Читать книгу Pruska zagadka - Piotr Schmandt - Страница 7
3
Przewodnicy
ОглавлениеIgnaz obudził się przed szóstą. Spojrzał na zegarek i postanowił spędzić w ciepłym łóżku jeszcze kwadrans. Siedem godzin snu przyniosło inspektorowi dobry nastrój. Zamierzał od samego rana rozpocząć śledztwo i kiedy przez ciężkie kotary przebił się promyk jasności, Braun rozpoczął ćwiczenia gimnastyczne.
Wstawał słoneczny dzień. Ranek pachniał przyjemnie. Gdzieś niedaleko zaszczekał pies, niski głos uciszał zwierzę, konie rozmaitych maści kroczyły po bruku, dźwigając ciężary. Ignaz lubił miejski świt. Z wielkim zajęciem obserwował ludzi spieszących do codziennych obowiązków, cieszyła go rześka niewinność rozpoczynającego się dopiero dnia.
Z hotelowego okna dojrzał rzeczkę płynącą wartkim nurtem. Pod ulicą woda przepływała niewidoczna dla oka, wychodząc po drugiej stronie w niezmienionym kształcie. „Rzeka nie doznaje metamorfozy w ukryciu, człowiekowi to się zdarza” – pomyślał Ignaz, który uwielbiał wymyślać aforyzmy.
Widok staruszka na wozie pełnym baniek z mlekiem wzbudził w inspektorze dojmujące poczucie głodu. Uświadomił sobie, że ostatni posiłek zjadł w południe dnia poprzedniego w wagonie restauracyjnym pociągu kolei żelaznej. Miska z wodą na mosiężnym stojaku, brzytwa, proszek do mycia zębów, świeży ręcznik, i berliński policjant gotów był do ukazania się w hotelowej restauracji.
Okna lokalu wychodziły na ulicę Gdańską stykającą się po kilkunastu metrach ze wschodnią pierzeją rynku. Ignaz, zaprowadzony do swojego stolika przez dystyngowanego kelnera o oszczędnych, arystokratycznych ruchach, z zadowoleniem usiadł przy szerokim oknie. Nie minęło wiele czasu, gdy przed wygłodniałym policjantem pojawiło się jajko na miękko, zapachniały świeże bułeczki i żółciutkie masło. Aromat kawy ze śmietanką przypomniał inspektorowi wizyty u babci mieszkającej w Wielkopolsce. Berlińska śmietanka nie miała tego posmaku nieskalanej ambrozji. Bliskość wiejskich gospodarstw dawała w tej dziedzinie przewagę małym miastom.
Ignaz starał się jeść w sposób właściwy gościowi eleganckiego hotelu. Kiedy posypywał solą i pieprzem ostatni kawałeczek jajka, niemal płynąc w powietrzu przybliżył się do jego stolika wytwornie ubrany młody mężczyzna z binoklem na nieco wyłupiastym oku.
– Inspektor Braun... Zaszczyt to dla tak skromnego hoteliku, zaszczyt niepomierny. Pozwoli pan, Alsleben, właściciel. Komisarz Rensch o wszystkim poinformował, o wszystkim – hotelarz wyprężył dumnie pierś i oczekiwał na powitanie ze strony policjanta.
– Czy poinformował też łaskawego pana, kto zabił i poćwiartował Johanna Wendersa? Byłbym zobowiązany... – wesoło odpowiedział Ignaz.
– Znakomite, doprawdy znakomite! – zaśmiał się gospodarz. – Od razu poznać, że przybył pan ze stolicy! Cóż za dowcip! Mogę się przysiąść?
Gość wstał i szybkim ruchem odsunął krzesło. Alsleben zaskoczony manierami inspektora usiadł. Z racji profesji uważał się za wytrawnego przedstawiciela nauk psychologicznych. Rozmówca po kilku minutach konwersacji wydał się gospodarzowi typem człowieka zjadliwego i przenikliwego, choć nie pozbawionego poloru towarzyskiego. „Stary Rensch miał rację” – przyznał w duchu hotelarz, który poprzedniego wieczora odwiedził komisarza z pękatą butelką anyżówki.
– Znam tu w zasadzie wszystkich. Moi rodzice przeprowadzili się do Wejherowa z Nadrenii, kiedy miałem sześć lat. Podwórka, sklepy, ludzie, towary, niewiele się przede mną ukryje. Taki zawód. Pochlebiam sobie, że mogę stanowić dla pana inspektora znakomite źródło informacji. Jestem porządnym obywatelem, płacę uczciwie niemałe podatki na rzecz miasta i kraju, mam chyba prawo być blisko tej sprawy, bo wiem wiele. Pomogę panu inspektorowi – wyraz twarzy Alslebena świadczył o jego nieposkromionej ciekawości.
– Marnuje się pan jako, znakomity co prawda, hotelarz – szeroko otwarte oczy inspektora wyrażały udawany podziw. – Pańska osoba powinna być protegowana w berlińskim Wydziale Zabójstw!
– Doprawdy?! – Alsleben boleśnie odczuł ironię w głosie policjanta. Uświadomił sobie, że zbyt nachalnie usiłował zaznaczyć rolę swojej osoby.
– A mówiąc poważnie, rzeczywiście będę miał do pana kilka pytań. Odpowiedzi mogą okazać się ważne, kto wie... W swoim czasie spotkamy się na pewno.
– Tymczasem cały hotel zostawiam do dyspozycji pana inspektora. Służba na zawołanie, napiwki zbędne, wyborna kolekcja cygar i trunków z całej Europy. Czy łaskawy pan będzie miał jakieś specjalne życzenia?
– Nie, nie sądzę. Chociaż... Widzi pan, bardzo lubię ciepło. Gdyby w moim pokoju, z którego jestem niepomiernie zadowolony, mogło być jeszcze cieplej...
– Dzisiaj, co ja mówię, za chwilę stanie się wedle pańskiego życzenia. – Hotelarz uznał, że podczas tej rozmowy nie wyciągnie już z inspektora żadnych informacji i niechętnie wstał od stolika.
Ledwie dostrzegalny uśmiech przebiegł po twarzy Ignaza. Inspektor tylko przez moment odprowadzał wzrokiem hotelarza, potem zaś zagłębił łyżeczkę w kawałku świeżej szarlotki na gorąco, wdzięczącej się na talerzyku z cienkiej porcelany. Alsleben był nuworyszem, ale potrafił dbać o najdrobniejsze elementy mogące świadczyć o prestiżu hotelu. Wykwintna kuchnia, elegancka zastawa, wystrój pomyślany ze smakiem.
Kilkanaście minut pozostało do spotkania z policjantem oddelegowanym z komisariatu, inspektor pozwolił więc sobie na słodką chwilę nieróbstwa. Raczył się ciastkiem; wróciła w myślach nieznajoma z pociągu. Kim była? Jakie było jej imię i jaki był cel podróży do Lęborka? Może po prostu tam mieszkała? Nie mógł poradzić sobie z powtarzającymi się natrętnie pytaniami. W sferze prywatności Ignaz Braun zamykał się w skorupie ślimaka, paraliżował go strach przed odrzuceniem. Z tym większym zapałem tropił przestępców, ingerował brutalnie w świat małych i większych grzeszków i tajemnic, okazywał swoją siłę pyszałkom i bufonom.
Ze słodkich myśli, poświęconych damie w gustownym kapeluszu z czereśniami, wyrwał Ignaza przyjemny, niski głos.
– Pan inspektor pozwoli. Posterunkowy Anton Myszk.
Do dyspozycji pana inspektora.
– Czekałem. Bardzo się cieszę, że będziemy razem pracować. Może kawy?
– Nie śmiałbym... – speszył się Myszk.
– Proszę zapamiętać: niech pan nigdy w mojej obecności nie używa takich słów. Mamy razem odnaleźć waszego domorosłego rzeźnika i musimy wyzbyć się tych... (Braun o mało nie powiedział „pruskich”) hierarchicznych nawyków. Kawa dla pana i szarlotka! Nie, dwie szarlotki!
Rozmowa inspektora z posterunkowym była owocna. Myszk przekonał się, że policjant z Berlina jest człowiekiem z krwi i kości, nie okazuje wyższości niższemu stopniem i potrafi słuchać. Braun z kolei zrewidował w myślach pogląd komisarza. Narzekanie na kwalifikacje wejherowskich funkcjonariuszy okazało się przesadzone. Mimo stosunkowo młodego wieku, posterunkowy zdawał się człowiekiem spostrzegawczym i nie pozbawionym krytycyzmu w odniesieniu do świata, w którym przyszło mu żyć.
– Właściwie znam osoby, które ta sprawa dotknęła. Tacy niby zwyczajni ludzie, a każdy ma swoje tajemnice. Co prawda to prawda, ja też je mam, może nawet pan inspektor je ma. – Myszk, wyraźnie już ośmielony, wywołał swoim przypuszczeniem uśmiech na twarzy Brauna. – Ci ludzie boją się powiedzieć o wszystkim. Wiedzą jeden o drugim niemało. Ale to tak, jak z kostkami domina. Zawali się jeden element, pan inspektor pamięta, runą następne. Aż do końca.
– A co pan właściwie wie o Wendersach?
– Tyle co wszyscy. Mają, to znaczy mieli syna jedynaka. Piekarz ma jeszcze córkę z pierwszego małżeństwa, ale nie utrzymuje z nią kontaktów. Nie, żeby nie chciał, ale ona jest klauzurową zakonnicą. Johannes i Irmgarda prowadzą dość zwyczajny tryb życia. On świata nie widzi poza piekarnią, czasami bractwo kurkowe... Żadnych słabości chyba nie mają. Pani Irmgarda, osoba lubiąca znajdować się w centrum zainteresowania, należy, bo to luteranie, proszę pana, do Towarzystwa Biblijnego w Wejherowie. Pomagają ubogim, wspierają oświatę, no i nie lubią Żydów. Zresztą ładna kobieta. Wenders zdaje się nie ma wrogów, nie licząc piekarza Langego, ale ten ofiarnie pomagał konkurentowi w ostatnich tygodniach. Wszyscy podziwialiśmy poświęcenie starego Wernera, zwłaszcza Johannes.
– Muszę widzieć Wendersów. To chyba najważniejsze – inspektor Braun nie myślał już o pochłoniętym przed chwilą deserze.
Anton wyprężył dumnie pierś i szczerząc zęby do berlińskiego policjanta, powiedział z dumą:
– Pomyślałem o tym wczoraj, na wieść o pańskim przybyciu. Johannes i jego żona czekają na pana inspektora o dziesiątej w swoim domu. Tu niedaleko, nad piekarnią.
– Anton, pan zasłużył na dodatkową szarlotkę – ucieszył się Braun.
Bez pomocy posterunkowego Ignaz zapewne również spotkałby się tego przedpołudnia z rodzicami poćwiartowanego gimnazjalisty, ale intuicja i szybkość działania wejherowskiego policjanta dobrze wróżyły na przyszłość.
Rynek w blasku słonecznego poranka zrobił na inspektorze znacznie korzystniejsze, niż poprzedniego wieczora, wrażenie. Na środku obszernego placu stał, ogrodzony kunsztownie zdobionym mosiężnym ogrodzeniem, pomnik Wilhelma II. Cesarz z dumą właściwą pomazańcowi Bożemu i spokojem typowym dla postaci z brązu stał odwrócony plecami do ratusza, jakby w porozumieniu z władzami miasta miał sprawować pieczę nad mieszkańcami grodu. Nad Rynkiem unosił się zapach przedwiośnia, świeżego pieczywa i mocnej kawy. Miasta najpiękniej pachniały rankiem. Braun wciągnął głęboko powietrze i wsłuchał się uważnie w słowa swojego przewodnika.
Długą chwilę trwało barwne opowiadanie o mijanych sklepach i ich właścicielach. Precyzyjne spostrzeżenia kontrastowały z anegdotami sypanymi jak z rękawa. Braun zazdrościł posterunkowemu otwartości i optymizmu, ale też polubił go od razu. Zdawał sobie sprawę, jak cennym znaleziskiem, pośród wszystkich lisów, niedźwiedzi i nietoperzy świata, jest ten szczery i prosty chłopak.
Wejherowo nie było zbyt starym miastem. W całych Prusach Zachodnich roiło się od grodów lokowanych jeszcze w czasach panowania krzyżackiego, a swoim rodowodem sięgających głęboko w zaranie państwa Piastów. Tymczasem rodzinne miasto Antona ustanowiono dopiero w połowie siedemnastego stulecia. Wojewoda Jakub Wejher w swoich dobrach założył miasto i z pierwszą, a po jej śmierci drugą żoną fundował pierwsze kaplice Kalwarii. Sprowadził franciszkanów, dał przywileje osadnikom. Był urodzonym gospodarzem, ale i żołnierzem. Jako poddany królów polskich, walczył z Moskwą, Kozakami i Szwedami. Za zasługi dla Polski został nawet mianowany senatorem. Zmarł, zdaniem Antona, stanowczo za wcześnie, a teraz spokojnie oczekiwał na zmartwychwstanie w krypcie pofranciszkańskiego kościoła pod wezwaniem św. Anny.
Obaj policjanci obeszli wkoło Rynek. Do dziesiątej brakowało jeszcze kilku minut, a funkcjonariusza stołecznego Wydziału Zabójstw, podobnie jak pociągi cesarskiej kolei żelaznej, musiała cechować najwyższej próby punktualność.
Dla inspektora miłym odkryciem był fakt, że tutejsze sklepy zbytnio nie odbiegały asortymentem i poziomem wystroju od składów berlińskich. Markizy nad szerokimi wystawami przypominały Ignazowi Unter den Linden albo Kitdamm. Brakowało olbrzymich domów towarowych i szerokich ulic, ale nastrój budzącego się dnia był podobny.
Wiedza posterunkowego przedstawiała się imponująco. Wiedział, w którym roku powstała jedna z pierwszych w obrębie kilku okolicznych powiatów apteka, znajdująca się u zbiegu ulic Puckiej i Gdańskiej. Opowiedział o niedawnych perypetiach finansowych właścicieli wytwornego domu towarowego „Mode Basar Blümel & Selbiger” przy wschodniej pierzei rynku. Skład A. Kühnkego przytulony do ściany ratusza czy Maxa Wolffa po przeciwnej stronie Rynku, znane i szanowane przez tutejszą społeczność, dopełniły korzystnego obrazu miasta.
– Długo by opowiadać, bo każdy z nich ma jakieś słabostki, tyle że niezbyt szkodliwe. Wenders na przykład nie boi się żony, chociaż ona o tym nie wie.
– Nietypowe zjawisko. A ten kościół okolony drzewami? – zainteresował się Ignaz.
– To nasz kościół farny św. Trójcy. Wendersowie raczej tu nie bywają, bo to kościół katolicki. Czy pan inspektor życzyłby sobie zajrzeć do środka?
– Później. Chciałbym być punktualny...
– Rozumiem, a z przeproszeniem pana inspektora, pan inspektor katolik czy luteranin? – nieśmiało zapytał posterunkowy Myszk.
– Katolik, jeśli to ma dla pana jakieś znaczenie.
– A to dobrze, bo pokażę panu inspektorowi w wolnej chwili Kalwarię. Dwieście pięćdziesiąt lat historii, no i ładne są te nasze kapliczki. Z rodziną można sobie w niedzielę wyruszyć na spacer albo majówkę. Pan inspektor ma rodzinę?
– I kto tu ma prowadzić przesłuchania! – półgębkiem zaśmiał się Braun. – Nie, jeszcze nie mam, ale kiedy będę miał zamiar się ożenić, nie omieszkam o tym zameldować panu posterunkowemu.
Tak oto w pogodnym nastroju dwaj policjanci weszli z Rynku w ulicę Lęborską. Niemal wielkomiejski charakter tego rejonu miasta przypomniał Ignazowi berlińską Frankfurterstrasse, na której w renomowanym składzie księgarskim pracowała pewna rumiana blondyneczka o imieniu Elizabeth.
Nie czas był jednak na wspomnienia. Braun z uwagą przyglądał się przechodniom. Na równym bruku stało obok siebie trzech żywo gestykulujących mężczyzn w jednakowych czapkach. Ubrany na czarno urzędnik w średnim wieku prowadził rower. Turkotały wozy. Dwie panie w jasnych kapeluszach uśmiechały się do młodego człowieka wdzięczącego się na ich widok. Starszy człowiek z laską o rzeźbionej misternie główce stał przed wystawą cukierni prezentującą ciastka z olbrzymią zawartością bitej śmietany i różnokolorowych kremów. Jakże przyjemnie było przyglądać się ludziom całkiem prywatnie, chociaż Ignaz dałby sobie uciąć rękę, że robił to wyłącznie z zawodowego punktu widzenia. Nie wiedział może, że rasowemu policjantowi trudno oddzielić własne upodobania od nawyków wyniesionych ze stołecznego Wydziału Zabójstw.
Wreszcie posterunkowy Myszk zwolnił kroku. Po przeciwnej stronie urzędu pocztowego, w sąsiedztwie składu z szyldem „Drogerie – Farben”, należącego do Davida Riesego, bił w oczy napis, który wzbudził w Braunie dreszcz emocji. „Wenders Backerei”.