Читать книгу Łuska w cieniu - Rachel Hartman - Страница 6

prolog

Оглавление

Wróciłam do siebie.

Przetarłam oczy, zapominając, że lewe mam podbite, i ból natychmiast przywrócił mi przytomność. Siedziałam na popękanej drewnianej podłodze w gabinecie wuja Ormy, w głębi biblioteki konwersatorium św. Idy, a wokół mnie, niczym gniazdo wiedzy, piętrzyły się książki. Unosząca się nade mną twarz wyostrzyła się, ukazując haczykowaty nos, czarne oczy, okulary i brodę Ormy. Na jego twarzy malowała się raczej ciekawość niż troska.

Miałam jedenaście lat. Orma od wielu miesięcy uczył mnie medytacji, ale nigdy wcześniej nie znalazłam się tak głęboko we własnej głowie i nie czułam się tak zdezorientowana, kiedy się z niej wyłoniłam.

Wcisnął mi pod nos kubek z wodą. Chwyciłam go niepewnie i się napiłam. Nie chciało mi się pić, ale wszelkie przejawy życzliwości wuja smoka należało nagradzać.

– Raport, Serafino – powiedział, wyprostował się i poprawił okulary na nosie.

W jego głosie nie było ciepła ani niecierpliwości. Dwoma krokami przeszedł przez pokój i usiadł na biurku – nie zdjąwszy z niego wcześniej książek.

Zaczęłam się kręcić na twardej podłodze. Zapewnienie mi poduszki wymagałoby więcej empatii, niż mógł znaleźć w sobie smok – nawet w ludzkiej postaci.

– Udało się – powiedziałam głosem starzejącej się żaby. Napiłam się wody i dodałam: – Wyobraziłam sobie zagajnik drzewek pomarańczowych i umieściłam wśród nich małego porfiriańskiego chłopca.

Orma zetknął dłonie czubkami długich palców i uniósł je przed sobą. Spoglądał na mnie.

– I udało ci się wywołać prawdziwą wizję jego osoby?

– Tak. Wzięłam go za ręce i wtedy... – Trudno mi było opisać kolejny etap, mdlący wir, jakby moja świadomość była wciągana do odpływu. Czułam się zbyt zmęczona, by wyjaśnić. – Widziałam go w Porfirii, bawił się w pobliżu świątyni, gonił za szczeniakiem...

– Żadnego bólu głowy ani mdłości? – przerwał mi Orma, którego smoczego serca nie dało się zmiękczyć szczeniakiem.

Potrząsnęłam głową, żeby się upewnić.

– Nie.

– Opuściłaś wizję, kiedy chciałaś?

Brzmiał, jakby wykreślał kolejne punkty z listy.

– Tak.

– Sięgnęłaś po wizję, nie zaś zostałaś przez nią pociągnięta. Nadałaś imię symbolicznemu obrazowi chłopca w twojej głowie, awatarowi?

Poczułam, że się rumienię, co było głupie. Orma nie umiałby mnie wyśmiać.

– Nazwałam go Nietoperzem.

Orma poważnie pokiwał głową, jakby to było najbardziej stosowne i właściwe imię, które kiedykolwiek wymyślono.

– Jak nazwałaś pozostałych?

Patrzyliśmy na siebie. Gdzieś w bibliotece poza gabinetem Ormy mnich bibliotekarz pogwizdywał fałszywie.

– M-miałam zrobić to samo z pozostałymi? – spytałam. – Nie powinniśmy dać im trochę czasu? Jeśli Nietoperz zostanie w swoim wyjątkowym ogrodzie i nie będzie mnie męczył wizjami, możemy mieć pewność...

– Dlaczego masz podbite oko? – spytał Orma, wpatrując się we mnie uważnie.

Zacisnęłam wargi. Doskonale to wiedział – podczas lekcji muzyki poprzedniego dnia opanowała mnie wizja, spadłam z krzesła i uderzyłam głową w kant jego biurka.

„Dobrze, że nie zmiażdżyłaś oudu”, powiedział wtedy.

– To tylko kwestia czasu, gdy taka wizja spadnie na ciebie na ulicy i przejedzie cię powóz – powiedział Orma i pochylił się, opierając łokcie na kolanach. – Nie możesz sobie pozwolić na luksus czekania, chyba że w najbliższym czasie nie zamierzasz opuszczać łóżka.

Ostrożnie ostawiłam kubek na podłogę, z dala od jego książek.

– Nie chcę zapraszać ich wszystkich jednocześnie do swojej głowy – powiedziałam. – Niektóre z tych stworów są dość przerażające. To straszne, kiedy bez zaproszenia wdzierają się do mojego umysłu, ale...

– Nie rozumiesz mechanizmu – przerwał mi łagodnie Orma. – Gdyby te groteski wdzierały się do twojej świadomości, nasze strategie medytacyjne by je powstrzymały. To twój umysł jest odpowiedzialny, kompulsywnie sięga w ich stronę. Awatary, które stworzysz, będą prawdziwym, trwałym połączeniem z tymi istotami, więc twój umysł nie będzie już musiał się szarpać. Jeśli będziesz chciała ich zobaczyć, wystarczy, że sięgniesz do środka.

Nie umiałam sobie wyobrazić, że kiedykolwiek miałabym zechcieć odwiedzić którąkolwiek z tych grotesek. Nagle wszystko zaczęło mi ciążyć. Jako pierwszego wybrałam ulubieńca, najbardziej przyjaznego, i to mnie wyczerpało. Znów zaczęłam widzieć niewyraźnie. Otarłam zdrowe oko rękawem, nie chciałam, by mój wuj smok widział, jak płaczę.

Obserwował mnie z przechyloną głową, jak ptak.

– Nie jesteś bezradna, Serafino. Jesteś... dlaczego „radny” nie jest antonimem „bezradny”?

Wydawał się tak szczerze zdezorientowany tym pytaniem, że zaśmiałam się wbrew sobie.

– Ale jak mam działać dalej? – spytałam. – Nietoperz był oczywisty, ciągle wspina się na drzewa. Tamten koszmarny bagienny ślimak pewnie może taplać się w błocie, a dzikusa umieszczę w jaskini. Ale co z resztą? Jaki ogród mam zbudować, by ich pomieścić?

Orma podrapał się po fałszywej brodzie. Chyba go drażniła.

– Wiesz, co jest nie tak z waszą religią?

Zamrugałam, próbując zrozumieć nagłą zmianę tematu.

– Nie ma porządnego mitu kreacyjnego – powiedział. – Wasi święci pojawili się sześć czy siedem stuleci temu i wykopali pogan... którzy, jeśli mogę dodać, mieli całkiem znośny mit wiążący się ze słońcem i samicami tura. Ale z jakiegoś powodu wasi święci nie kłopotali się wymyślaniem mitu o pochodzeniu. – Wytarł okulary rąbkiem dubletu. – Znasz porfiriański mit kreacyjny?

Spojrzałam na niego znacząco.

– Mój nauczyciel, niestety, zaniedbuje porfiriańską mitologię. – To on był moim nauczycielem.

Orma zignorował przytyk.

– Jest względnie krótki. Bliźniacza para bogów, Konieczność i Przypadek, chodziła wśród gwiazd. Co musiało powstać, powstało, co mogło powstać, czasem powstawało.

Czekałam na ciąg dalszy, ale wydawało się, że to już koniec.

– Podoba mi się ten mit – mówił dalej. – Zgadza się z prawami natury, pomijając ten fragment o bogach.

Zmarszczyłam czoło, próbując zrozumieć, dlaczego mi to mówi.

– Czy sądzisz, że w taki właśnie sposób powinnam stworzyć resztę ogrodu? – zaryzykowałam. – Przejść przez swój umysł jak bóg?

– To nie bluźnierstwo – powiedział, znów założył okulary i wpatrzył się we mnie. – Tylko metafora, jak wszystko inne, co budujesz w swoim umyśle. Wolno jest być bogiem własnych metafor.

– Bogowie nie są bezradni – powiedziałam.

– Serafina nie jest bezradna – odparł poważnie Orma. – Ten ogród będzie twoim szańcem. Zapewni ci bezpieczeństwo.

– Chciałabym w to uwierzyć – stwierdziłam, znów głosem żaby.

– Pewnie by pomogło, gdybyś rzeczywiście wierzyła. Zdolność ludzkiego mózgu do wiary powoduje interesujące efekty neurochemiczne...

Zignorowałam wykład, wyprostowałam się, rozsunęłam kolana i oparłam na nich dłonie. Zamknęłam oczy i oddychałam coraz głębiej.

Zeszłam do swojego drugiego świata.

Łuska w cieniu

Подняться наверх