Читать книгу Krzyże na rozstajach - Rafał Dębski - Страница 5
1
ОглавлениеZycie bywa ciężkie. Taki już człowieczy los. Może to kara za grzechy przodków, a może po prostu nieuchronność zdarzeń – tajemniczych i zaplątanych w niewidzialne łańcuchy przyczyn i skutków. Gorzej, że trudy życia komplikuje jeszcze ogromna dawka nieprzewidywalności. O ile może to się okazać miłe w chwilach, kiedy mężczyzna spotyka atrakcyjną kobietę, o tyle w większości przypadków są to sytuacje, w których owa nieprzewidywalność staje się czymś w rodzaju kamienia młyńskiego u szyi. Najgorsze zaś, że nie zawsze człowiek jest w stanie dostrzec pierwszy impuls, pierwszy powiew wiatru, który kończy się burzą. Najgorsze? Czy aby na pewno i zawsze? No cóż, czasem lepiej chyba nie wiedzieć wszystkiego. Same skutki zdarzeń bywają zbyt uciążliwe, żeby jeszcze męczyć umysł dochodzeniem praprzyczyny. Niestety, w pracy kontrwywiadowcy najważniejsze okazuje się z reguły właśnie dochodzenie, co leży u podstaw obserwowanych zjawisk.
Takie myśli dopadły Michała Wrońskiego, kiedy siedział na korytarzu pod gabinetem szefa. Nigdy do tej pory nie musiał tutaj tak pokornie czekać. Sporo się zmieniło w firmie przez ostatni miesiąc. Porucznik, po zasłużonym odpoczynku, wracał do pracy spokojniejszy, gotowy na nowe wyzwania. Nawet jeśli nie naładowany entuzjazmem, zawsze jednak wypoczęty. Tymczasem okazało się, że...
Drzwi otworzyły się, przerywając jego rozważania.
– Wejść – rzucił wysoki, tęgi mężczyzna po pięćdziesiątce.
Michał podniósł się ciężko. W tej chwili poczuł się tak, jakby nigdy nie był na urlopie. Za chwilę usłyszy zapewne połajankę. Wszyscy z biura byli już na dywaniku, a dzisiaj nadeszła jego kolej.
– Porucznik Michał Wroński. – Mężczyzna zasiadł za biurkiem, otworzył teczkę osobową. – Nie powinien pan już awansować?
Michał nie odpowiedział. Przecież facet ma przed sobą jego pełne dossier. Tam napisano czarno na białym, a czasem czarno na pomarańczowym, żółtym i tak dalej, w zależności od tajności informacji, dlaczego nie otrzymał kapitańskich gwiazdek.
– Żeby nie było niejasności – ciągnął mężczyzna – muszę naświetlić to i owo. Spotykamy się pierwszy raz. Na pewno już pan wie, kim jestem, ale zasady dobrego wychowania wymagają, abym się przedstawił. Pułkownik Ryszard Manke, bardzo mi miło.
Michał w duchu wzruszył ramionami. Po co i do kogo ta mowa? Nowy szef biura, sądząc z opowieści kolegów, lubił grać jednocześnie rolę dobrego i złego gliniarza.
– A pan – ciągnął oficer łagodnym tonem – powinien się chyba zameldować regulaminowo. Prawda?! – Wypowiadając ostatnie słowo, podniósł nagle głos, czyniąc go ostrym i nieprzyjemnym.
– Przecież ma pan przed sobą moje papiery. Ale jeśli tak bardzo panu zależy... Porucznik Michał Wroński, wydział do spraw...
– Wystarczy – warknął Manke. – Można poprzestać na stopniu i nazwisku. A meldować się trzeba. To kwestia dyscypliny. Zdaje się, że w waszym biurze jest ona towarem mocno deficytowym.
Wroński milczał, zresztą pułkownik nie oczekiwał odpowiedzi. Wyjął z teczki dwie kartki i ułożył je jedna obok drugiej.
– To pańska opinia – oznajmił, wkładając na nos okulary. – A właściwie dwie opinie. Pierwsza sporządzona przez pana dotychczasowego przełożonego, drugą otrzymałem z wydziału kontroli wewnętrznej. Czy zaskoczy pana, jeśli powiem, że te dokumenty różnią się diametralnie?
– Nie, panie pułkowniku. – Michał uśmiechnął się lekko. – Wydział wewnętrzny nie jest w stanie niczym mnie zaskoczyć. Nie musi pan nawet dodawać, że to, co naskrobał oficer kontrolerów, jest wykazem moich wykroczeń i zachowań niegodnych funkcjonariusza kontrwywiadu w ogóle, a polskiego w szczególności.
– Cieszę się, że ma pan tego świadomość. Przeczytam, co obie strony zaznaczyły w kwestionariuszu oceniającym. Major Jacek Bzowski zaznaczył następujące punkty: „wykonuje rozkazy, nie ma problemów z subordynacją, spokojny, sumienny, dokumentację wypełnia na czas, karny, okazuje szacunek przełożonym” i tym podobnie. A teraz opinia człowieka z wewnętrznego: „niesubordynowany, potrafi nie wykonać polecenia przełożonego, skłonny do zachowań gwałtownych, bardzo często ma problemy z terminowym dostarczeniem raportów, nie okazuje należytego szacunku wyższym rangą”. I co pan na to? – Manke spojrzał znad okularów.
– A jakiej odpowiedzi pan oczekuje? – Teraz Michał wzruszył ramionami już nie w duchu, ale dość demonstracyjnie. – Jak widać, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
A na szacunek trzeba sobie zapracować, dodał w duchu, bo same gwiazdki i wężyki nie stanowią o wartości nikogo. Złośliwość i wyniosłość przełożonego wobec podwładnych to kiepskie argumenty.
– Taaa – rzekł przeciągle wyższy oficer. – Mówiono mi, że potrafi pan obrazić rozmówcę samym spojrzeniem. Zastanawiałem się, czy to możliwe, a teraz widzę, że jak najbardziej. Ale do rzeczy. Jest kilka punktów w kwestionariuszu, bardzo niewiele, w których opinie są zbieżne. Należą do nich: inteligencja, spryt, spostrzegawczość, determinacja w działaniu, odwaga, poczucie honoru i takie tam bzdurki. Musimy ustalić kilka kwestii, żeby nie było potem nieporozumień. Jest pan oficerem kontrwywiadu, zgadza się?
Michał wymownie popatrzył w okno nad głową pułkownika. Chyba nie spodziewa się odpowiedzi na takie pytanie? A jednak spodziewał się, czemu dał wyraz, uderzając ręką w stół i warcząc:
– Zapytałem o coś! Pan zdaje się zapominać, że między nami jest relacja dupy i kija. I wyjaśniam, na wszelki wypadek, bo – sądząc z dokumentacji – może mieć pan pewne problemy w odczytywaniu sensu podobnych uwag: kijem tutaj nie jest pan!
Michał z trudem zdusił chęć pogardliwego prychnięcia. Znalazł się wielki wódz, cytujący słowa Napoleona.
– Jest pan pracownikiem kontrwywiadu, zgadza się? – powtórzył z naciskiem pułkownik.
– Na razie się zgadza.
– Dlaczego na razie?
– Bo wcale nie jest powiedziane, że za pięć minut nadal nim będę.
– Celna uwaga. Jeśli będzie się pan zachowywał tak prowokująco, jak do tej pory, to się może szybko zmienić. Zależy panu na tej pracy?
– Wybaczy pan, ale co to w ogóle za pytanie? Skoro przyszedłem na to przesłuchanie...
– Rozmowę – poprawił Manke.
– Rozmowę – powtórzył ironicznie Michał. – Skoro tu jestem, musi mi chyba zależeć, prawda?
Pułkownik długo przypatrywał się siedzącemu po drugiej stronie biurka porucznikowi. Miał nieprzyjemne wrażenie, że ten człowiek wcale się go nie boi. Był przyzwyczajony do lęku, jaki wywoływał wśród pracowników, do objawów nabożnego wręcz szacunku. A ten tutaj zachowywał się raczej jak inspektor Calahan z serii o Brudnym Harrym. Tyle że w swej nieco beztroskiej bezczelności był o wiele bardziej wiarygodny niż tamta postać. Nic dziwnego – Clint Eastwood jedynie grał niepokornego policjanta, a Wroński po prostu taki jest.
– Nie potrafi pan inaczej? – spytał, autentycznie zaciekawiony. – To jest silniejsze od pana?
– O czym w tej chwili rozmawiamy, panie pułkowniku?
– O zupełnym braku respektu dla przełożonych.
– Bardziej jest panu potrzebny respekt czy dobry pracownik? – odpowiedział pytaniem Michał.
– Rozumiem – skrzywił się Manke. – Czyli jednak nie potrafi pan inaczej. Dobrze, przejdźmy do konkretów. Już mówiłem, musimy sobie wyjaśnić kilka spraw. Zostałem powołany na stanowisko dyrektora tego biura na miejsce majora Bzowskiego. Jak pan doskonale wie, pański dotychczasowy szef i przyjaciel został aresztowany. Przebywa na Rakowieckiej, skąd raczej prędko nie wyjdzie.
Michał oczywiście wiedział. To była pierwsza informacja, jaką usłyszał, wróciwszy z urlopu. Na razie jednak nie orientował się zupełnie, jakie właściwie zarzuty postawiono Jackowi. Nikt tego nie wiedział. Za to nowy przełożony dał już popalić chłopakom, przeprowadził gruntowną kontrolę, zażądał z wewnętrznego opinii o wszystkich pracownikach, zanim w ogóle z kimkolwiek porozmawiał. Słowem – zachował się niczym stary, wychowany na stalinowskich metodach kacyk. Wszyscy w jego otoczeniu powinni się czuć nieustannie inwigilowani, odczuwać lęk przed popełnieniem najdrobniejszej omyłki. Po prostu cudowna atmosfera dla pracy wywiadowczej. Nie ma to jak mieć przeciwnika zarówno na zewnątrz tych murów, jak i w środku.
– Pan był bardzo blisko z majorem, prawda?
Wroński spojrzał na znaczący półuśmiech rozmówcy.
– Nie wiem, czy można tak to określić, zależy, co pan ma na myśli, mówiąc „blisko”. Nie potrafiłbym, na przykład, odpowiedzieć wiążąco na pytanie, czy wolał nosić pod garniturem slipy, bokserki czy choćby damskie stringi. Albo czy miał znamię na lewym lub prawym pośladku...
– Ostrzegam – głos pułkownika wzniósł się na wyższe tony. – W ten sposób pogarsza pan tylko swoją sytuację!
– A z jakiego powodu jest ona zła?
– Jako bliski współpracownik majora Jacka Bzowskiego automatycznie pozostaje pan w kręgu podejrzanych. To chyba oczywiste.
– Ach, już rozumiem! – Michał wydął wargi. – A ja zastanawiałem się, dlaczego w Londynie pętał się za mną jakiś typ. Pod koniec pobytu nie mogłem nawet spokojnie wyjść z synem do kina albo lunaparku, bo ten kretyn wszędzie rzucał mi się w oczy. Nawet się zastanawiałem, który wywiad zatrudnia takich idiotów. A to nasz kochany wydział wewnętrzny.
– Pan, zdaje się, nie docenia ich pracy.
Michał usłyszał w głosie pułkownika głęboką urazę. W tej chwili dotarło do niego coś, co sprawiło, że poczuł dreszcz na plecach.
– Pana przysłano właśnie stamtąd, tak? Dlatego tak szybko przekazali komplet opinii? Normalnie grzebią się z tym tygodniami. A ten typ w Londynie właśnie miał się rzucać w oczy. Powinienem wrócić do kraju zaniepokojony, może nawet wystraszony?
Manke obrzucił rozmówcę uważnym spojrzeniem.
– Co do jednego muszę się zgodzić z tymi papierami – powiedział i stuknął palcem w biurko. – Jest pan sprytny, inteligentny i spostrzegawczy. Ale to dla mnie trochę za mało. W pracy, jaką pan wykonuje, podstawą powinny być sumienność i posłuszeństwo. To służba dla kraju, a nie prywatne ranczo. Myśli pan, że nie wiem o samowolnym rajdzie do Budapesztu, gdzie wywołał pan burdę i zwąchał się z czeczeńską mafią? Bzowski próbował to zatuszować, zacierać wszelkie ślady po pańskiej wyprawie. Jednak wydział kontroli ma własne źródła informacji.
Własne źródła informacji, powtórzył w myślach Michał. To znaczy uszy w każdym wydziale i w każdym biurze. Kto mógł opowiedzieć o wyprawie na Węgry? Praktycznie nikt o tym nie wiedział poza głównymi zainteresowanymi, z których jeden nie żył, a drugi właśnie siedział przed rozsierdzonym szefem. Selim, Czeczen, z którym Wroński miał kontakt w Budapeszcie, byłby chyba ostatnią osobą skłonną do zwierzeń. No cóż, z drugiej strony trudno utrzymać informacje w hermetycznym pojemniku. Zawsze znajdzie się jakaś wesz, która doniesie, komu trzeba.
– Zaskoczony moją wiedzą? – Pułkownik skrzywił się nieprzyjemnie.
– Nie bardzo, szczerze mówiąc. Kapusiów nigdzie nie brakuje.
– Na pana miejscu rozważniej dobierałbym słowa.
– Będę o tym pamiętał. Jeśli mi pan powie, którego z kolegów mógłbym urazić, wypowiadając się cierpko o informatorach, będę się starał postępować przy nim bardzo taktownie.
– Dobrze radzę. Proszę powściągnąć swój sławetny temperament. Od tej chwili nie wolno panu robić nic na własną rękę. Żadnych pomysłów, olśnień i nagłych decyzji. Każdy pana krok ma być uzgodniony ze mną. Każdy etap powierzonego zadania opatrzony szczegółowym raportem.
– Na razie nie powierzono mi jeszcze żadnej sprawy.
– I właśnie o to chodzi! – huknął radośnie Manke. Wydawał się bardzo z siebie zadowolony. Wroński wiedział już, w czym rzecz. Cała ta rozmowa odbyła się tylko po to, żeby oficer mógł pokazać, ile wie o podwładnym. A pułkownik kontynuował: – Na razie będzie pan pomagał kolegom w pracy koncepcyjnej. Inteligencja i spostrzegawczość są analitykowi bardzo przydatne.
Michał nie dał poznać po sobie zawodu. Cios był celny. Człowiek czynu zostanie przykuty do fotela przed komputerem, zaprzęgnięty do przewalania stosów meldunków, raportów i akt. Robota w sam raz dla jakiegoś wybitnie inteligentnego flegmatyka.
– To wszystko – powiedział pułkownik. – Jest pan wolny.
– Czy mogę wiedzieć – spytał Michał, wstając – za co został zatrzymany Jacek... to znaczy major Bzowski?
– Nie może pan, oczywiście. – W głosie Mankego brzmiała niekłamana radość. – To informacja ściśle tajna. Zresztą nie oszukujmy się, jest pan ostatnią osobą, której bym ją przekazał.
Rozkosz rozlewała się po całym ciele mężczyzny. Jego twarz ukryta była w mroku, światło małej lampki wydobywało jedynie niewielkie fragmenty łóżka, pościeli i spoconego ciała. Obok leżała młoda dziewczyna. Płakała. Jej partner poruszył się niecierpliwie, klepnął ją w obnażony pośladek.
– Czego ryczysz, głupia. Piczka nie z papieru, nie podrze się od byle czego.
W dziewczynie wspomnienie doznanego przed chwilą upokorzenia i bólu wywołało nową falę spazmów. Mężczyzna zaklął grubo pod nosem.
– Znalazła się dziewica orleańska. Ubyło cię, czy co? Dawałaś dupy chyba wszystkim tutaj. Cuda mi opowiadali, co potrafisz. I faktycznie, niezła jesteś. Może nie najlepsza suka, jaką rżnąłem, ale umiesz ruszać, czym trzeba i jak trzeba.
Jej płacz doprowadzał go do pasji. Szarpnął się gwałtownie. Z mroku wyłoniła się sękata dłoń, mignęła nad plamą światła. Głuchy odgłos uderzenia zlał się w jedno z rozpaczliwym krzykiem.
– Ciesz się, zdziro – wychrypiał mężczyzna. – Ciesz się, że w ogóle żyjesz. Bo ja, widzisz, lubię się zabawić na całego. Może kiedyś twój guru pozwoli mi pokazać ci pełną gamę doznań. Na razie sam ma życzenie jeszcze skorzystać z ciebie parę razy i tylko dlatego wyjdziesz stąd w jednym kawałku.
Przez chwilę słuchał szlochu.
– Zamknij się, kurwo, bo zechcę zrobić to zaraz!
Z trudem stłumiła łkanie, łykała spazmatycznie łzy, starała się uciszyć oddech.
– Dobra, wystarczy. Wypierdalaj teraz, bo mam dość twojego mokrego towarzystwa.
Posłusznie zaczęła się zbierać. Obolałe członki ledwie jej słuchały, w dole brzucha czuła okropne rwanie i nieustanne pieczenie. Co on jej zrobił? Przywiązana do łóżka, leżąc na brzuchu, nie mogła dokładnie go obserwować. Ból się nasilał, wiedziała, że dzieje się jej straszna krzywda. A teraz ten sadysta nie miał ochoty czekać, aż zmaltretowana dziewczyna zdoła wstać, i zepchnął ją bezceremonialnie z łóżka. Potoczyła się po podłodze. Znów mozolnie próbowała się podnieść, choć ciało odmawiało posłuszeństwa.
– Nie radzę się nikomu skarżyć – warknął mężczyzna. – Jeśli piśniesz słówko, dopadnę cię, a wtedy...
Nie dokończył. Nie musiał. Widziała już, na co go stać. Wreszcie zdołała unieść się na kolana. Dopełzła do stojącego na środku pokoju krzesła, wsparła się o nie i wstała.
– No już! – krzyknął. – Wynocha, suko!
Za drzwiami oparła się o ścianę. Nogi jej drżały. Korytarz, oszczędnie oświetlony przyćmionym światłem paru żarówek, wydał się w tej chwili długi niczym sztolnia w starej kopalni. Musiała dotrzeć do swojego pokoju. To znaczy przebyć jeszcze kilkadziesiąt metrów podwórza i niezbyt wysokie schody, które w tej chwili wydawały się nieosiągalne jak szczyt wielkiej góry. Poczuła na udach gorąco. Sięgnęła w dół, między nogi. Coś śliskiego i mokrego. Podniosła palce do oczu. Krew... Patrzyła przerażona, nie mogła uwierzyć własnym oczom. Krwawiła obficie, posoka kapała na miękki chodnik. Korytarz zawirował, dziewczyna poczuła uderzenie w plecy. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że przed oczami nie ma już ściany, ale sufit, na którym jakiś domorosły artysta przedstawił scenę zwiastowania.
– Matko moja – wyszeptała, patrząc na postać przestraszonej Marii, stojącej twarzą w twarz z koszmarnie namalowanym archaniołem. – Mateczko wszystkich ludzi, uratuj mnie.
Za drzwiami, zza których wyszła, rozległa się głośna muzyka i głuchy odgłos, jaki wydają rozkręcone głośniki. Jej prześladowca włączył telewizor. Dziewczyna zamglonym spojrzeniem ogarnęła scenę na suficie. Czuła, że traci przytomność. Była jednocześnie przerażona i wdzięczna za to doznanie, bo ból powoli ustępował.
– Co ci jest? – Ktoś się nad nią pochylił.
Poznała Marcina, ochroniarza. Pewnie robił obchód.
– Zuzka, odezwij się!
Uniósł jej głowę, zerknął na nagie ciało. Wstrząsnął nim widok kałuży krwi, która wsiąkała powoli w jasny chodnik.
– Kto to zrobił?!
Skierowała oczy na drzwi, zza których dochodziły dźwięki telewizora. A potem źrenice uciekły jej w tył głowy, zaczęła oddychać szybko, spazmatycznie. Po chwili zesztywniała, a na ustach ukazała się krew.
– Ty skurwysynu! – wrzasnął Marcin.
Wpadł do pokoju. W blasku rozświetlonego ekranu zobaczył rozwalonego na łóżku człowieka.
– Ty gnoju! – rzucił się w tamtą stronę.
Zawahał się jednak na mgnienie oka. Przecież dyspozycje dowódcy straży były jasne – to gość specjalny, któremu należy okazywać najgłębszy szacunek. Zaraz jednak odrzucił tę myśl. Ale ta chwila niepewności dała napadniętemu czas na reakcję. Cicho pyknął strzał. Marcin w ostatnim błysku świadomości zobaczył skierowany ku sobie pistolet z tłumikiem.
Mężczyzna wyłączył telewizor. Niechętnie wstał z łóżka, przeszedł nad ciałem ochroniarza. Wyszedł na korytarz, stanął nad dziewczyną. Pochylił się, zbadał jej na szyi puls. Wzruszył ramionami i wrócił do pokoju. Starannie zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Po chwili położył się, wyciągnął leniwie rękę, żeby zgasić światło.
– Dobranoc – powiedział, a w jego głosie brzmiała kpina. – Kolorowych snów, narwany młokosie.