował lutowe wydarzenia inspektor Braun i na dłuższy moment zatrzymał wzrok na towarzyszce podróży podającej dziewczynce ciasteczko migdałowe (wcześniej obie zjadły po jajku na twardo i maślanej bułeczce z serem). Mała ochoczo sięgnęła po smakołyk i dopiero wtedy Ignaz zauważył, że karmiąca dziewczynkę dama nie ma na palcu obrączki. Ożywił się na moment, ale zaraz uświadomił sobie, że wcale nie musiało oznaczać to wolnego stanu kobiety.
Wejherowem wstrząsnął monstrualnych rozmiarów zbiorowy dreszcz przerażenia. Zgroza mieszała się w umysłach mieszkańców miasteczka z rozkoszą płynącą z poczucia odmiany sennego do tej pory życia. Domysły i plotki przetaczały się przez ulice i domostwa szeroką falą i, jak kapryśne strumyki, zmieniały nurt, doznawały metamorfoz, drążyły nowe koleiny. Miejscowa policja wszczęła śledztwo, szukano pozostałych części ciała osiemnastolatka.
Kilka dni po pierwszych znaleziskach gromadka dzieci lepiących bałwana natknęła się na lewe ramię Wendersa. Z zachowanym rękawem szarej marynarki i pokrytej brunatnymi zaciekami koszuli leżało tuż za bramą cmentarza ewangelickiego na świeżo spadłym śniegu. Znowu fachowe cięcie. Dlaczego podrzucono ramię dopiero wtedy, w miejscu tak widocznym? Inspektorowi Braunowi pytanie to zadał nadkomisarz Arnold von Marburg, bardzo ważna figura w stołecznym Wydziale Zabójstw. Berlin domyślał się, że wykrycie sprawcy przerasta możliwości wejherowskiej policji i potrzebna będzie interwencja fachowych sił z centrali.
Ignaz Braun zakończył właśnie sprawę handlującego końmi porywacza dzieci z północnej Turyngii i w chwale wytrawnego detektywa pojawił się w olbrzymim i surowym gmachu siedziby policji, witany przez znajomych z największą atencją. Zapukał do drzwi gabinetu von Marburga, spodziewając się decyzji o przyznaniu zasłużonego urlopu, tymczasem olbrzymi mężczyzna z sumiastym wąsem i łysą czaszką bez słowa podał inspektorowi artykuł o zbrodni w Wejherowie. Ignaz znał już jego treść i w sekundę odgadł, że czeka go podróż do Prus Zachodnich. Niejednokrotnie komplementowany był mianem wschodzącej gwiazdy cesarskiej policji i liczył się z kosztami takiej opinii. Przyznawał w duszy, że pochlebiało mu zainteresowanie prasy i cieszył podziw okazywany przez przełożonych.
Ojciec Ignaza Brauna był Polakiem i inspektor mówił po polsku jak mieszkaniec Warszawy lub Wilna. W warunkach Prus Zachodnich umiejętność ta mogła się okazać bezcenna przy pozyskaniu zaufania miejscowej ludności. Von Marburg był czcicielem kanclerza Bismarcka, ale należał do ludzi inteligentnych i potrafiących szerzej niż jego autorytet patrzeć na skomplikowane sprawy narodowościowe. Już dawno pogodził się z faktem, że nie wszyscy poddani Najjaśniejszego Pana są Niemcami z dziada pradziada, i z radością, chociaż okazywaną na sposób pruski, dostrzegał w siedzącym naprzeciwko młodym człowieku dojrzewającego z każdym dniem rasowego detektywa.
Służba nie zna sentymentów i słabości. Inspektor Braun zapakował do walizki parę koszul i zapas kołnierzyków, trzy krawaty, koszulę nocną i na stacji Tiergarten wsiadł do pociągu kolei żelaznej odjeżdżającego do Królewca. W walizce Ignaza nie zabrakło też kilku prac naukowych z zakresu geografii i historii Prus Zachodnich. Publikacje wydawały się policjantowi nieodzowne w teoretycznym przygotowaniu do prowadzenia śledztwa; na przykład taki Karl Perlin w swojej pracy „Wanderungen durch die Sogen” w plastyczny sposób odmalował wszystko, co mogło być przydatne dla osoby przyjeżdżającej do Wejherowa. Wiedza humanistyczna zawsze przynosiła Braunowi wymierne korzyści.
Zbrodnia w Wejherowie szerokim echem odbiła się po całych Niemczech, chociaż sprawa podniesiona przez żurnalistów zgasła dla ogółu dość szybko. Wydarzeniem żyli nadal mieszkańcy miasteczka i najbliższych okolic. Policjanci kryminalni fascynowali się makabrycznym znaleziskiem, analizowali fragmentaryczne informacje, nad kufelkiem złocistego piwa i talerzem dymiących parówek dyskutowali, snując najrozmaitsze przypuszczenia. Centrala w Berlinie, dbając o prestiż praworządnego państwa, nie mogła pozwolić sobie na bezsilność i przegraną. Efektem narady w gronie bardzo ważnych osób była konkretna decyzja, w której wyniku Ignaz Braun pociągiem linii Berlin – Królewiec dojeżdżał właśnie do Lęborka. Cel podróży miał się ukazać oczom inspektora za niespełna trzy kwadranse.
Policjant wrażliwy na kobiece wdzięki doznał zawodu. Spodziewał się, a raczej miał nadzieję, że piękna nieznajoma będzie towarzyszyć mu do samego Wejherowa, tymczasem los zamierzał ukraść mężczyźnie kilkadziesiąt minut rozkosznej kontemplacji. Dama poprawiła dziewczynce zsuwające się od nieustannego wiercenia pantalony, zapięła na ruchliwym ciałku bordowy paltocik, opatuliła główkę perkalowym czepkiem i przez dziecięce ramię przełożyła szydełkowaną portmonetkę; sama sięgnęła po błękitnoszary płaszcz, ale w tym momencie inspektor nadludzkim wysiłkiem woli przełamał nieśmiałość, poderwał się i po sekundzie tulił w dłoniach miękką, ciepłą wełnę, w którą otulała się nieznajoma.
– Bardzo pan miły, łaskawy panie – szepnęła z uśmiechem kobieta.
– To nic takiego, moim obowiązkiem i przyjemnością będzie zapytać szanowną panią, czy nie zechciałaby wyświadczyć mi łaski i pozwolić wynieść jej bagaże z pociągu – wyrzucił z siebie jednym tchem policjant.
– Zechciałby pan...? Doprawdy?
– Ależ łaskawa pani! – Braun doświadczył ponownie przypływu odwagi.
Wzajemnym uprzejmościom nie było końca. Urzędnik podatkowy ze Szczecina, odziany w czarny surdut o niemodnym kroju, na moment podniósł głowę znad gazety i nieco zdziwiony niepotrzebnym zamieszaniem powrócił zaraz do zajmującej lektury. Zaledwie kilka osób wysiadało w Lęborku. Ignaz dość swobodnie przecisnął się do wyjścia z olbrzymią skórzaną walizką i pudłem na kapelusze. Jeszcze chwila i straci z oczu kobietę, która zaintrygowała go jak nikt dotąd. Nieznajoma musiała wreszcie dostrzec uporczywe spojrzenia Brauna i spuściła oczy. Wybawienie z niezręcznej sytuacji przyniosło zatrzymanie się pociągu. Inspektor otworzył drzwi, przepuścił damę i dziewczynkę, potem zaś, niosąc przed sobą bagaż, wytoczył się na zewnątrz.
Trzymając dziecko za rękę, błękitnoszara istota podeszła szybkim krokiem do dwóch kobiet, starszej i młodej. Inspektor nieśmiało przydreptał do witającej się gromadki, postawił obok kobiet walizkę i pudło na kapelusze, skłonił grzecznie głowę i zamierzał się oddalić. Nagle nieznajoma wyciągnęła w jego stronę dłoń. Mimo że cienka jedwabna rękawiczka dzieliła Ignaza od szczęścia, gorąco przywarł ustami do mgiełki materii.
Sygnał z lokomotywy, krótka zapowiedź odjazdu pociągu, i oczarowany mężczyzna pobiegł do swojego wagonu. Przytulił się do okiennej szyby i odprowadzał tęsknym wzrokiem kobietę.
Miał żal do siebie, że nie odważył się zadać nieznajomej kilku istotnych pytań. Gdyby to była jedna z podejrzanych! Podstępne i zawiłe pytania rodziły się wtedy w głowie inspektora jak gdyby pod wpływem szczególnego rodzaju natchnienia. Albo pytania krótkie i wymagające natychmiastowej odpowiedzi, demaskujące misterny plan ukrycia przestępstwa... Tutaj nieznajoma była władczynią, Ignaz natomiast pokornym sługą gotowym dać się poćwiartować dla jednego spojrzenia. Na myśl o ćwiartowaniu Braunowi przypomniał się cel podróży i policjant porzucił marzenie o tak szczególnym rodzaju oddania.
Nie znał nawet imienia tajemniczej damy, nie wiedział o niej nic i miał tylko nadzieję, że tęsknota po niespodziewanym zauroczeniu nie zakłóci trzeźwego myślenia, a ono w najbliższych dniach miało być najważniejsze. Policjant wpadł całym ciężarem ciała w fotel, czym wystraszył szczecińskiego urzędnika podatkowego pragnącego spokoju, i wpatrywał się w budynek dworca, w którego wnętrzu właśnie znikła postać kobiety.
Brauna nie interesowały teraz widoki wzgórz i nagich jeszcze konarów drzew, rdzawożółtych pól i małych domków. Zapomniał nawet o Johannie Wendersie. W nastroju smutku i zniechęcenia oddał się dręczącym, ale i słodkim wspomnieniom sprzed godziny, kiedy wydawało się, że ulotne szczęście będzie trwało wiecznie.
Kiedy pociąg dojeżdżał punktualnie do Wejherowa, Ignaz stał ponownie przed drzwiczkami wyjściowymi. Szczeciński urzędnik z wyraźną ulgą przyjął fakt opuszczenia przedziału przez współpasażera i ziewnął przeciągle, na co nie chciał pozwolić sobie w towarzystwie. Inspektor natomiast wychodził z pociągu wyprostowany, starannie ważąc każdy ruch i starając się nie wzbudzić sobą zainteresowania przechodniów. Dworzec wejherowski, schludny i niepozbawiony małomiasteczkowego uroku, zrobił na policjancie, wrażliwym na estetykę architektury, dobre wrażenie. Braun opanował już emocje, kamienna twarz wyrażała obojętną uprzejmość dla całego świata. Nieznajoma musiała ustąpić przed zbrodnią. Obowiązkiem cesarskiego policjanta miało być całkowite oddanie się przywróceniu społeczeństwu wiary w praworządne państwo i Ignaz Braun miał świadomość wagi swojej misji. Nie honor Rzeszy interesował go jednak najbardziej. Myśliwy pragnął znaleźć trop zwierzyny. Czuł, że zbrodniarz jest blisko, że może przechodzić właśnie obok brukowaną drogą albo stać przed sklepową witryną. Inspektor berlińskiej policji wciągnął całą piersią rześkie powietrze i przyspieszył kroku.