Читать книгу Wilki i Orły - Rafał Dębski - Страница 5
Prolog
ОглавлениеWilczyca z niepokojem chwytała wiatr w ruchliwe, czujne nozdrza. Delikatny powiew przynosił znany, drażniący zapach jedynego drapieżnika, którego obawiała się naprawdę. Nieprzyjazna woń przebijała przez słodki odór krwi świeżo upolowanego królika, zwisającego bezwładnie z pokrytego karminową posoką pyska wadery. Gdzieś tam jest człowiek. Nie, nie jeden – większa grupa ludzi. Dawniej ich zapach nie był tak bardzo niepokojący. Wtedy wilczyca bez trudu odróżniała pasterza od spracowanego rolnika czy groźnego myśliwego. Zresztą nie musiała bać się nawet ludzi z karabinem. Miejscowi żywili ogromny szacunek dla wilków. Nikt by jej nie skrzywdził z rozmysłem, chyba że podeszłaby zbyt blisko i realnie zagroziła ludzkim siedzibom. Bardziej niebezpieczne od strzelców były wnyki – one nie zwykły wybierać ofiar. Jednak i te nauczyła się obchodzić szerokim łukiem. A czasem, jeśli szczególnie trudno było zdobyć pożywienie, szła śladami pozostawionymi przez kłusownika, żeby skorzystać ze zdobyczy uwięzionej w potrzasku. Jednak jakiś czas temu pojawili się inni ludzie. Czuć było od nich zapachy, których dawniej nie znała. Wjechali w ostępy leśne na wielkich, przerażających, warczących i wyjących potworach. Samotna wadera obserwowała przybyszy z gęstwy chaszczy. Nie tylko ona. Niektóre odważniejsze zwierzęta także kryły się wśród krzaków i czujnie spoglądały na niepokojące zjawisko, inne zaś uciekały w popłochu. Nie trzeba było długo czekać, by wybuchła strzelanina. Pociski świstały tak gęsto, że wilczyca przywarła płasko do mchu, kosmaty łeb schowała między łapy, bojąc się poruszyć. Potem przywykła do podobnych hałasów. Zdała sobie sprawę, iż strzały nie są skierowane do niej. Istoty ludzkie mordowały się wzajemnie. Czasem tylko jakiś przybysz, lekceważąc miejscowe zwyczaje, zapuszczał się w las przeżyć przygodę i zapolować na grubszego zwierza.
Dzisiaj znów wyczuła obcych. W dodatku woń nadciągała ze strony, z której absolutnie nadciągnąć nie powinna. Szczenięta! Tam przecież zostały młode! Wilczyca rzuciła się pędem. Zagrzechotała pierwsza seria. Wadera, wbrew naturze, na przekór temu, co nakazywał instynkt, gnała w kierunku strzałów. Wszystko w niej protestowało! Wszystkie komórki ciała krzyczały! Nie wolno! Tam śmierć... Jednak serce matki zawsze jest silniejsze od rozsądku. Tak musi być, inaczej świat zamieszkiwałyby tylko beznamiętne rośliny.
Wpadła między doskonale znane sobie drzewa, po chwili wyskoczyła na wielką polanę, a właściwie rozległą łąkę pośród lasów. Musiała przez nią przebiec, by znaleźć najkrótszą drogę do potomstwa.
Wylądowali w samym środku wymiany ognia. Oleg klął pod nosem na czym świat stoi, po równi dowództwo i kretyna pilota. To nie było lądowanie, ale ledwie kontrolowana katastrofa. Jeśli w ogóle można ją nazwać kontrolowaną. Komandosi powinni zostać spuszczeni na linach kilkaset metrów dalej, tuż za miejscem, gdzie oddział Michaiła bronił się najmocniej. Co za sens wprowadzać do walki desant, jeśli żołnierz nie jest w stanie wykorzystać elementu zaskoczenia, nie ma nawet gdzie się schronić? Kto wydał rozkaz, żeby lądowanie odbyło się w otwartym terenie? Rozkaz, którego nie można było już cofnąć. Z pozostałych trzech transportowców wysypali się zbrojni. Pułkownik obrzucił okiem swoich.
– Na co czekacie? Z maszyny! – wrzasnął – Już was, kurwa, tutaj nie ma!
Kule rebeliantów rwały poszycie transportowca. Stary, wysłużony Mi-8 był co prawda mocny, ale na pewno nie niezniszczalny. Oleg rzucił okiem na karabin przytwierdzony przy bocznym włazie. Skoczył do broni, otworzył ogień w kierunku błysków w oddalonych o jakieś sto kroków krzakach. Uprząż cekaemu ucierpiała przy zetknięciu śmigłowca z ziemią, pozwalała na wykonywanie jedynie niewielkich ruchów w prawo i w lewo. Mimo to pułkownik zdołał chociaż odrobinę przytłumić kanonadę. Żołnierze sprawnie opuszczali pokład. Zostało dwóch – jeden nadział się na ostre szczątki rozbitej skrzyni z amunicją i dogorywał, wstrząsany konwulsjami, drugi leżał bez ruchu, z twarzą pokrytą krwią. Oleg przerwał ogień. Czeczeni natychmiast wzmogli ostrzał. Pułkownik podpełzł do żołnierza, wyciągnął rękę, żeby sprawdzić puls na szyi. W tej samej chwili seria przemknęła po nogach rannego, jakiś pocisk ugodził w pierś. Podrzuciło nim, otworzył oczy, z ust buchnęła krwawa piana. Oleg zobaczył źrenicach podwładnego rezygnację. Znał doskonale takie spojrzenie. Żegnał już ludzi w Afganistanie, potem podczas tajnych misji w różnych zakątkach świata, a teraz w Czeczenii – nieomylnie rozpoznawał, kiedy człowiek przestaje walczyć, kiedy jest gotów na przyjęcie chłodnego pocałunku śmierci. Huknęło potężnie. Maszyna stanęła w ogniu. Oficer chwycił ramię żołnierza.
– Nie pozwolę ci się spalić – wychrypiał. – Daj łapę, Dimka.
Ranny pokręcił głową.
– Uciekaj – wyszeptał samymi wargami.
Czas jakby stanął w miejscu. Oleg widział nieruchome oczy kaprala. Stawały się szkliste, uciekało z nich życie. Każde uderzenie serca zbliżało żołnierza do kresu wędrówki po tym świecie. Płomienie rozrastały się błyskawicznie z lewej strony, gdzie paliwo wyciekało z przerwanych przewodów.
– Rękę daj! – Pułkownik szarpnął się, próbując uchwycić zakrwawione palce żołnierza.
– Odejdź, szefie... Tam jesteś potrzebny. Ja już...
Oleg poczuł szarpnięcie za stopy, gdy został ostro pociągnięty w tył. Bezskutecznie próbował się wyrwać, wierzgać nogami, chwyt był zbyt silny. Po chwili mężczyzna szorował brzuchem po trawie, gdy wlokło go dwóch ludzi.
– Oszalałeś, dowódco?! – wrzasnął któryś. – Jemu i tak już nie pomożesz...
Z wnętrza helikoptera buchnął płomień, rozległ się straszliwy krzyk. Ucichł zaraz jak ucięty nożem, ale pułkownik wiedział, że ten głos będzie mu się odtąd śnił po nocach. Wybuchła skrzynka z amunicją. Żołnierze, którzy uratowali Olega, padli plackiem, zakrywając głowy. Dookoła zaświstały znowu pociski. Zaczęły eksplodować następne jaszcze.
Lufa kałasznikowa wcale nie wydaje się imponująca. Z daleka wygląda jak krótki kij. Jednak kiedy człowiek znajdzie się przed nią, na linii ognia, a z drugiej strony trzymają karabin krzepkie ręce, wtedy niewielka lufa urasta do rozmiarów kolejowego tunelu.
– Rusłan – powiedział ojciec.
Chłopiec spojrzał na niego przez łzy.
– Rusłan – powtórzył starszy mężczyzna. – Wojownik nie płacze.
– Ja nie płaczę, tato. Dym gryzie w oczy.
Za ich plecami dopalał się dom. Kobiety zostały w środku. Wolały śmierć w ogniu od pohańbienia. Mężczyźni starali się stawić opór, ale w końcu zabrakło amunicji.
– Nie płacz, synku, nie rozpaczaj. Możemy umrzeć z dumą. Pół dnia nie mogli nas zgryźć. Dokąd żyje choć jeszcze jeden taki jak my, nie zgryzą i całego kraju.
– Mordy w kubeł, pierdolone fanatyki! – wrzasnął sierżant. Podbiegł, wyciął w twarz starszego jeńca. – Ścierwa, bydlaki!
Strużka krwi spłynęła z warg uderzonego. Nie mógł jej obetrzeć, gdyż ręce miał związane z tyłu.
– Niech szejtan smaży twoje flaki na wolnym ogniu – rzekł młodszy. Oczy natychmiast mu obeschły, pojawił się w nich ogień nienawiści.
Odpowiedziało uderzenie kolbą pistoletu prosto w usta. Chłopak ukląkł, kilka wybitych zębów spłynęło wraz ze strugą krwi na rozchełstaną koszulę. Wstał z trudem, opierając się o ojca. Wypluł resztę złamanych zębów, spojrzał wyzywająco na podoficera.
– Zaraz będzie z wami koniec – wycedził sierżant. Podszedł do plutonu egzekucyjnego.
– Gdzie się podziała Halima? – spytał ojciec. – Widziałeś?
– Uciekła. Na pewno jej nie złapali, bo teraz stałaby tu razem z nami.
– Wie, dokąd pójść?
– Wie. Zabrała dolary i karabin. Poradzi sobie.
– Niech ją Allah poprowadzi.
– Uwaga! – krzyknął sierżant. – Gotuj broń!
Karabiny się uniosły.
– Pamiętaj, synu, nie lękaj się. Żołnierz Proroka idzie wprost do raju. Obrońca wolnej Iczkerii może tam liczyć na szczególne względy.
– Nie lękam się. Ale życia szkoda.
– Szkoda, co jednak poczniesz?
– Ładuj! – doleciała komenda, a zaraz po niej szczęk odciąganych zamków.
– Żegnaj, ojcze.
– Żegnaj, Rusłan. Niebawem spotkamy się w niebie. Wybacz wszystko, co uczyniłem złego przeciw tobie. Nawet jeśli coś takiego zrobiłem, zawsze z miłości.
– I ty mi wybacz, ojcze.
– Celuj! – Sierżant uniósł rękę.
Sześć luf skierowało się ku jeńcom.
– Śmierć wam! – wrzasnął starszy.
– Przekleństwo na was! – zawołał w tej samej chwili młodszy.
– Ognia!
Karabiny zagrzechotały, suchy odgłos odbił się echem od okolicznych wzgórz. Na piersiach jeńców wykwitły krwawe kratery. Zwinęli się, padli jeden na drugiego, jakby w chwili śmierci chcieli się objąć pożegnalnym uściskiem. Sierżant zapalił papierosa, podszedł do dowódcy.
– Ci już nie będą kąsać, panie lejtnancie – rzekł. – Ale może jednak trzeba ich było przekazać wywiadowi.
Porucznik skinął obojętnie głową. Wskazał ciała i uczynił gest palcami w dół.
– Nie twoja sprawa. Rób, co do ciebie należy.
– Zakopać ścierwa – rozkazał sierżant. – Nie dyskutować! Nawet specnaz musi sprzątać po sobie. Generał Komarow zakazał zostawiać ciała na wierzchu. Przychodzą potem baby, zbierają kości, relikwie z nich robią i podsycają nienawiść.
– Przeklęty kraj. – Oficer splunął, nadepnął plwocinę i roztarł. – Ujarzmić go nie idzie, a zostawić samemu sobie niepodobna.
Sierżant nie odpowiedział. Dochrapał się szarży właśnie tutaj. Grzechem by było narzekać na kraj, dzięki któremu awansował o wiele szybciej niż podczas pokojowej służby.
Nagle rozległ się niedaleki ryk silnika, zza pagórka wyjechał przysadzisty humvee. Porucznik skrzywił się. Oto następny sztabowiec, który woli urodę amerykańskich wozów od surowej i niezawodnej prostoty rodzimych aut. Za kierownicą siedział człowiek w mundurze z kamuflażem pustynnym zamiast obowiązującego tutaj latem maskowania w zieloną panterkę.
– Cudak – mruknął oficer. – Widać go w tej bluzie lepiej niż gówno na torcie.
Sierżant milczał. Wiedział jedno – zbliżają się kłopoty. A porucznik jest idiotą, jeśli tego nie zauważył. W takim nieregulaminowym łachu bez dystynkcji może bezkarnie chodzić tylko jedna formacja. Przybysz zeskoczył z terenówki, obrzucił wzrokiem oddział, potem trupy, zwrócił oczy na oficera. Miał błękitne, zimne tęczówki. Sierżant pomyślał, że w takich oczach może mieszkać nieludzkie okrucieństwo.
– Gdzie jeńcy? – warknął przybyły.
– A ty kto? – spytał porucznik niedbale.
– Kapitan Wiktor Malinin, wywiad armii. Meldować po porządku!
Lekceważenie natychmiast znikło z oblicza lejtnanta. Wyprężył się.
– Porucznik Matwiej Dmijew melduje patrol na rozpoznaniu!
– To nazywasz rozpoznaniem, durniu? – Przybysz wskazał zgliszcza chałupy i ciała. – Nie słyszałeś rozkazu, aby w tym rejonie wszystkich jeńców przekazywać do dyspozycji służb informacyjnych?
Sierżant czekał z ciekawością, co powie Dmijew. Rozkaz słyszeli wszyscy, nawet pijani kucharze. Kiedy dowódca kazał rozwalić tych dwóch, przez chwilę próbował dyskutować. Ale oficer się uparł, a podoficerowi przecież nic nie szkodziło wykonać polecenie.
– Próbowali uciec!
Bardziej kretyńskiego tłumaczenia sierżant dawno nie słyszał. Kapitan GRU na pewno też, bo nawet nie odpowiedział. Podszedł do trupów, uniósł spętane ręce tego, który leżał na wierzchu.
– Normalnie czekałby was sąd polowy – rzekł spokojnie, podchodząc na trzy kroki do Dmijewa. – Ale warunki nie są normalne.
Porucznik odetchnął z ulgą. Wojna ma swoje prawa. A świętym prawem żołnierza jest zabijanie, to rozumieją nawet sztabowe pierdoły.
– Dlatego sprawę załatwimy na miejscu.
Kapitan wyjął pistolet, szybkim ruchem kciuka odciągnął kurek. Beretta, kaliber dziewięć, ocenił natychmiast sierżant. Broń, jak i mundur, też najzupełniej nieregulaminowa. Ale oficerów wywiadu nie obowiązują przecież ścisłe przepisy pola walki. Strzał wydał się nierealny, nie pasował do chwili i sytuacji. Ale przecież padł. Porucznik ze zdziwieniem spojrzał na pierś, podniósł oczy na kapitana. Tym razem lufa była wymierzona prosto w czoło. Żołnierze, jak na rozkaz, odruchowo skierowali karabiny ku intruzowi.
– Spokój! – wrzasnął sierżant. Jeszcze tylko brakuje, żeby rozstrzelali oficera wywiadu. Żaden by nie dożył jutra. – Lufy w ziemię, rozładować broń!
Ludzie z ociąganiem wykonali rozkaz.
– Dziękuję, sierżancie. Skoro wykazaliście taką trzeźwość umysłu i należyty osąd, od tej chwili wy dowodzicie patrolem. Kiedy tylko skończę, zabierzecie oddział do bazy. Opowiecie wszystko waszemu pułkownikowi.
– A pan, kapitanie, nie pojedzie z nami?
– Nie twój zasrany interes. Ustaw pluton w szeregu i czekaj na rozkazy.
Żołnierz podniósł karabin, celując we włochaty kłąb mięśni, pędzący prosto na niego. Pociągnął długą serię, jednak w pośpiechu nie trafił. Zobaczył tuż przed twarzą wielkie zęby, odruchowo zamknął oczy. Nie miał już czasu na jakąkolwiek sensowną reakcję. Z rezygnacją czekał, aż kły zacisną się na szyi. Zamiast tego poczuł potężne uderzenie. Przetoczył się przez plecy. Oszołomiony popatrzył za wilkiem, który pędził dalej przed siebie. Zwierzę potraktowało go niczym zwykłą przeszkodę, jakby był po prostu zwalonym pniem. Młody mężczyzna nie zdążył się nawet zdziwić. Zanim myśl podążyła za niecodziennym zjawiskiem, nim zagościła na dobre w umyśle, pierś żołnierza przeszyły kule, z ust rzuciła się fala krwi. Ostatkiem sił próbował wziąć oddech, ale zamiast ożywczego tlenu do płuc spłynęła lepka maź. Natychmiast obok rannego pojawił się kolega z drużyny. Spojrzał w gasnące oczy.
– Będzie dobrze! – zawołał, przekrzykując strzały i wybuchy. – Trzymaj się, zaraz nadciągnie pomoc.
– Sawka – wyrzęził umierający z najwyższym trudem. – Pojedziesz do mojej matki... Pojedziesz? Obiecaj.
Żołnierz skinął głową.
– Pojadę, przysięgam. Ale lepiej sam jej w domu wszystko opowiesz... Przecież rannych odsyłają do kraju. Musisz tylko...
Nie dokończył. Oczy przyjaciela wywróciły się białkami do góry. Sawka zacisnął zęby, ujął mocno karabin, wycelował w kierunku błysków nieprzyjacielskiego ognia.
Na przedpolu płonął helikopter. W środku widać było wychyloną do przodu, uwięzioną pasami sylwetkę pilota. Kilkanaście kroków w bok od Sawki pułkownik Mirko wykrzykiwał komendy. Nie docierały jednak do uszu żołnierza. Nagle zdał sobie sprawę, że nie słyszy nic, chociaż w prawym uchu mocno tkwiła słuchawka polowego interkomu i dolatywały meldunki oraz okrzyki towarzyszy broni. To mogło oznaczać tylko jedno – oficer ma uszkodzone radio i jeszcze tego nie zauważył. Oddział pozostał praktycznie bez dowodzenia. Sawka zerwał się, skoczył, przetoczył przez głowę. Pociski ułamek sekundy później przeszyły powietrze i rozorały miejsce, w którym leżał. Znów skok, potem błyskawiczne czołganie. Przypadł w ciasnej bruździe obok dowódcy. Pułkownik spojrzał groźnie. Absolutnie nie wolno grupować się w podobnej sytuacji.
– Nadajnik panu wysiadł – wydyszał Sawka. Odpiął własny, wyszarpnął z ucha słuchawkę, zerwał cały zestaw, podał oficerowi. – Chłopaki nie wiedzą, co robić.
Mirko skinął tylko głową. Sam ledwie kilka sekund temu pojął, że coś się stało ze sprzętem. A teraz, kiedy zdjął z pasa małą puszkę wypakowaną elektroniką, zauważył dziurę od kuli.
– Dzięki, szeregowy – mruknął. A potem wrzasnął do mikrofonu: – Nikołow i Szulin, co wy robicie?! Natychmiast za osłony! Sami las chcecie szturmować?! Oszczędzać amunicję. Tamci też nie mają jej bez ograniczeń! Poczekamy, aż ostrzał osłabnie.
Sawka spojrzał spod zmarszczonych brwi na dowódcę. Dlaczego nie każe drucikowi wezwać pomocy? Mirko pochwycił wzrok podwładnego.
– Radiotelegrafista – posłużył się archaicznym nieco terminem – nie żyje. A sprzęt szlag trafił. Nie patrz tak. Michaił też został bez łączności. Nieszczęścia chodzą parami.
– Gdzie zapas?
– Tam, niech to cholera – słowom towarzyszył bezradny gest, wskazujący płonącą maszynę. – Leży w trawie parę metrów przed wrakiem. Chłopaki, zamiast ratować mnie, powinni zająć się nadajnikiem. A teraz spieprzaj, chłopcze – rzucił ostrzejszym tonem. – Przetocz się chociaż dwa kroki, bo jesteśmy tutaj jak dwa młode gawrony na moskiewskiej jezdni.
Sawka posłusznie odczołgał się nieco w bok i do tyłu. Wysoka trawa w tym miejscu chroniła żołnierza przed oczami rebeliantów, ale nie mógł znaleźć żadnej znaczniejszej nierówności terenu. Zaległ bez ruchu, słuchając jękliwego świstu pocisków. Łączności nie ma, a to znaczy, że zanim z bazy ruszą za nimi, zaniepokojeni brakiem kontaktu, może upłynąć jeszcze kilkanaście minut. A każda minuta to coraz więcej trupów i mniejsza nadzieja na ocalenie. Czeczeni mogą mieć spory zapas amunicji, o wiele większy, niż się tego spodziewa dowódca. Niż się spodziewa, czy raczej niżby chciał się spodziewać? W dodatku te przeklęte moździerze... Kapral podniósł głowę. Helikopter palił się żółtoczerwonym płomieniem. Przestały już wybuchać skrzynki amunicyjne. Sawka zacisnął wargi. Wiedziony nagłym impulsem, poderwał się i skulony pomknął do przodu.
– Dajcie mi osłonę! – ryknął, przebiegając obok pułkownika.
– Gdzie, wariacie? Wracaj! – wrzasnął dowódca.
Ale Sawka gnał już ile sił w nogach. Upadł. Oleg wstrzymał oddech. Oberwał? Nie – dostrzegł ruch podoficera.
– Przygasić tych w lesie – rzucił w mikrofon. – Prać ile wlezie we wszystkie strony!
Był spokojny, opanowany, wręcz zimny. Przecież w końcu walczą tak, jak ich do tego przygotowywano podczas szkoleń. Zajęli pozycje, trochę już okrzepli, uspokoili się po katastrofie transportowca. Komandosi są przygotowywani do prowadzenia obrony okrężnej. Zasadniczo prawie zawsze działają otoczeni przez wroga. Rzadko co prawda zrzuca się ich prosto w taki ognisty kocioł, ale i to trzeba jakoś przeżyć. W Czeczenii ludzie Olega zdążyli nieco odwyknąć od normalnego treningu, bo wykonywali tu często zadania typowo policyjne i charakterystyczne dla zwyczajnych jednostek liniowych. W tej chwili procentowały jednak wpojone nawyki i morze potu, jakie wsiąkło w ziemię poligonów.
Sawka pędził, co kilkanaście kroków przypadał do ziemi. Wiedział, że koledzy z oddziału robią teraz wszystko, by nie dosięgły go wrogie pociski. Dyszał ciężko, ale z emocji, nie zmęczenia. Serce mu waliło i słyszał łomot krwi w uszach, zagłuszający kanonadę. Teraz trzeba wykonać ostatni skok. Czeczeńskie psy na pewno zorientowały się, że żołnierz chce zrobić coś, co może skomplikować sytuację. Zerwał się na równe nogi, poczuł szarpnięcie, rzuciło go na ziemię. Lewa ręka na wysokości ramienia zamieniła się w krwawą miazgę. Oberwał z ciężkiego kalibru albo dosięgnął go duży odłamek. Sawka skonstatował to obojętnie, nie czuł rany. Poderwał się, pognał przed siebie. Miał wrażenie, że droga do helikoptera trwa wieki. Wreszcie znalazł się przy nadajniku, padł plackiem.
– Boże na niebie – zamruczał – błagam, niech to gówno odpali...
Przekręcił potencjometr. Nasłuchiwał znajomego szumu, jednak na próżno. Dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że hałas dookoła jest zbyt duży, żeby można dosłyszeć coś z zewnętrznego głośnika. Wyrwał z gniazda słuchawkę, przycisnął ją mocno do ucha, pokonując odrętwienie i narastający ból w ranie. Jest! Jest łączność! Nastawił częstotliwość bazy.
– Tu Buzdygan dwa – krzyknął w mikrofon. – Tu Buzdygan dwa! Wzywam cię, Jurny.
Przez trzaski zakłóceń przedarł się głos radiowca z drugiej strony.
– Ja Jurny! Ja Jurny! Buzdygan dwa, melduj.
– Mamy tu piekło. Skurwiele założyli kocioł! Trzeba posiłków. Dawaj starego!
– To ja, Buzdygan dwa – dopiero teraz kapral poznał głos generała. – Nie wyślę wam wsparcia, bo wszystkie odwody poleciały w rejon dziewiąty. Tam też mamy walki. Wysyłam maszyny kompanii medycznej i trzy Mi-24. Wreszcie dotarły. Będziecie się ewakuować pod ich osłoną.
Dłoń spoczywająca na gałce aparatu nagle odskoczyła. Sawka ze zdumieniem patrzył na krwawe strzępy w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą miał palce. Strzaskana radiostacja zamilkła. Rebelianci położyli zmasowany ogień na śmigłowiec. Strzelały tu chyba wszystkie moździerze. Sawka uniósł skrwawioną rękę.
– Zginiecie, skurwysyny!
Bliski wybuch rzucił go dobre trzy metry w bok, ciało poszatkowały gorące odłamki.
Stanęli przed odrapanymi drzwiami. Spod złuszczonej warstwy farby wyglądały szare plamy ocynkowanej blachy.
– To się gadzina zabezpiecza – mruknął krępy mężczyzna o rudawych, rzadkich włosach. – Patrz, Mitia. Niby to kiepskie, niby się sypie, a spróbuj sforsować. I granat wytrzyma.
– A co, chcesz wysadzać?
– Po co? – Rudawy wzruszył ramionami. – Sam przecież ma otworzyć.
– Jesteś pewien, że nie wykręci żadnego numeru? Na tyle mu ufa? – Wskazał smagłego, wysokiego mężczyznę, który im towarzyszył.
– A komu innemu może zaufać? To przecież jego dawny kumpel od mokrej roboty.
– Dość gadania – zniecierpliwił się smagły. – Schowajcie się pod ścianami. Płasko przy murze. Ty za tamtym załomem, bo go spłoszycie i będzie rzeźnia. Wizjer ma panoramiczny, sporo przez taki widać.
Nacisnął dzwonek. Z drugiej strony dobiegł delikatny gong. Człowiek po lewej sięgnął za pasek na plecach.
– Nie ruszaj się! – warknął smagły. – I schowaj gnata. Idziemy przecież do mojego przyjaciela. Nie masz go rozwalić, tylko zatrzymać do przesłuchania.
Za pancernymi drzwiami nie było słychać ruchu, jednak mężczyzna wiedział, że człowiek w mieszkaniu jest już przy wizjerze. Czekał cierpliwie, patrząc prosto w szklane oczko.
– To ty, Tarkhan? – zabrzmiał przygłuszony głos.
– To ja, Dżochar. Wpuścisz starego kumpla?
– Nie powinieneś tu przychodzić. Nigdy. Nie powinieneś wiedzieć, gdzie mnie szukać.
– Nigdy i absolutnie, jak najbardziej. Nie powinienem wiedzieć, gdzie się zamelinowałeś, i nie miałem wcale ochoty tu przyłazić. Czasem trzeba złamać zasady. Dzieje się coś, co cię musi zainteresować.
– Musi? Ciekawie to zabrzmiało. Cóż to takiego?
– Chcesz rozmawiać przez drzwi? – zniecierpliwił się smagły. – To może od razu podam informacje do wiadomości ITAR-TASS, jutro dowiesz się wszystkiego z gazet, radia i telewizji.
– Jesteś sam?
– Nie, przyprowadziłem oddział specnazu. Otwieraj wreszcie!
Szczęknęła zasuwa najpierw górnego, potem dolnego zamka, wreszcie przekręcił się klucz pod klamką. Ludzie, przyczajeni po obu stronach, sprężyli się do skoku. Tarkhan uspokoił ich niecierpliwym gestem. Drzwi uchyliły się w wąską szparę.
– Poczekaj – powiedział Dżochar – zapomniałem o łańcuchu.
– Co ty, złoto tutaj trzymasz?
– Coś cenniejszego od złota – moje zasrane życie.
Drzwi przymknęły się, zabrzęczał łańcuch.
– Właź – powiedział Dżochar, wysuwając rękę na przywitanie.
Z tego, że coś jest nie tak, jako pierwszy zdał sobie sprawę człowiek po prawej stronie Tarkhana. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, rozległo się ciche pyknięcie i Rosjanin padł na plecy. Zawisł głową nad pierwszym stopniem schodów prowadzących w dół klatki schodowej. Z niewielkiego otworu między oczami wypłynęła strużka krwi. Tymczasem smagły mężczyzna przerzucił pistolet do lewej dłoni. Drugi z agentów spojrzał prosto w czarne oko tłumika. Błyskawicznie uniósł rękę, w której ściskał masywną kolbę rewolweru. Tarkhan był szybszy. Strzelił prosto w otwarte do krzyku usta. Tamten zwinął się, jakby otrzymał silne kopnięcie w brzuch.
– Migiem – mruknął Dżochar, wyskakując na korytarz. Lufa pistoletu maszynowego zatoczyła łuk, kiedy lustrował otoczenie. – Do środka! Gdzie reszta tych gierojów?
– Czekają na dole. Budynek jest otoczony.
– Masz jakiś plan?
– A ty masz trochę granatów, C-4 i kawałek liny?
Dżochar kiwnął głową.
– Nawet więcej niż trochę. Ile nam zostało czasu?
– Najwyżej dziesięć minut.
– Nie wystarczy, żeby zrobić coś sensownego.
– Gdzie masz telefon? Moją komórkę zabrali tuż przed akcją. Najwyższy czas ściągnąć pomoc.
Wiktor Malinin uważnie obszukiwał trupy. Starszy z Czeczenów nie miał przy sobie zupełnie nic. U młodszego w kieszeniach znalazł tylko pestki słonecznika. Kapitan podniósł wzrok na sierżanta.
– Stiepan, każ ludziom oddać wszystkie przedmioty, które zabrali bandytom albo wynieśli z chałupy.
Podoficer wzruszył ramionami, podszedł do stojących w szeregu podkomendnych.
– Słyszeliście?
Zapanowała cisza, żołnierze zamarli w bezruchu. Sierżant mierzył ich surowym wzrokiem.
– No już! – wrzasnął. – Wyskakiwać z trofiejnych rzeczy, gadziny! Kto nie wykona rozkazu, tego postawię pod sąd dywizyjny! Za rabunek i nieposłuszeństwo.
Groźne słowa pozostały bez odpowiedzi. Sierżant zaklął w duchu. Ludzie nie boją się żadnego sądu. Nic dziwnego. Zanim dotrą do miejsca, w którym można ich porządnie wziąć pod lupę, pozbędą się łupu, ukryją go gdzieś na postoju w lesie, zaznaczą miejsce i za tydzień lub dwa wyślą kogoś, żeby to przyniósł. Byli na patrolu od czterech dni, rozbili zbrojną grupę, nawiedzili także kilka siół. Zapewne niektórym żołnierzom trafiła się nawet cenna biżuteria. Miejscowi dawno nauczyli się, że trzeba dać bakszysz, aby uniknąć większego rabunku. Obok sierżanta stanął Malinin.
– Nie obawiajcie się – powiedział łagodnie. – Nie zamierzam was pozbawiać zdobyczy. Gówno mnie interesuje, ile tego jest i skąd to macie. Szukam tylko pewnego śladu. Ten, u kogo go znajdę, może liczyć na nagrodę.
Żołnierze milczeli uparcie. Ich także ta wojna czegoś nauczyła. Nie wolno ufać oficerom. Są gotowi obiecać wszystko, nie dotrzymać niczego i jeszcze na dodatek ukarać, jeśli ktoś upomni się o swoje.
– Jak chcecie – westchnął kapitan.
Podszedł do pierwszego w szeregu, szybkim ruchem wydobył pistolet, przystawił zaskoczonemu szeregowcowi do piersi i wypalił. Chłopak zatoczył się, chwycił za krwawiącą ranę. Oczy uciekły mu do tyłu, zwalił się ciężko na bok. Dwaj jego towarzysze unieśli broń, przeładowali.
– Nie radzę – powiedział spokojnie oficer. – Widzicie to? – Wskazał niewielkie, czarne pudełeczko, zwisające niedbale przy pasie. – To nadajnik. Ale nie taki syf jak wasze. To cacko łączy się z satelitą. Wszystko, co się tutaj dzieje, jest odbierane i nagrywane w sztabie wywiadu. Każde słowo. Nie wyłgacie się od odpowiedzialności, nie zeznacie zgodnie, że zastrzelili mnie terroryści. A ja mogę kropnąć was po kolei i samemu posprawdzać, co macie w plecakach i po kieszeniach.
Jeden z żołnierzy oblizał nerwowo wargi. Oficer patrzył z kamienną twarzą, jak rozedrgany palec tańczy na spuście broni. Potem spojrzał młodemu człowiekowi prosto w oczy.
– Warto, Wania, Saszka czy jak tam ci na imię? Warto pomścić kumpla, pokazać się przed kolegami, żeby potem do końca życia siedzieć w najgorszych tiurmach wielkiej Rosji? Nigdy już nie zobaczysz dziewczyny, co wypłakuje za tobą oczy. Nie dopuszczą na widzenie nawet matki. Chcesz tego? Nie lepiej zrobić, co mówię?
Do tej chwili oficer wydawał się żołnierzom zwyczajnym sztabowym bubkiem, jednym z wymuskanych oficerków, którzy wąchają proch tylko wtedy, gdy przybędą na pole walki, ale już po bitwie. Nawet zabójstwo nielubianego porucznika nie zrobiło na plutonie większego wrażenia. Swój załatwił swojego. Nic im do niesnasek między szarżami. Ale teraz ujrzeli w oczach Malinina stal i ołów. Takie spojrzenie może mieć tylko ktoś, dla kogo człowiek jest nic niewartą mierzwą. Ktoś, kto nie zawaha się posłać na śmierć tysięcy, żeby tylko dopiąć swego, wykonać zadanie za wszelką cenę.
– Job twoju mać – warknął szeregowiec, opuszczając lufę.
– W co tylko zechcesz – uśmiechnął się kapitan. – Ale najpierw pokaż łupy.
– Nie zabierzecie?
– Tylko to, co mnie interesuje, mówiłem przecież.
Żołnierz kiwnął głową pozostałym. Najwyraźniej był nieformalnym przywódcą grupy. Kapitan doskonale zdawał sobie sprawę, że w oddziałach specnazu oprócz szarży podoficerskiej i oficerskiej obowiązuje również coś, co można porównać do hierarchii więziennej. Najczęściej rolę herszta pełnił człowiek najbardziej brutalny i bezwzględny. Ale z reguły tylko w koszarach i podczas ciężkiego szkolenia. Warunki wojenne wymagały czego innego, czegoś więcej. Tutaj koledzy z drużyny ufali raczej nie temu, kto był najsilniejszy fizycznie, lecz potrafił dominować, a jednocześnie można się było na nim w razie potrzeby oprzeć. Na wojnie mocna osobowość jest więcej warta od twardej pięści.
– Jak masz na imię, żołnierzu? – spytał Malinin.
– Fiodor – odparł ponuro kapral. – Bo co?
Sierżant syknął ostrzegawczo, ale kapitan uciszył go gestem.
– Nic. Po prostu lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia.
Fiodor bez słowa zaczął opróżniać kieszenie, potem zdjął plecak, wydobył ze środka lniany worek. Po chwili na ziemię wysypały się różne przedmioty. Malinin patrzył z mimowolnym podziwem na kosztowne zapinki, bransolety, zabytkowy zegarek na łańcuszku. Zdumiewające, jak zapobiegliwi potrafią być wojacy, na pozór nieumiejący zliczyć do trzech, często przygłupio patrzący w twarz rozgniewanego ich tępotą dowódcy. Kiedy trzeba, umieją wycisnąć złoto nawet z kamienia. Po latach wojny w ubogich czeczeńskich wioskach nie powinno już zostać nic cennego. A jednak rzeczywistość okazywała się zaskakująca.
– Teraz ty. – Kapitan wskazał szeregowca, który przed chwilą także w niego celował.
Po kolei, uważnie, przeglądał wszystko, co żołnierze wydobywali z zakamarków plecaków i kieszeni. Zatrzymał się na dłużej przy ósmym z kolei.
– Skąd to masz? – Wskazał zaśniedziały medalion na poczerniałym, przepoconym rzemieniu.
Zapytany wzruszył lekko ramionami.
– Nie było już nic lepszego w chałupie, wziąłem więc to. Odczyszczę, będzie na prezent dla dziewczyny.
– W chałupie? – Kapitan pokręcił głową. – Nieprawda. Zerwałeś to z szyi tego starego. – Machnął ręką w kierunku trupów. – Zgadza się?
Żołnierz nie odpowiedział. Malinin zwrócił się do sierżanta:
– Wasz porucznik nawet nie sprawdził, z kim ma do czynienia. Potraktował tych ludzi jak zwykłych bandytów. A może był tak głupi, że naprawdę nie czytał ostatniego okólnika dowództwa sztabu armii?
– To by mnie nie zdziwiło, panie kapitanie. Dmijew niedawno został przysłany z Moskwy w miejsce zaginionego dowódcy. Mleko miał pod nosem i gówno w głowie. Napompowali go na szkoleniach jakimiś bzdurami, a tak naprawdę nie wiedział, co się tutaj dzieje.
– W porządku. – Malinin rzucił medalion sierżantowi. – A ty wiesz, co to jest?
– Znak rodowy?
– Raczej plemienny, a właściwie klanowy. Wiesz, kto go nosił?
Bez zdziwienia przyjął wiadomość, że podoficer nie ma pojęcia, kogo niedawno rozstrzelał. Tego akurat nie miał prawa wiedzieć.
– A wiesz, co oznacza dla Czeczeńców zwierzę uwiecznione na tym medalionie?
– Wilk? Coś tam słyszałem, ale kto by się zajmował takimi bzdurami.
Kapitan westchnął. Niewiedza o podstawowych symbolach kraju, w którym się odbywa służbę, to rzecz po prostu karygodna. Ale przecież doświadczonego wywiadowcy i to nie powinno zdumiewać – szkolenie specnazu i desantowców nie obejmuje historii ziemi, którą mają za wszelką cenę ujarzmić. A przydałoby się przekazać im chociaż garść najważniejszych informacji. Tak na wszelki wypadek. Zrozumienie ułatwia działanie.
– Panie kapitanie – powiedział cicho sierżant. – Z tym łączem satelitarnym to był blef, prawda? To pudełko to jakaś bzdura. Żadna armia nie ma takiego sprzętu. Nawet Amerykańce.
– Może tak, może nie. Po co ci ta wiadomość?
– Ciekaw jestem.
– Oddział zbierz i wracajcie do garnizonu.
Wilczyca doczołgała się do gniazda ostatkiem sił. Tylna łapa zwisała bezwładnie, w rozległej ranie bielały odłamki kości. Boki poszarpane zostały pociskami i odłamkami granatów, pod łopatką tkwiła pistoletowa kula. Zwierzę z najwyższym trudem wspięło się na wał okalający wejście do jamy, wskoczyło do środka. Z gardła wydobył się skowyt bólu, spowodowanego ruchem i wywołanego widokiem, który ukazał się oczom zrozpaczonej matki. W wilczą siedzibę trafił zabłąkany pocisk moździerzowy. Krwawe szczątki bezbronnych szczeniąt zmieszały się z ziemią i potrzaskanymi korzeniami. Wilczyca zapomniała natychmiast o własnych ranach. Przypadła do martwych dzieci, trąciła nosem najbliższe, które wydawało się najmniej uszkodzone. Leżało na brzuszku, z łebkiem złożonym na wyciągniętych łapkach, oczy miało zamknięte. Kiedy matce udało się przewrócić szczeniaka na bok, ujrzała wylewające się wnętrzności. Uniosła łeb ku niebu i zawyła. Głos zatańczył pod koroną wielkiego dębu, który udzielił gościny zwierzęcej rodzinie, poniósł się po lesie, niosąc ze sobą zarazem cierpienie i ogromny wyrzut. Bardziej niż zew drapieżnika, przypominał rozpaczliwy, nabrzmiały utraconą nadzieją płacz człowieka. W dali cichły odgłosy strzelaniny. Przestraszone, milczące do tej pory ptaki, zaczęły się nieśmiało odzywać.
Wilczyca ułożyła się pośrodku gniazda, jeszcze raz obrzuciła wzrokiem martwe wilczęta, a potem zamknęła oczy, pogrążyła się w odrętwieniu, czekając na łaskawy, aksamitny dotyk śmierci.
Wybuch wstrząsnął budynkiem. Komandosi czekający na dole odruchowo padli na ziemię. Dookoła posypały się fragmenty tynku, cegieł i szkła. Mieszkanie na piątym piętrze oraz spore części przylegających do niego kwater zamieniły się w wielką dziurę, w której widać było fragmenty ścian działowych. Z popękanych rur trysnęła woda. Major dowodzący plutonem antyterrorystów zerwał się, klnąc na czym świat stoi. Od razu zrozumiał, co się wydarzyło. Ostatni raz uwierzył w zapewnienia kogoś ze służby bezpieczeństwa. Ostatni raz dał się też przekonać, aby zaufać jakiemukolwiek terroryście. Oni są niczym białe niedźwiedzie – nigdy się nie oswajają, zawsze gotowi kąsać i szarpać pazurami łaskawą rękę. Nawet jeśli zdaje się człowiekowi, że zdołał takiego okiełznać, zmusić do posłuchu, ten skorzysta z byle okazji, żeby zerwać łańcuch i rzucić się do gardła. Wspólna akcja oddziałów Alfy i FSB pod dowództwem kapitana kontrwywiadu miała być gwarancją pełnego sukcesu. Też coś! Gdyby major sam decydował o przebiegu zdarzeń, tamci dwaj bandyci na górze dawno leżeliby z przestrzelonymi kolanami, żywi, ale zupełnie niegroźni. Dobrze, że kazał przed akcją zakręcić główny zawór gazu na osiedlu. Inaczej mogłoby dojść do prawdziwej katastrofy i zawalenia budynku.
– Wstawać, chłopaki! Wstawać! Trzeba zablokować wszystkie drogi! Przypominam, brać ich żywcem, celować po nogach!
Zagrzechotały krótkie serie i pojedyncze strzały. Z pierwszego piętra, z okna usytuowanego nad zadaszeniem wejścia do klatki schodowej, wyskoczyło dwóch ludzi. Jeden poleciał w prawą, drugi w lewą stronę. Spadli na trawnik, dokładnie w tym samym momencie przetoczyli się przez plecy. Ten z prawej posiał ogniem z niewielkiego pistoletu maszynowego. Czeski skorpion, ocenił natychmiast major. Drugi mężczyzna rzucił granat. Natychmiast obaj znów przypadli do ziemi. Ogłuszający huk i świst odłamków zmusiły dowódcę do kucnięcia za samochodem. Kiedy się wyprostował, zobaczył Czeczenów biegnących w stronę murku okalającego wjazd do podziemnego garażu.
– Po nogach, przypominam! – krzyknął w mikrofon, widząc, że za plecami uciekających pociski dziurawią ścianę na wysokości piersi. – Który zabije, pojedzie na Magadan!
Ogień natychmiast znacznie się obniżył. Kule ryły ziemię, odbijały się rykoszetami od kamieni. Jakaś staruszka, niosąca zakupy z pobliskiego bazaru, nagle wspięła się na palce, puściła torby i padła na plecy jakby rażona gromem. Leżący płasko na ziemi mężczyzna w szarym płaszczu wzdrygnął się i poderwał głowę, gdy seria przeszła mu wzdłuż pleców. Tymczasem ścigani zdołali ukryć się za osłoną. Jeden wstał, położył ogień na samochodach, za którymi chowali się agenci. Rozległ się charakterystyczny dźwięk przebijanych karoserii i kruszonych szyb.
– Zorka, przyciśnij ich. Sierioża, weź pięciu chłopaków i zajdź gnojów z flanki. Kapitanie, twoi ludzie niech na razie wstrzymają ogień!
Grad kul zaczął zamieniać płyty wieńczące murek w poszarpaną mozaikę. Czeczeni musieli schować głowy. Żadnych szans na coś więcej niż rzucanie na oślep granatów. Tych jednak nie mogli mieć zbyt dużo. Major z zadowoleniem patrzył na oddział Siergieja, sprawnie posuwający się pod osłoną ognia. Koledzy z tyłu, doświadczeni w podobnych akcjach, pokrywali precyzyjnie całe przedpole, wyłączając jedynie miejsce, w którym właśnie przebywali komandosi. Tym zostało nie więcej niż dwadzieścia metrów. Zaledwie jeden skok. A kiedy już znajdą się za osłoną ukrywającą terrorystów, wszystko potrwa nie dłużej niż dwie sekundy. Siergiej podniósł rękę, jego ludzie rzucili się do przodu. Nagle przez hałas broni przedarł się ryk silnika. Major spojrzał w stronę, z której usłyszał nieoczekiwany odgłos. Po trawnikach i chodniczkach, od strony miasta, pędziła wielka terenówka. Przez uchylone okna siedzący wewnątrz otworzyli ogień. Dwóch funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa padło od razu, inni zorientowali się zbyt późno, żeby odpowiedzieć dostatecznie celnie. Za to zmasowany ostrzał poszedł tuż za samochodem, tam, gdzie właśnie pędzili przed siebie komandosi...
– Sierioża – wrzasnął major w mikrofon – spieprzaj w tył, ale już!
Pociski wystrzelone przez agentów i komandosów krzesały iskry na masce samochodu. Dopiero teraz dowódca zauważył, że okna wozu wcale nie są uchylone, a napastnicy strzelają przez specjalnie skonstruowane luki w szybach. Jeszcze chwila, a samochód wpadnie na komandosów znajdujących się najbliżej ściganych. Na szczęście Siergiej już dostrzegł niebezpieczeństwo. Krzyknął krótko, ludzie się rozpierzchli. Terenówka zaryła kołami w ziemię przed murkiem, otworzyły się drzwi od strony, gdzie schronili się terroryści. Z okien wozu nadal pruły mordercze serie.
– Rozpierdolić ich! – usłyszał major ze stojącej obok radiostacji krzyk kapitana FSB. – Dawaj RPG!
Było już jednak za późno. Samochód ruszył, drąc trawę grubymi bieżnikami. Pocisk przeciwpancerny trafił tuż za nim i eksplodował w murze, robiąc wielki wyłom.
– Kurważeż twoja mać – warknął major.
Nieco osłupiały patrzył na znikający za rogiem samochód. Skąd bandyci mają taki sprzęt? Kuloodporna karoseria, samoklejące się opony, stanowiska do prowadzenia ognia i rzucania granatów. Czołg, nie auto. Po takim wypadzie nadaje się pewnie już tylko na złom, nie ma cudów. Kule nie pszczoły, musiały poważnie uszkodzić sporo ważnych części. Ale swoje zadanie wykonał. Wszystko tylko po to, by ratować dwóch bandytów. Na podobną rozrzutność stać różnych Abramowów, Bieriezowskich albo im podobnych Nowych Ruskich. Jednak oni nie mieszają się do wojny na Kaukazie. Niektórzy rebelianci też mają forsę, ale żeby któryś dysponował aż taką gotówką?
– Zwijamy akcję – rzucił major do krótkofalówki. – Wezwijcie na teren karetkę i straż pożarną. Zorka i Siergiej natychmiast meldować się u mnie. Bez odbioru.
Bez większego zainteresowania obserwował agentów FSB, którzy wsiedli do ocalałych samochodów i puścili się w pogoń za terenówką. W mieście nie mają najmniejszych szans dopaść zbiegów. W gęstym ruchu porannego szczytu nie da się celnie strzelać.