Читать книгу Łuska w cieniu - Rachel Hartman - Страница 8

2

Оглавление

Zamknęłam okiennice przed nadchodzącym świtem. Wcześniej powiedziałam Viridiusowi, nadwornemu kompozytorowi i swojemu pracodawcy, że najpewniej położę się późno i powinien się mnie spodziewać dopiero po południu. Nie miał nic przeciwko. Lars, jeden z ityasaari, mieszkał obecnie z Viridiusem i był właściwie jego asystentem. Ja zostałam awansowana na drugiego nadwornego kompozytora, co dawało mi pewną autonomię.

Padłam wyczerpana na łóżko, jednak byłam pewna, że nie zasnę. Myślałam o ityasaari, o udaniu się w egzotyczne miejsca, by ich poznać, ile mogło to potrwać. Co miałabym im powiedzieć? „Witaj, przyjacielu. Śniłam o tym...”.

Nie, to brzmiało głupio. „Czy czułeś się kiedyś głęboko samotny? Czy pragnąłeś mieć rodzinę?”.

Zmusiłam się, by przestać, czułam się zbyt zażenowana. Poza tym i tak musiałam jeszcze odwiedzić ogród grotesek, uspokoić jego mieszkańców przed snem. Jeśli tego nie robiłam, koszmarnie bolała mnie głowa, a czasem nawet wracały wizje.

Minęło trochę czasu, nim uspokoiłam oddech, i jeszcze więcej, nim oczyściłam umysł, który upierał się przy wyimaginowanych rozmowach z Ormą. „Jesteś pewien, że nawlekanie umysłów jest niebezpieczne? Pamiętasz, co zrobiła mi Jannoula?”, chciałam spytać. I „Czy porfiriańska biblioteka jest tak wspaniała, jak zawsze marzyliśmy?”.

Dość gadania w głowie. Wyobraziłam sobie każdą myśl zamkniętą w bąblu powietrza. Wypuściłam je wraz z oddechem. Hałas stopniowo cichł, a mój umysł stał się ciemny i nieruchomy.

Przede mną ukazała się brama z kutego żelaza, wejście do drugiego świata. Chwyciłam kraty wyobrażonymi dłońmi i wypowiedziałam rytualne słowa, jak nauczył mnie Orma:

– To jest ogród mojego umysłu. Pielęgnuję go, nadaję mu porządek. Nie mam się czego bać.

Brama otworzyła się bezgłośnie. Przeszłam przez próg i poczułam, że się rozluźniam. Byłam w domu.

Ogród miał za każdym razem inny rozkład, ale zawsze wydawał się znajomy. Tego dnia zaczęłam od jednego z ulubionych miejsc, tego pierwszego – zagajnika Nietoperza. Składała się na niego kępa porfiriańskich drzewek owocowych – cytryny, pomarańcze, figowce, daktylowce, gola – wśród których bawił się chłopiec o brązowej skórze, pozostawiając wszędzie resztki owoców.

Wszyscy mieszkańcy mojego ogrodu byli półsmokami, choć dowiedziałam się tego zaledwie przed kilkoma miesiącami, kiedy troje z nich wkroczyło w moje życie. Nietoperz był tak naprawdę chudym dwunastolatkiem imieniem Abdo. Twierdził, że dźwięk mojego fletu przywołał go z daleka. Wyczuł więź między nami i ruszył na poszukiwanie. Przybył wraz z trupą tancerzy w czasie zimowego przesilenia – wciąż pozostawali w Lavondaville, czekając, aż stopnieją śniegi, by móc wyruszyć w dalszą drogę.

Nietoperz był bardziej swobodny niż większość mieszkańców mojego ogrodu, mógł opuścić swoje terytorium, być może dlatego, że sam Abdo miał niezwykłe umysłowe zdolności. Na przykład mógł przemawiać w umyśle do innych ityasaari. Tego dnia Nietoperz przebywał w swoim zagajniku, zwinięty w kłębek na stercie puchatych figowych liści. Smacznie spał. Uśmiechnęłam się do niego z góry, sprawiłam, że pojawił się koc, i przykryłam go. To nie był prawdziwy koc ani prawdziwy Abdo, ale ten symbol coś dla mnie znaczył. Był moim ulubieńcem.

Ruszyłam dalej. Przed sobą ujrzałam rozpadlinę Głośnego Chłopa, zajodłowałam z góry. Głośny Chłop, masywny i jasnowłosy, odpowiedział jodłowaniem z dołu; wydawało się, że buduje tam łódź ze skrzydłami. Pomachałam mu – on nigdy nie potrzebował więcej uspokajania.

Głośnym Chłopem był Lars, samsamski dudziarz, który mieszkał z Viridiusem. Pojawił się w okresie zimowego przesilenia, podobnie jak Abdo. Wyobrażałam sobie każdą groteskę tak, by wyglądem przypominała osoby, które widziałam w wizjach. Poza tym jednak każdy awatar miał swoje dziwactwa, cechy, których nie nadawałam im świadomie, ale które pasowały do ich realnych odpowiedników. Zupełnie jakby mój umysł je odgadł i obdarzył analogicznymi cechami ich awatary. Głośny Chłop był hałaśliwym majsterkowiczem – prawdziwy Lars projektował i budował dziwne instrumenty i machiny.

Zastanawiałam się, czy tak samo będzie z tymi, których jeszcze nie spotkałam, czy dziwactwa, które prezentowali w ogrodzie, przełożą się na rzeczywistość. Na przykład tłusty, łysy Bibliotekarz siedział w kamieniołomie i przez kwadratowe szkła okularów wpatrywał się w skamieniałe paprocie, po czym rysował ten sam kształt palcem w powietrzu. Paproć, narysowana dymem, przez jakiś czas pozostawała widoczna. Migotliwa, blada i eteryczna, składała papierowe motyle, a one latały wielkimi stadami wokół jej ogrodu. Niebieska o nastroszonych rudych włosach brodziła w strumieniu, ciągnąc za sobą wirujące zielone i fioletowe pasma. Jak te charakterystyki przekładały się na rzeczywistość?

Mówiłam uspokajająco do każdego z nich, ściskałam ramiona, całowałam czoła. Nigdy nie spotkałam żadnego z nich, ale czułam, że jesteśmy starymi przyjaciółmi. Byli mi równie bliscy, jak rodzina.

Dotarłam do trawnika z zegarem słonecznym, otoczonego przez różany ogród, w którym rezydowała Panna Grymaśnica. Była trzecim i ostatnim półsmokiem, którego jak na razie poznałam, ninyską ambasador w Goreddzie, panią Okrą Carmine. W moim ogrodzie jej sobowtór pełzał na kolanach wśród róż, wykopując chwasty zanim zdążyły wykiełkować. W życiu pani Okra miała wyjątkowy talent przewidywania.

W rzeczywistości bywała również zrzędliwa i nieprzyjemna. Przypuszczałam, że na tym także polegało ryzyko zgromadzenia ich wszystkich. Niektórzy byli z pewnością trudnymi ludźmi albo zostali zranieni, gdy próbowali jedynie przeżyć. Minęłam złote gniazdo Ziarnojada, starego mężczyzny z dziobem. Ludzie z pewnością się na niego gapili, szydzili z niego, grozili mu. Czy zgorzkniał? Czy poczułby ulgę, gdyby w końcu znalazł bezpieczne miejsce, miejsce, w którym półsmoki mogły wspierać się nawzajem i być wolne od strachu?

Minęłam kilkoro Porfirian: Nag i Nagini, ciemnoskóre, smukłe, muskularne bliźnięta, które ścigały się ze sobą po trzech wydmach; dystyngowany, starszy Człowiek-Pelikan, którego uważałam za filozofa albo astronoma; skrzydlata Miserere krążąca po niebie. Abdo sugerował, że w Porfirii ityasaari uważano za dzieci boga Chakhona, i oddawano im cześć. Może Porfirianie nie będą chcieli przybyć?

Niektórzy być może nie, ale miałam przeczucie, że część zechce. Abdo nie wydawał się zachwycony czcią, marszczył nos, kiedy o tym wspominał, wiedziałam też z pierwszej ręki, że Mistrzowi Niszczycielowi nie zawsze było łatwo.

Zbliżałam się do należącej do Mistrza Niszczyciela Łąki Rzeźb, na której spośród trawy wyrastały osiemdziesiąt cztery marmurowe rzeźby. Większości z nich brakowało fragmentów – rąk, głów, palców u nóg. Mistrz Niszczyciel, sam wysoki i dobrze zbudowany, przeszukiwał trawę, zbierając odłamane fragmenty i nadając im nowy kształt. Stworzył kobietę z dłoni i byka wyłącznie z uszu.

– Ten łabędź z palców jest nowy, prawda? – powiedziałam, ruszając w jego stronę.

Nie odpowiedział – byłabym przestraszona, gdyby to zrobił. Jednak sama jego bliskość znów przypomniała mi ten straszliwy dzień, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, w czasach, gdy wciąż dręczyły mnie przypadkowe wizje, zanim wybudowałam ten ogród i zapanowałam nad nimi.

W wizji widziałam poszarpany szczyt góry wysoko nad miastem Porfirią. Kamienistą drogą, zbyt stromą dla obdarzonego choćby odrobiną rozsądku zwierzęcia pociągowego, szedł mężczyzna, ciągnący za sobą wóz załadowany skrzyniami. Napinał żylaste ramiona, ale był silniejszy niż mogłoby się wydawać. Na jego splątanych włosach osiadł pył, pot przesiąknął haftowaną tunikę. Wspinał się pełną kolein dróżką, przez krzewy i zarośla, wokół stert głazów. Kiedy wóz utknął, zdjął z niego skrzynie i zaniósł je do ruin starożytnej wieży, które jak korona otaczały szczyt. Przeniesienie sześciu dużych skrzyń wymagało trzech wycieczek – umieścił je wszystkie na zniszczonym murze.

Gołymi rękami otwierał każdą skrzynię po kolei i rzucał ją w niebo. Skrzynie koziołkowały w pustce, wyrzucając w słońce siano i szklane naczynia. Słyszałam głośny brzęk szkła, niepokojący trzask miażdżonego drewna, a ten przystojny młody mężczyzna stał na górze i krzyczał w języku, którego nie znałam, z wściekłością i rozpaczą, które znałam aż za dobrze.

Kiedy skończył tłuc wszystko, co przyniósł, stanął na niskim murku i patrzył ponad miastem w stronę horyzontu, gdzie niebo stykało się z fioletowym morzem. Jego wargi się poruszały, jakby recytował modlitwę. Stał niepewnie, szarpany wiatrem, i wpatrywał się w dół stromego zbocza na odłamki szkła mrugające zachęcająco w słońcu.

W tej chwili zrozumiałam, co myślał. Zamierzał rzucić się z góry. Jego rozpacz mnie zalała i doprowadziła do desperacji. Byłam unoszącym się w powietrzu okiem wizji – on nie wiedział, że tam jestem. Nie miałam jak go dosięgnąć, tego nie dało się zrobić.

Spróbowałam, ponieważ musiałam. Sięgnęłam w jego stronę – czym? – dotknęłam jego twarzy i powiedziałam „Żyj, proszę. Proszę”.

Zamrugał jak ktoś budzący się ze snu i odszedł od krawędzi. Przeczesał włosy palcami, zatoczył się w kąt starego fortu i zwymiotował. Następnie, przygarbiony jak starzec, powlókł się z powrotem w stronę wozu.

Mistrz Niszczyciel wyglądał tak spokojnie, gdy na nowo tworzył rzeźby w moim ogrodzie. Mogłabym wziąć go za ręce, by wywołać wizję, spojrzeć z góry na to, czym zajmował się w rzeczywistości, ale nie chciałam tego robić. Za bardzo przypominało to szpiegowanie.

Nigdy nie zrozumiałam, co się wydarzyło tamtego dnia, jak byłam zdolna sięgnąć do niego, i nigdy się to nie powtórzyło. Mogłam wykorzystać ogród, by rozmawiać z ityasaari, których poznałam w realnym świecie, ale nie z pozostałymi. Mogłam jedynie ich obserwować, jak przez lornetkę.

Poczułam, że przepełnia mnie zmęczenie. Pośpiesznie ruszyłam dalej, gotowa dotrzeć do końca i pójść spać. Zajęłam się starszym Trytonem o krótkich kończynach, który z zadowoleniem taplał się w błotku pośród dzwonków. Powiedziałam dobranoc Gargulec o szerokich ustach i zębach jak rekin, którą znalazłam przy fontannie Pani bez Twarzy, gdzie gulgotała wodą. Zatrzymałam się przy bagnie, by niepewnie potrząsnąć głową nad Szarlotką, najbardziej potwornym z nich wszystkich, pozbawionym rąk i nóg robakiem pokrytym srebrzystą łuską, wielkim jak menhir, który krył się pod powierzchnią błotnistej wody.

Szarlotka był tym, którego wolałabym nie szukać. Jak bym zabrała go z powrotem, gdybym go znalazła? Wtoczyłabym go po rampie do wozu? Czy miał oczy albo uszy, żebyśmy mogli nawiązać kontakt? Stworzenie jego awatara w ogrodzie było bardzo trudne – musiałam wejść do brudnej wody i położyć dłonie na jego łuskach, zamiast wziąć go za nieistniejące ręce. Był lodowato zimny i obrzydliwie pulsował.

Może nie musiałam zebrać wszystkich, by niewidzialna barykada była dość silna. Miałam taką nadzieję, bo nie zamierzałam również odszukać Jannouli. Jej Mały Domek był tuż obok, przylegał do mokradeł. Otaczający go ogród, niegdyś pełen ziół i kwiatów, zarosły pokrzywy i cierniste krzewy. Ostrożnie ruszyłam w stronę drzwi chatki, a w sercu miałam mieszane uczucia – litość, żal, resztki goryczy. Sprawdziłam kłódkę na drzwiach, była uspokajająco ciężka w mojej dłoni – zimne żelazo, bez śladu rdzy, niezniszczone. Wśród mieszanych uczuć pojawiła się też ulga.

Awatar Jannouli od początku był inny, nie pasywny i dobroduszny jak pozostałe. Była aktywnie świadoma tego miejsca – mnie – i w końcu przeniosła całą swoją świadomość do mojej głowy, by przejąć nade mną kontrolę. Udało mi się uwolnić jedynie dlatego, że podstępem skłoniłam ją do wejścia do chatki i zamknęłam ją w środku.

Bałam się, że sytuacja się powtórzy, również dlatego, że nie byłam pewna, jak to się stało, dlaczego ona była inna. Abdo też był inny, ale aktywne połączenie wzrastało powoli, w miarę upływu czasu, a poza tym on nie sprawiał wrażenia, że ma ochotę się wprowadzić i zostać na zawsze.

Na tym polegało moje podstawowe zmartwienie związane z planem Ormy. Z czym tak naprawdę wiązało się to nawlekanie umysłów? Czy przypominało to, czego doświadczyłam z Jannoulą, czy było płytsze? A jeśli później nie moglibyśmy rozdzielić naszych... naszych umysłów? A jeśli zrobilibyśmy sobie krzywdę? Tak wiele mogło pójść nie tak.

Zaprzątnięta tymi myślami odwróciłam się od Małego Domku i znalazłam się twarzą w twarz z niepasującym do niczego zaśnieżonym szczytem. Musiałam zająć się jeszcze ostatnią groteską, Małym Tomem, który mieszkał w kamiennej grocie pod tym miniaturowym szczytem. Imię zawdzięczał, niestety, niezbyt subtelnemu poczuciu humoru jedenastolatki – miał osiem stóp wzrostu, był silny jak niedźwiedź (widziałam kiedyś, jak w prawdziwym świecie walczył z żywym niedźwiedziem) i chodził ubrany w poszarpane koce, prymitywnie zszyte, by stworzyć ubranie.

Nie był jednak w grocie, tylko na śniegu przed nią. Skrajnie podekscytowany, trzymał się za kudłatą głowę i krążył dookoła, pozostawiając wielkie ślady.

Kiedyś takie zachowanie oznaczało nadchodzącą wizję, ale teraz wiedziałam, jak to powstrzymać. Dzięki mojej troskliwej opiece, wizje stały się rzadkie. Miałam tylko jedną w ciągu ostatnich trzech lat, wizję Abdo w środku zimy, a w tym przypadku chłopiec świadomie mnie szukał. To nie była typowa sytuacja.

– Słodki Tom, wesoły Tom – powiedziałam cicho, krążąc wokół dzikiego mężczyzny, jednak bezpiecznie poza zasięgiem jego łokci. Trudno było na niego patrzeć bez litości – brudne ubranie, spalona słońcem czupryna, gałązki w brodzie, psujące się zęby. – Żyjesz całkiem sam na tej górze – powiedziałam do groteski, podchodząc bliżej. – Co musiałeś zrobić, by przeżyć? Ile wycierpiałeś?

Wszyscy cierpieliśmy, od Małego Toma po Mistrza Niszczyciela. Na Wszystkich Świętych w Niebiosach i ich psy, nie musieliśmy cierpieć samotnie. Już nie.

Mały Tom oddychał szybko, ale uspokajał się. Opuścił dłonie, wybałuszył w moją stronę załzawione oczy. Nie odwróciłam się ani nie wzdrygnęłam, ale wzięłam go za łokieć i łagodnie odprowadziłam z powrotem do jaskini, do gniazda z kości, które sobie przyszykował. Pozwolił się posadzić, jego wielka głowa zaczęła opadać. Pogłaskałam splątaną czuprynę i pozostałam przy nim aż zasnął.

Potrzebowaliśmy tego miejsca, tego ogrodu, w rzeczywistości. Zamierzałam go stworzyć. Byłam im to wszystkim winna.

* * *

Wsparcie królowej dla tego projektu zależało jednak bardziej od tego, czy uda nam się stworzyć niewidzialną barierę, niż od mojego pragnienia, by odnaleźć pozostałych. Tego popołudnia zebrałam troje znanych mi ityasaari, by sprawdzić, co uda nam się zrobić. Lars zaproponował, byśmy wykorzystali komnaty Viridiusa.

Viridius był w domu i wydawało się, że podagra niezbyt mu dokucza, gdyż siedział w brokatowym szlafroku przy klawesynie i głaskał jego klawisze powykręcanymi palcami.

– Mną się nie przejmujcie – powiedział, kiedy przybyłam. Uniósł krzaczaste brwi. – Lars powiedział mi, że to sprawy półsmoków. Nie będę wam przeszkadzał, muszę jedynie wymyślić drugi temat tego concerto grosso.

Z sąsiedniej komnaty wyłonił się Lars, w potężnej dłoni trzymał ostrożnie delikatny porcelanowy czajniczek. Zatrzymał się przy Viridiusie i ścisnął ramię starego kompozytora. Viridius na chwilę oparł się o Larsa, po czym wrócił do pracy. Dudziarz podszedł do nas i nalał herbatę do pięciu filiżanek ustawionych na ozdobnym stoliku przy kanapie. Pani Okra zajęła kanapę, podciągnęła nogi i rozłożyła wokół siebie sztywną zieloną spódnicę. Abdo, otulony dla ochrony przed chłodem w długą wełnianą tunikę, podskakiwał na tapicerowanym krześle, jakby z trudem mógł usiedzieć w miejscu, a długie rękawy łopotały wokół jego rąk jak płetwy. Ja zajęłam drugą kanapę, a Lars ostrożnie usiadł obok mnie i wymienił filiżankę herbaty na list Ormy, który pozostała dwójka zdążyła już przeczytać.

– Słyszeliście kiedyś o czymś podobnym? – spytałam, przenosząc wzrok z ropuszego grymasu pani Okry na szeroko otwarte brązowe oczy Abdo. – Niektórym z nas zdarzało się połączenie umysłów. Abdo potrafi mówić w naszych głowach, mój umysł kompulsywnie sięgał do pozostałych półsmoków. – Jannoula weszła do mojego umysłu i opanowała go, ale o tym nie lubiłam mówić. – Jakim rodzajem połączenia jest to nawlekanie umysłów?

– Od razu ci powiem, że nie wezmę udziału w żadnym nawlekaniu umysłów – stwierdziła beznamiętnie pani Okra, spoglądając na mnie zza grubych szkieł. – To brzmi koszmarnie.

Mnie się wydaje interesujące, rozległ się głos Abdo w mojej głowie.

– Wiesz może, czy porfiriańscy ityasaari kiedykolwiek łączyli się w taki sposób albo wykorzystywali swoje... swoje umysłowe zdolności w celu stworzenia czegoś materialnego? – spytałam na głos, by pani Okra i Lars mogli usłyszeć choć połowę rozmowy.

Wnętrze ust i język Abdo pokrywała srebrna smocza łuska i nie mógł wydać z siebie głosu.

Nie. Ale wiemy o umysłowych zdolnościach. Nazywamy je światłem duszy. Po odpowiednim wyszkoleniu niektórzy z nas uczą się spostrzegać je wokół innych ityasaari, jak drugą postać stworzoną z promieni słońca. Ja mogę sięgnąć swoim, choć niezbyt daleko, tak z nimi rozmawiam. Wysyłam palec ognia, powiedział Abdo, powolnym ruchem wysuwając swój realny palec, by wbić go w brzuch Larsa.

Lars, który poruszał ustami przy czytaniu, odtrącił dłoń Abdo.

Abdo wskazał głową na panią Okrę. Jej światło jest spiczaste, jak jeż, a światło Larsa jest łagodne i przyjazne.

Nie widziałam nic wokół żadnego z nich, ale zauważyłam przeoczenie. A co ze mną?

Abdo wpatrywał się w powietrze wokół mojej głowy, bawiąc się jednym z licznych supełków we włosach. Widzę pasma światła wyrastające z twojej głowy jak węże albo pępowiny, za pomocą których nasza trójka – i pozostali – jest z tobą połączona. Sznury naszego światła. Twojego światła nie widzę i nie wiem dlaczego.

Zarumieniłam się. Mojego światła brakowało? Co to znaczyło? Czegoś mi brakowało? Byłam anomalią nawet pośród anomalii?

Pani Okra wtrąciła się głosem jak ryk muła.

– Czy moglibyśmy wszyscy brać udział w tej rozmowie? A to znaczy, że ma być słyszalna. – Przerwała i skrzywiła się. – Nie, nie mów do mnie bezgłośnie, ty łotrze. Nie będę tego tolerować.

Spiorunowała Abdo wzrokiem i pomachała ręką wokół głowy, jakby odpędzała komary.

– Mówi, że wszyscy mamy... – Określenie „światło duszy” niezbyt mi pasowało, trąciło religią, co szybko prowadziło mnie do osądzających Świętych. – Ogień umysłu. On go widzi.

Lars starannie złożył list Ormy i położył go na kanapie między nami, wzruszając masywnymi ramionami.

– O ile wiem, nie mogę zrobić nic wyjątkowego z umysłem, ale chętnie będę paciorkiem, jeźli ktoź inny bęzie nitką.

– To na pewno wystarczy, Lars – powiedziałam, kiwając zachęcająco głową. – Odkryjemy, jak cię nawlec.

Nie sądzę, byś umiała sięgnąć w taki sposób, Fina madamina, powiedział Abdo.

– Już wcześniej sięgałam umysłem – powiedziałam ostrzej niż zamierzałam.

Wcześniej sięgnęłam do umysłu Jannouli; natychmiast stłumiłam to wspomnienie.

Ostatnio? – spytał, zasłaniając twarz golfem.

– Daj mi chwilę, żebym się odpowiednio rozluźniła. Pokażę ci.

Spiorunowałam wzrokiem małego sceptyka. Skuliłam się w kącie kanapy, zamknęłam oczy i skupiłam się na oddychaniu. Zajęło to trochę czasu, ponieważ pani Okra prychała jak koń, a Viridius cały czas brzdąkał na klawesynie, aż Lars podszedł do niego i łagodnie poprosił, by przestał.

W końcu odnalazłam swój ogród, a w nim rozpadlinę Głośnego Chłopa. Sam Głośny Chłop siedział na jej krawędzi, jakby na mnie czekał, a na okrągłej twarzy miał szczęśliwy uśmiech. Skłoniłam go, żeby wstał, a później skupiłam się na sobie. Zawsze wyobrażałam sobie, że jestem obecna ciałem w ogrodzie, lubiłam dotyk pokrytej rosą trawy pod stopami. Kiedy spróbowałam tego wcześniej – z Jannoulą – musiałam sobie wyobrazić, że obie jesteśmy niematerialne.

Z wysiłkiem sprawiłam, że Głośny Chłop zaczął się rozmywać na krawędziach, a później stał się przezroczysty wewnątrz. Moje własne dłonie stały się przezroczyste, a gdy zrobiłam się odpowiednio niematerialna, weszłam w Głośnego Chłopa, by połączyć jego umysł z moim.

Przeszłam przez niego, jakby był mgłą. Druga próba skończyła się podobnym rezultatem.

– To jak próba przejścia przez lunetę – rozległ się głos za moimi plecami w ogrodzie. – Gdybyśmy mogli to zrobić, przeszedłbym na drugą stronę i odwiedził księżyc.

Odwróciłam się i zobaczyłam Nietoperza – sobowtóra Abdo – poruszanego przez świadomość chłopca. W moim ogrodzie mówił bez ograniczeń narzuconych łuskami w gardle, tak właśnie odzywał się w moim umyśle.

– Już wcześniej to robiłam – powiedziałam z irytacją.

– Owszem, ale twój umysł mógł się od tego czasu zmienić – odparł, patrząc na mnie poważnie. – Zmienił się, od kiedy cię poznałem. Raz wyszedłem z tego ogrodu do twojej świadomości... pamiętasz?

Pamiętałam. Byłam przygnębiona, a wtedy w niewyraźnej mgle... reszty mojego umysłu pojawiły się drzwi. Przeszedł, żeby mnie pocieszyć, ale ja wzięłam go za drugą Jannoulę.

– Kazałam ci obiecać, że już więcej nie opuścisz ogrodu – powiedziałam.

Pokiwał głową.

– Nie tylko to zrobiłaś. Podjęłaś środki ostrożności. W murze był otwór rozmiarów Abdo, ale ty go zamurowałaś.

Jeśli tak nawet zrobiłam, to nieświadomie. Miałam krawędź ogrodu w zasięgu wzroku. Pokazałam z irytacją.

– Zamurowałam? Przecież to płotek z wikliny.

– Ach, madamina. Wiem, że nazywasz to miejsce ogrodem, ale dla mnie ono tak nie wygląda. Ja widzę, że jesteśmy uwięzieni w niewielkiej strażnicy i nie możemy wejść do zamku reszty twojego umysłu.

Omiotłam wzrokiem bujną roślinność, błękitne niebo, głęboką rozpadlinę Głośnego Chłopa.

– To absurd – powiedziałam i spróbowałam się roześmiać, ale czułam dezorientację.

Rzecz jasna, stworzyłam to miejsce swoją wyobraźnią, ale czy jego wygląd mógł być aż tak subiektywny?

Co jednak nie rozwiązywało naszego problemu z nawlekaniem umysłów.

– Nawet jeśli ja nie mogę sięgnąć do Larsa – powiedziałam – to może tobie udałoby się sięgnąć i połączyć swój ogień umysłu z moim? Uczynić mnie paciorkiem na nitce?

Abdo zagryzł wargę i rozejrzał się niepewnie.

– Może – powiedział powoli.

– Spróbuj.

Po krótkiej chwili przeszył mnie oślepiający ból, jakby moja głowa rozpadła się na dwie części. Krzyknęłam – w głowie? w rzeczywistości? – i zaczęłam się miotać po ogrodzie, szukając wyjścia. Znalazłam je i wróciłam do siebie. Ktoś trzymał w dłoniach moją pulsującą głowę.

Abdo.

Pochylał się nade mną, w oczach miał głęboki żal. Skrzywdziłem cię, Fina madamina?

Wyprostowałam się niepewnie, mrużąc oczy przed blaskiem padającym przez okna komnaty Viridiusa.

– Już dobrze.

Powinienem pokierować się instynktem. Westchnął, pogłaskał mnie po policzku, a później po włosach. Mogę wejść w Nietoperza, ale nie mogę sięgnąć głębiej do twojego umysłu. Nie mogę zobaczyć twojego światła duszy, ani tym bardziej go dotknąć, nawet z twojego ogrodu. Nie wiem, czego jeszcze mógłbym spróbować.

Odetchnęłam z drżeniem.

– S-spróbuj z Larsem. Królowa nie pozwoli mi wyruszyć na poszukiwanie pozostałych, jeśli to się nam nie uda.

Lars wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi szarozielonymi oczyma. Niepewnie przeczesał dłonią najeżone jasne włosy. Abdo musiał się odezwać uspokajająco w jego głowie, bo Lars usiadł obok niego na zibouskim dywanie, skrzyżował nogi i wziął go za ręce. Co jakiś czas kiwał głową, po czym odwrócił się do nas i powiedział:

– Wypróbujemy jeden pomyzł Abdo. On nie wie, czy to zię uda. Prozi, żeby pani Okra mu powiedziała, szy coź wizi.

– Jakie coś? – spytała ostrożnie pani Okra.

– Źwiatło duszy. Ogień umyzłu. Jakkolwiek to nazwać – powiedział Lars z uśmiechem. – Abdo jest ciekawy, czy je zobaczy, jeźli je połączymy.

Kwaśno zauważyłam, że sama zostałam wyłączona z tej nadziei. Czy to dlatego, że nie miałam widocznego ognia umysłu? Czy to sprawiało, że bardziej przypominałam zwyczajnego człowieka? Przez całe życie pragnęłam zwyczajności, a teraz, gdy w końcu okazało się, że taka jestem, byłam absurdalnie niezadowolona. Zazdrość nie miała jednak sensu, każde z nas było inne.

Pani Okra mruknęła sceptycznie. Viridius, który zdążył wrócić do komponowania, teraz obrócił się nieco od stołu przed klawesynem, by lepiej widzieć ogień umysłu. Jego Abdo również nie uwzględnił – cóż, przynajmniej nie byłam sama.

Abdo i Lars zamknęli oczy, szczupłe brązowe dłonie chłopca prawie ginęły w potężnych, różowych dłoniach dudziarza. Wpatrzyłam się w ich twarze i z ulgą – nie z zazdrością – stwierdziłam, że nie widzę w nich bólu. Właściwie twarz Larsa obwisła, jakby był senny. Abdo zacisnął wargi, skupiając się.

– Na siną świętą Prue! – wykrzyknęła pani Okra.

– Widzisz to? Gdzie to jest? – spytał Viridius, rozglądając się dookoła swoimi niebieskimi oczyma.

Pani Okra wpatrzyła się w pustą przestrzeń nad głowami Larsa i Abdo, zmarszczki wokół jej ust się pogłębiły.

– Smoka to nie powstrzyma – powiedziała.

Wypiła resztki herbaty i z całej siły rzuciła filiżanką w stronę tej przestrzeni.

Viridius, który znajdował się na linii ostrzału, uniósł obandażowane ręce, ale filiżanka nawet się do nich nie zbliżyła. Zatrzymała się w powietrzu i zakołysała, jakby trafiła na olbrzymią pajęczynę, przez kilka chwil wisiała w miejscu, a w końcu opadła na dywan między Abdo a Larsem.

– Na psy Świętych! – zaklął Viridius. Podłapał to wyrażenie ode mnie.

Pani Okra prychnęła.

– Cóż, nie jest to nic, ale więcej nie umiecie?

Abdo otworzył jedno oko, w którym pojawił się psotny błysk, po czym znów je zamknął. Pani Okra założyła ręce na piersi i patrzyła. Nagle wykrzyknęła:

– Kryć się!

Sama padła płasko na ziemię.

Viridius podążył za jej przykładem i zsunął się z taboretu. Mój żałosny refleks był jednak zbyt powolny. Struny klawesynu popękały, a z okien wypadły szyby, ja zaś zostałam zrzucona z kanapy.

* * *

Ocknęłam się na łóżku w solarium Viridiusa – jego okna były poza zasięgiem i pozostały nietknięte. Słońce schowało się za górami, ale niebo wciąż było niebieskie. Obok mnie siedziała pani Okra. Przykręcała właśnie knot lampki, którą trzymała na kolanach, a która podświetlała od dołu jej ropuszą twarz. Zauważyła mój ruch i spytała:

– Jak się czujesz?

Jak na nią, spytała niezwykle delikatnie. W uszach mi dzwoniło, a głowa pulsowała bólem, ale ze względu na nią powiedziałam odważnie:

– Nie najtragiczniej.

Będę przynajmniej miała coś dobrego do przekazania królowej, kiedy już uda mi się wstać.

– Oczywiście, że nic ci się nie stało – warknęła pani Okra, stawiając lampkę na stoliku obok. – Abdo prawie wpadł w histerię, myśląc, że zrobił ci krzywdę.

Próbowałam usiąść, ale moja głowa ważyła tysiąc funtów.

– Gdzie on jest?

Pani Okra zbyła moje pytanie machnięciem ręki.

– Wkrótce go zobaczysz. Chciałam najpierw zamienić z tobą słowo. – Przesunęła różowym językiem po wargach. – Całe to przedsięwzięcie jest nierozważne.

Zamknęłam oczy.

– Jeśli nie podoba wam się pomysł łączenia umysłów, nie musicie...

– W rzeczy samej, nigdy tego nie zrobię – przerwała mi niecierpliwie. – Ale nie chodzi jedynie o to, lecz o ten twój plan zgromadzenia razem półsmoków. – Znów otworzyłam oczy, kobieta wpatrywała się we mnie. – Ależ tak, wiem, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Sądzisz, że znajdziesz rodzinę. Wszyscy zbierzemy się pod jednym dachem... ciepła wspólnota dziwadeł!... i nasze problemy zostaną rozwiązane.

Uśmiechnęła się, ukazując zęby, i zatrzepotała powiekami.

Jej szyderstwo sprawiło, że się najeżyłam.

– Chcę pomóc pozostałym – powiedziałam. – Widziałam ich smutki. W porównaniu z nimi nam było łatwo.

Tym razem to ona się obraziła.

– Łatwo? Ach tak, z łuskowatym ogonem i chłopięcą figurą, cóż mogło być prostsze? Nigdy nie zostałam wykopana z domu matki w wieku piętnastu lat, nie musiałam żyć na ulicach Segoshu ani kraść jedzenia. – Jej głos stał się piskliwy. – Zdobycie pracy sekretarki było banalnie proste, poślubienie starego ambasadora z moją oszałamiającą urodą trywialne. Przeżycie go... cóż, to rzeczywiście nie było trudne. Ale przekonanie naszego panującego hrabiego, by przekazał mi obowiązki ambasadora, choć żadna kobieta nigdy wcześniej nie pełniła tej funkcji, było równie łatwe jak zmoczenie łóżka. – Zaczęła krzyczeć: – Albo wyskoczenie przez okno! Każdy mógł to zrobić, bo to zupełnie nic!

Piorunowała mnie wzrokiem, wybałuszyła oczy.

– Spokojnie, pani Okro – powiedziałam. – Sądziliście, że jesteście sami na świecie. Z pewnością odkrycie innych podobnych do was było ulgą?

– Abdo i Lars są znośni – przyznała. – A ty nie jesteś aż tak koszmarna.

– Dziękuję – powiedziałam, próbując mówić przekonująco. – Ale naprawdę pożałujecie tego innym? Niektórzy nigdy nie wyszli poza życie na ulicach Segoshu i wciąż kradną jedzenie. – Otworzyła usta, ale ja przewidziałam, co miała do powiedzenia. – I to nie dlatego, że są głupi czy gorsi od was.

Sapnęła.

– Może. Ale nie popełnij tego błędu, Serafino, i nie myśl, że cierpienie uszlachetnia. Niektórzy mogą być kochani, ale większość zada ci rany tak głębokie, że ich nie wyleczysz. – Wstała i poprawiła sztuczne piersi. – Przyprowadzisz ze sobą naprawdę nieprzyjemnych ludzi. Wiesz, że moim darem jest prognozowanie, i mówię ci, że to się źle skończy. Przewidziałam to.

– Zapamiętałam – odparłam, czując dreszcz. Czy mogła patrzeć tak daleko w przyszłość?

Odwróciła się do wyjścia, ale jeszcze spojrzała na mnie wyniośle.

– Kiedy wszystko pójdzie w diabły, a wiem, że tak będzie, przynajmniej będę miała przyjemność powiedzenia, że cię ostrzegałam.

I kończąc tym optymistycznym akcentem, pozostawiła mnie z bólem głowy.

Łuska w cieniu

Подняться наверх