Читать книгу Pruska zagadka - Piotr Schmandt - Страница 8
4
Piekarz i jego żona
ОглавлениеWnętrze piekarni lśniło czystością. Białe, kremowe i seledynowe kafelki ogrzewał niemal poetyczny widok chlebów o najrozmaitszych kształtach, kajzerek i rogalików. Drożdżówki oblane lukrem i zdobione kandyzowanymi owocami dystansowały się od pospolitych na pierwszy rzut oka słonych wypieków, ale nie miały racji. Chleby, rumiane i uformowane w kształty o idealnych proporcjach, kusiły oko każdego, kto przekraczał próg owego ziemskiego raju. Za szklaną przegrodą na zgłodniałych klientów i ich dzieci czekały gotowe kanapki z serem lub szerokimi plastrami salami. Obok stały słoje z kruchymi ciasteczkami upiększonymi marmoladową plamką.
Inspektor dał się ponieść co najmniej dwóm zmysłom – wzrokowi i węchowi – w niedostępne jeszcze przed momentem obszary odczuć i marzeń. Obfite śniadanie zjedzone w „Königlicher Hof „ zdawało się należeć do zamierzchłej przeszłości.
W sklepie znajdowała się tylko jedna klientka, starsza kobieta o wesołej twarzy. Za ladą stały dwie młodziutkie sprzedawczynie, podobne do siebie jak dwie krople wody. Ich niebieskie fartuszki przyjemnie kontrastowały z białymi koronkowymi bluzkami zapiętymi wysoko pod szyją. Obaj mężczyźni odruchowo spojrzeli się na siebie i porozumiewawczo uśmiechnęli. Dziewczęta stanowiły największą ozdobę piekarni.
Widząc posterunkowego w towarzystwie nieznajomego mężczyzny, jedna ze sprzedawczyń wyszła dyskretnie na zaplecze, skąd po chwili wyszedł zwalisty mężczyzna w średnim wieku. Od czarnego surduta odbijała się blada twarz o grubo ciosanych rysach. Wielka głowa Johannesa Wendersa mogła być wymarzonym modelem dla adeptów rzeźbiarstwa. Bruzdy, zagłębienia, głęboko osadzone oczy patrzące władczo na otoczenie, siwe włosy zaczesane do tyłu, wszystko to sprawiało, że twarzy nieszczęśliwego ojca nie sposób było zapomnieć. Właściciel piekarni musiał stanowić nieczęsty przykład człowieka, w którym porywczość łączy się w przedziwny sposób z chłodem i wyniosłością, a namiętności walczą o władzę nad duszą z potrzebą ascezy.
Przenikliwe spojrzenia inspektora i piekarza spotkały się i krzyżowały sekundę dłużej niż należało. Braun odgadł, że w rozmowach z Wendersem nie będzie mógł pozwolić sobie na żadną złośliwą uwagę. Wykluczył też przywoływanie świadka do porządku krótkimi, ostrymi poleceniami, które opanował jeszcze w Recklinghausen na letnim obozie szkoły policyjnej.
Powitanie, ograniczone do kilku zdawkowych zwrotów, nie odbiegało od wyobrażeń o poprawnym zachowaniu się wobec nowo poznanych osób. Wenders wymownie spojrzał na dwie sprzedawczynie i zdecydowanym gestem dłoni zaprosił policjantów na zaplecze. Minąwszy pomieszczenie zawierające półki z gotowymi już wypiekami, trzej mężczyźni wspięli się po wąskich schodach na pierwsze piętro. Nagle znaleźli się w innym świecie.
Tutaj nie dochodził zapach świeżego chleba. Delikatna woń lawendy przesycała powietrze, zdając się jego częścią, a nie jedynie pozostałością wody toaletowej rozpylonej dookoła. Korytarz obity tapetą w ciężkich barwach prowadził do czterech pokoi. Wszystkie były zamknięte. Wenders podszedł do drzwi pomieszczenia wychodzącego na ulicę i zapukał. Słaby głos zaprosił do środka.
Z fotela obitego adamaszkiem wstała niespiesznie kobieta w czerni. Każdy jej ruch zdawał się płynięciem w gęstym powietrzu. Z gracją podała do ucałowania dłoń inspektorowi, zaszczyciła ledwie dostrzegalnym uśmiechem posterunkowego i usiadła. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiła się pokojówka w białym fartuszku z tacą pełną miśnieńskiej porcelany. Aromatyczny zapach i smak kawy dobrze zrobił Braunowi przytłoczonemu duszną atmosferą damskiego saloniku. Pyszniące się dookoła okien zakrytych firanami grube zasłony z brokatu czyniły wnętrze, według utrzymującej się mody, ciemnym i nieco przeładowanym. W rogu stał szykowny parawan obrazujący egzotyczną kobietę na tle wyrafinowanych motywów roślinnych; na okrągłym stoliczku zdziwiony Ignaz kątem oka dojrzał dopiero co odłożone najświeższe numery „Die Modenwelt”.
– Jakże mi przykro, że w takich okolicznościach mam zaszczyt poznać czcigodną panią i szanownego pana – jak najuprzejmiej zaczął inspektor. – Państwa pomoc będzie kluczowa dla wyjaśnienia tego, co zaszło. Jeśli państwo pozwolą...
– Zrobię dla pana wszystko, żeby pomóc w złapaniu mordercy! – Wenders wyrzucił z siebie w jednym zdaniu emocje, które targały nim od chwili, kiedy dowiedział się o przyjeździe policjanta z Berlina.
– Ależ Johannesie, opanuj się, twoje serce. Przecież pan inspektor wie, że może na nas liczyć. Prawda, panie inspektorze?
Pani Irmgarda obdarzyła Brauna ciepłym spojrzeniem, a obfita pierś ukryta pod koronkową bluzką zafalowała szybciej. Policjant postanowił unikać badawczych spojrzeń piekarzowej.
– Muszę mówić z państwem o wszystkim, co wzbudza moje zainteresowanie, a dotyczy Johanna. Nie będzie to łatwe dla zbolałych rodziców, z góry przepraszam...
Szybki, potakujący ruch głowy Wendersa. Żona spojrzała na niego, przez moment zawahała się, wreszcie nieśmiało powiedziała „tak”.
– Co państwo tak naprawdę myślą o tej zbrodni? Na pewno macie państwo jakieś podejrzenia; nie twierdzę, że muszą się sprawdzić, ale tak już jest, że czasami drobiazg może wyjaśnić wiele.
– Może ja zacznę, mąż taki porywczy – zaproponowała piekarzowa. Płynne dotąd ruchy ramion i dłoni nabrały ostrości, pani Irmgarda cała oddała się opowieści. – Widzi pan, inspektorze, Johann był naszą największą radością. Mąż z pierwszego małżeństwa ma córkę, ale ona...! Jej matka była katoliczką, ona zaś wstąpiła do klasztoru. To smutne. W każdym razie został nam tylko Johann i Bóg zabrał go właśnie teraz, kiedy chłopiec rozpoczynał życie. Nawet chrześcijańskiego pogrzebu nie możemy jeszcze wyprawić! Pan inspektor też miał kiedyś osiemnaście lat...
Braun skłonił grzecznie głowę.
– Nie mogliśmy mieć więcej dzieci. Przywiązywałam, tak jak i mąż, wielką wagę do wychowania syna. Wiedzieliśmy o każdym problemie, jaki miał Johann. Był z nami bardzo mocno zżyty. Szybko zauważyłam, że ma szczególne uzdolnienia. Nauki ścisłe, tak to się nazywa, Johann opanowywał zawsze z dużym wyprzedzeniem.
– Czy syn uczył się prywatnie?
– Tak, ale tylko z początku. Potem już w Królewskim Gimnazjum – pani Irmgarda podniosła dumnie krągły podbródek. – Był bardzo koleżeńskim chłopcem... Pomagał słabszym uczniom, ich rodzeństwu. Zachodził do naszego sąsiada, pana Augusta Richtera, udzielał jego córce Annie lekcji niemieckiego. To prości ludzie, rozumie pan, rzeźnik, dziewczynka miała kłopoty z poprawną wymową, a Johann na dodatek pisał pięknie wiersze.
– Irmgardo, co mają do rzeczy jakieś wierszyki – obruszył się Wenders.
– Przeciwnie, przeciwnie. Czy łaskawa pani ma jakieś ślady twórczości syna? – niespodziewanie ożywił się policjant, a posterunkowy Myszk spojrzał na niego zdezorientowany.
Pani Irmgarda z nieskrywaną sympatią pogłaskała Ignaza miękkim wzrokiem, podeszła do inkrustowanego sekretarzyka, chwilę poszperała w papierach i wreszcie jej twarz rozjaśniła się smutnym uśmiechem. Usiadła wygodnie w fotelu, rozłożyła granatową oprawę zeszytu i zaczęła czytać:
Chodzę po lesie, a wokół jest mrok. Stąpam i ludzi nie słyszę. Na stare korzenie nadepnę co krok, Chłonę cudowną tę ciszę. Godziny nie mają tutaj znaczenia, Czas poza lasem pulsuje. Las nie ma serca, nie ma sumienia. I czasem w duszy coś kłuje. W mieście nie ujrzę nic złowrogiego. Las mnie napełnia marzeniem. Brunatnego i cienia białego, Ślad kusi nieba spełnieniem.
Westchnęła. Myszk nie spuszczał z oczu kobiety, w której wnętrzu napięcie doszło do zenitu. Odczekawszy chwilę, Ignaz podszedł do pani Irmgardy i, poprosiwszy gestem o zgodę, delikatnie wyjął z jej białej, pulchnej dłoni kartkę.
Regularne, pozbawione przesadnych zaokrągleń i ozdobników pismo Johanna mogło się podobać. Gdyby żył, syn piekarza może zostałby kiedyś urzędnikiem państwowym, może policjantem. Na tę ostatnią myśl inspektor uśmiechnął się w duszy. Był pod wyraźnym wrażeniem wiersza. Przelatywał wzrokiem kolejne wersy, w jednym z nich znalazł o jedną nadto sylabę, ale nie to było ważne. Młody Wenders miał osobliwe zamiłowania poetyckie. Przed oczami inspektora stanęła, znana z rycin, ponura Puszcza Mannheimska, w której grasowało krzyczące widmo. Ludzie mieszkający na skraju puszczy opowiadali niestworzone historie o dziwach dziejących się wśród tamtejszych buków, dębów i grabów. Tak, wiersz Johanna przywodził na myśl tamten las.
– Nie spodziewałem się czegoś takiego. Bardzo osobliwy wiersz. Jeśli łaskawej pani sprawiło przyjemność przeczytanie nam dzieła syna i nie jest to żadna tajemnica, czy mógłbym zobaczyć następne poezje?
– Będę niewymownie szczęśliwa – pani Irmgarda spojrzała na policjanta z jeszcze większą niż poprzednio atencją i, mimo łez tańczących w błękitnych oczach, szybko wróciła do sekretarzyka.
Braun uważnie przeglądał karty zapisane piórem Johanna; już same tytuły świadczyły o tematyce poezji gimnazjalisty. „Noc”, „Spóźnione spełnienie”, „Konary i korzenie”, „Lęk”, „Ślady na błocie”. Nie każdy osiemnastolatek pisywał wiersze, a niewielu pisało takie wiersze. Padła prośba o wypożyczenie na krótki czas poezji gimnazjalisty. Stary Johannes nadal okazywał zdziwienie, jego żona widziała w zachowaniu policjanta zainteresowanie artystyczną duszą zamordowanego. Pani Irmgarda, kobieta z ambicjami salonowymi, przywiązywała duże znaczenie do wszystkiego, co mogło jej i rodzinie przynieść splendor wykraczający poza ściany „Wenders Backerei”.
– Czy mają państwo jakieś przypuszczenia dotyczące sprawcy morderstwa? – inspektor wrócił do pytania zadanego na samym początku.
– Nie mamy pojęcia, jak mogło dojść do takiej potworności. Niestety, nie możemy panu powiedzieć niczego o kłopotach Johanna, bo takich chyba nie było, przynajmniej do ostatnich dni, wtedy stał się smutny i jakby bezradny. Grzeczny uczeń, sumienny chłopiec. Dopiero niedawno doszły do nas głosy, że w sprawę mogą być zamieszani Żydzi.
– Komisarz Rensch wspominał mi o pogłoskach krążących po mieście – szepnął skupiony Ignaz.
– No właśnie. Widzi pan, z dnia na dzień narasta nieufność do Żydów. Ludzie wiążą fakty, przypominają sobie różne rzeczy. Wiele w tym plotek i przesady, ale słucham tego z ciekawością i... zaczynam się skłaniać do zdania większości – pani Irmgarda zawstydziła się lekko. – Czy pan uwierzy, że oni podobno nadal porywają ludzi dla krwi?
Ignaz powstrzymał się od uwagi, że to raczej jej syn, sądząc po wierszach, mógłby porywać ludzi „dla krwi”.
Wyraził tylko lekkie zdziwienie.
– Tak, tak, drogi panie, dla krwi – Johannes przy słowach żony zacisnął pięści. – Rytuały żydowskie wymagają jedzenia macy. Takie niekwaszone pieczywo, placki jedzone mniej więcej w okresie naszej Wielkanocy.
– A krew?
– Dodają do macy ludzką krew, koniecznie z niewinnego dziecka. Nasza rodzina z nikim nie miała zatargów, Johann był za młody, żeby się komuś narazić. Może więc ci Żydzi? – piekarzowa przyłożyła do oczu jedwabną chusteczkę.
– Dowody?
– Jest ich niemało, przynajmniej ludzie tak mówią, i coraz więcej osób wierzy, że... – usprawiedliwiała się pani Irmgarda. – Podobno aptekarz Wolf Konitzer w dwa dni po zaginięciu naszego syna był widziany, jak niósł jakiś pakunek w stronę młyna. Pan Richter podejrzewa swojego sąsiada, Josepha Lewinsky’ego, też rzeźnika. Zresztą pan inspektor sam z nim porozmawia.
Było do przewidzenia, że problem Żydów zostanie poruszony prędzej czy później. To także była jedna z przyczyn, dla których Berlin uznał za nieodzowny nadzór śledztwa przez osobę z zewnątrz, potrafiącą wzbudzić respekt w miejscowych elitach i tłumach. „Społeczeństwo Wejherowa uważa, że był to mord rytualny” – napisał przewodniczący Rady Miasta Wejherowa, dyrektor miejscowego szpitala psychiatrycznego i radca sanitarny w jednej osobie, doktor Gustav Rabbes, w liście do samego ministra prowincji.
Dalsze przesłuchania Wendersów były nieodzowne, ale musiały być przeprowadzone osobno. Pan Johannes nie należał do osób, które mówią, co im ślina na język przyniesie, chociaż, jak przypuszczał Braun, w pewnych sytuacjach mógł się otworzyć. Natomiast jego żona potrafiła powiedzieć wiele, niekoniecznie zresztą, świadomie. Podczas pierwszej rozmowy zbyt uważnie pielęgnowała obraz syna; później, kto wie?
– Państwa zeznania znajdują się w archiwach policyjnych. Nie przewiduję, żebym potrzebował powtarzać pytania tam zawarte. Jednak nie wykluczam, że będę jeszcze zmuszony niepokoić pogrążonych w bólu rodziców – Ignaz rozłożył ręce i skinął na posterunkowego.
Obaj wstali.
– Jesteśmy panu inspektorowi wdzięczni – niespodziewanie odezwał się piekarz. – Sam Berlin zajął się naszym synem. Może wreszcie coś się wyjaśni. Żyjemy nadzieją na sprawiedliwość.
Żelazny uścisk niemal zmiażdżył dłoń inspektora. Pani Irmgarda za przykładem męża podała gościowi rękę. Obolała dłoń nie mogła docenić walorów muśnięcia miękkich palców pani piekarzowej.
Braun, mając obok siebie posterunkowego, stał przed piekarnią. Mimo pilnego wpatrywania się w twarz inspektora, Anton nie mógł wyczytać z niej niczego interesującego.
– Ja już uczestniczyłem w podobnym przesłuchaniu. Wenders zachował się identycznie, jego żona też, chociaż w stosunku do komisarza Renscha nie była tak miła... – leciutki uśmiech przebiegł po twarzy Myszka, ale Ignaz zdawał się nie słyszeć słów towarzysza.
– Dziwne wiersze, prawda? One dużo mówią o Johannie. W jego wieku nie pisze się takich rzeczy. A jak już się pisze, o czym to świadczy?
– Nie wiem, ale na pewno trzeba przesłuchać jeszcze raz znajomych młodego Wendersa – podsumował posterunkowy tonem, jakim wypowiedziałby sentencję filozoficzną. – Richter?
– Przede wszystkim. Jego córka, jego teoria o winie Żydów, jego profesja.