Читать книгу Wilki i Orły - Rafał Dębski - Страница 7

Rozdział 1

Оглавление

Leżał na boku, w pozycji, przy której odczuwał stosunkowo najmniejszy ból. Litościwa ręka rzuciła pod niego kłąb koców. Inna, mniej współczująca, postawiła naczynie z wodą, ale w takiej odległości, że musiałby się wyciągnąć, aby uchwycić ucho dzbanka. Nie był w stanie tego zrobić. Starał się w dodatku nie patrzeć na swoje rany – z przedramienia oblazła skóra, przez spalony wierzch dłoni przeświecały kości. Z drugą było jeszcze gorzej. Leżała bliżej pożaru, przez chwilę ogarnęły ją płomienie, palce zlepiły się, tworząc potworny kikut, który wyglądał, jakby należał nie do człowieka, ale istoty z kosmosu. Młody mężczyzna powinien nie żyć. Tego był pewien i on, i ci rebelianci, którzy wynieśli go z pola walki. Wyparli w końcu desantowców. Ci podczas pośpiesznej ewakuacji nie zdążyli nawet pozbierać zabitych, zostawiając ciała na pastwę przeciwników. Jego też musieli uznać za zmarłego. Nie mogli wiedzieć, że wybuch amunicji przygasił nieco ogień, a jednocześnie wyrwał wielką dziurę w burcie śmigłowca. Nie byli przecież w stanie odgadnąć, że poparzony, poszatkowany kulami i odłamkami kapral zdołał się przez nią wyczołgać, zanim eksplodowały następne skrzynie. Nie słyszeli jego jęków. Pewnie to dobrze, bo może zechcieliby po niego wrócić, ryzykując życie i ponosząc niepotrzebne ofiary. W oddziałach specjalnych na solidarność wśród żołnierzy kładziono ogromny nacisk. Uczono, że kolegów nie wolno zostawiać, chyba że w stanie najwyższej konieczności.

Nie miał pojęcia, dlaczego Czeczeni w ogóle go zabrali, zamiast po prostu dobić. Dlaczego taszczyli na noszach w skaliste góry, przysparzając sobie pracy, a jemu ogromnego cierpienia. Błagał ich, żeby dobili. Poparzenia bolały straszliwie. Tracił przytomność, majaczył. Potem złożyli cierpiącego na pace wojskowego postrzelanego łazika, zdobytego niedawno zapewne w starciu z jakimś oddziałem albo – co jeszcze bardziej prawdopodobne – w górskiej zasadzce. Traktowali jeńca jak ranne dzikie zwierzę. Podawali jedzenie, nie dotykając jego twarzy, wlewali wodę prosto do gardła, celując niedbale w rozchylone, spuchnięte od poparzeń usta. Pojmany pragnął śmierci, a jednak przyjmował pokarmy. Wiele razy słyszał opowieści frontowców o niesamowitej woli życia, która sprawia, iż pozbawiony rąk i nóg ludzki kadłub jest w stanie przetrwać w niesłychanie ciężkich warunkach, żywiąc się mięsem martwych kolegów, spijając wodę z zagłębień terenu. Słyszał opowieści o czołgistach w czasie drugiej wojny światowej, którzy z głodu potrafili ogryzać własne ręce, ale nie rezygnowali z marnej, pozornie niewiele wartej egzystencji. Jednak teraz żałował, że udało mu się przeżyć. Oparzenia doskwierały z każdym dniem bardziej. Wiedział, że w wielu miejscach, szczególnie tam, gdzie otrzymał postrzały, z pewnością wdało się już zakażenie. Przedwczoraj rebelianci złożyli go w tej norze i chyba zupełnie zapomnieli o jego istnieniu. Jeśli tak, zginie z pragnienia. Może i lepiej...

Ponure rozmyślania przerwało znienacka skrzypienie drzwi. Nie miał siły odwrócić głowy. Bolało każde włókno w karku i na ramionach. Ciężkie kroki, ktoś stanął nad nim.

– Specnaz – stwierdził krótko przybyły.

Ranny z najwyższym trudem pokręcił głową.

– Nie specnaz? A kto?

– Desantowiec – wychrypiał z trudem.

– Dla mnie na jedno wychodzi. Twoje nazwisko.

Po co ten góral w ogóle pyta? Przecież wyjęli mu z kieszeni książeczkę wojskową. Nie miał możliwości jej zniszczyć.

– Nazwisko, świniojadzie!

Pokonując ból, odwrócił głowę. Zobaczył nad sobą brodatą twarz. Mężczyzna przypominał wszystkich czeczeńskich bojowników, jakich Dymitr miał okazję w życiu widzieć. W identycznych polowych rosyjskich mundurach, z kałachami albo granatnikami na ramieniu, byli do siebie podobni niczym Murzyni z jednego afrykańskiego plemienia.

– Pocałuj mnie w dupę, Waha.

Czeczen drgnął. Wielu zamieszkujących ten teren muzułmanów było wahabitami, a przy tym imię Waha było bardzo popularne. Rosjanie często tak wołali na więźniów, chcąc ich zdezorientować i upokorzyć.

– Dobrze, psi synu – warknął brodacz. – Ja ci odpowiem. Nazywasz się Dymitr Szewadze. Gruzin. – Splunął gęstą śliną. – Na kontrakcie? Ochotnik?

– Rosjanin – poprawił go ranny.

– Szewadze to gruzińskie nazwisko.

– Ale mój ojciec urodził się już w Rosji. Od dziecka mieszkałem w Uchcie, na Syberii.

– Dla mnie jesteś takim samym zdrajcą jak Kadyrow i syn tego wieprza.

Dimka nie odpowiedział. Dyskusja nie miała sensu. Czeczen najwyraźniej był jednym z fanatyków. Dla takich każdy o kaukaskim pochodzeniu, kto nie strzelał do Rosjan ani nie podkładał bomb, automatycznie musiał być zdrajcą.

– Dobrze, Gruzinie. – Brodacz trącił go nogą. Z gardła leżącego wydobył się przeciągły jęk. – Jak sobie chcesz. Jeśli nie zdechniesz, wykurujemy cię trochę i pójdziesz pod sąd. Mamy tutaj pewnego kadiego, Afgańczyka. On rozpatrzy twoją sprawę zgodnie z zasadami szariatu.

– Po to mnie taszczyliście? Żeby teraz zabić?

– Tylko ciebie wzięliśmy żywcem, Szewadze. Lepszy taki język niż żaden. Zresztą kto wie, może zdasz się nawet na wymianę jeńców. Ale coś mi się widzi, że niewiele przed tobą życia.


Tarkhan odłożył na popielnicę tlący się niedopałek. Siny dym o charakterystycznym, intensywnym zapachu uniósł się pod sufit.

– Doskonały towar – stwierdził leniwie. – Aż szkoda coś takiego sprzedawać zwykłym sołdatom.

Dżochar, siedzący naprzeciwko, wzruszył ramionami i syknął przy tym z bólu. Podczas ucieczki dostał w ramię. Pocisk przeszedł po wierzchu, nie uszkodził mięśni, ale rana dokuczała przy każdym gwałtowniejszym ruchu.

– Niech Allah dotknie karzącą dłonią psy niewierne. A dopóki sam tego nie uczyni, możemy im podsuwać rzeczy, które ich niszczą.

Z pewnym zgorszeniem przyglądał się przyjacielowi, który z upodobaniem wciągał narkotyczny dym. Prorok zabronił podobnych rozrywek. Tarkhan pochwycił jego wzrok, roześmiał się szyderczo.

– Ty ich nienawidzisz chyba jeszcze bardziej ode mnie. Wiem, wiem. – Zamachał rękami. – Zabili ci żonę i dzieci. Nie rozumiem tylko, dlaczego w takim razie zgodziłeś się wziąć udział w akcji na Dubrowce. Obaj wiedzieliśmy od początku, że gdzieś tam macza palce FSB.

– Dałem się wtedy zwieść Basajewowi, niech psy wiecznie szczają na jego grób – warknął Dżochar. – Tak, masz rację, nie ukrywał przed nami, że ruska służba bezpieczeństwa jest zainteresowana akcją. Pamiętasz? Dwa tygodnie pieprzył, że wykorzystamy to do naszych celów. Wielki dowódca... tfu!

Tarkhan spoważniał.

– Nie zapominaj, że w Iczkerii pamięć o nim jest powszechnie czczona. Nazywa się go świętym mężem dżihadu.

– Ja wiem swoje i ty też. FSB była przekonana, że jesteśmy wtajemniczeni w te wszystkie jego machinacje. Jak to powiedzieli? Wzajemne gwarancje. Ale ja spieprzyłem im przy pierwszej okazji. A ty poszedłeś na współpracę. Gdybym wiedział, że zdradzisz...

– Nie zdradziłem! – poderwał się Tarkhan. – Robiłem interesy. Nie wiesz nawet, ilu rosyjskich żołnierzy za moją sprawą wpadło w narkotyczny nałóg. Marihuana, hera, opium, amfa... Moi ludzie w Osetii i Dagestanie sprzedają im to za pół ceny. Nie wiesz, ile przez ten czas zrobiłem dla naszych braci w Czeczenii!

– Nie zbiedniałeś od tego.

– Nie zbiedniałem. Rozleniwiłem się nawet, utyłem. Ale kiedy przyszli do mnie, gdy cię namierzyli i powiedzieli, żebym pomógł wziąć cię żywego, rzuciłem to wszystko, plunąłem na forsę i łatwe dziewczynki.

– Przylazłeś z agentami do mojej meliny!

– Tak, ale to oni mnie tam doprowadzili, a nie ja ich. Rozumiesz? Nie ja powiedziałem, gdzie się ukrywasz. Nie oskarżaj mnie więc o zdradę!

Dżochar przymknął powieki. Przez ponad cztery lata potrafił zacierać za sobą ślady, kąsał Rosjan, kiedy tylko mógł. Podkładał ładunki wybuchowe, na własną rękę likwidował agentów, współpracował z podobnymi sobie desperatami. W tym czasie Tarkhan siedział na Syberii i korzystał w życia pod zmienionym nazwiskiem, ukryty pod skrzydłami służby bezpieczeństwa. Przy podobnych okazjach Rosjanie zwykli patrzeć daleko w przyszłość. Jeśli kogoś nie likwidują, to tylko dlatego, że może się jeszcze przydać, a nie dlatego, że wypełniają jakieś tam zobowiązania.

– O co im chodzi?

– Między innymi o Achmada Nikułajewa. Chcą go koniecznie dopaść.

– Przecież ruskie gazety wypowiadają się o nim niesłychanie pogardliwie. Podobno w Czeczenii nie ma już wojny, nie istnieje nawet cień wolnej Republiki Iczkerii. Zabili Maschadowa, zatłukli Sadułajewa, wyrwali powstańcom serce, zabrali nadzieję.

– Zapominasz, że rąbnęli też Basajewa.

Dżochar zacisnął zęby, na policzkach wyskoczyły węzły mięśni.

– Basajew pewnie już się bezpieczniakom zużył. Przeszedł operację plastyczną, przerzucili go gdzieś na daleki wschód albo północ i dali walizkę pieniędzy na początek nowego życia.

Tarkhan pokręcił głową. Dżochar pochodził z rodu Abdułajewów, pozostającego w odwiecznym konflikcie z rodziną Basajewa. Zawsze oskarżał o współpracę z FSB Szamila, najpierw jednego z najsłynniejszych komendantów, a potem wiceprezydenta Iczkerii w rządzie Umarowa. Tyle że przed akcją w teatrze na Dubrowce jego podejrzenia rzeczywiście zostały uśpione zapewnieniami nie tyle Basajewa, co bezpośredniego dowódcy zamachu, Mowsara Barajewa. Za to po krwawym finale doszedł do niezłomnego już przekonania, że Szamil nie jest zwykłym agentem służby bezpieczeństwa, ale wręcz etatowym oficerem tej formacji. Poprzysiągł zemstę. Potem, po wkroczeniu komandosów, okazało się, iż ci, którzy jakimś cudem przeżyli, chcąc nie chcąc, zostaną ewakuowani na północ, otrzymają nowe dokumenty i kontakty, by mogli się tam zaczepić. Powoływano się przy tym na układ z Basajewem. Dżochar początkowo wzdragał się przyjąć podejrzane dary. Potem doszedł do wniosku, że jeśli ma zginąć bez sensu, jak nieszczęsne szahidki w teatrze, albo zgnić w więzieniu, lepiej żyć i poczekać na okazję do rewanżu. Podpisał więc wszystkie potrzebne dokumenty. Na Syberii czekały interesy związane z wydobyciem ropy naftowej, a przy tym można było prowadzić handel narkotykami w państwach Kaukazu. Tarkhan rozwinął ożywioną działalność, natomiast Dżochar uciekł przy pierwszej okazji.

– Nie pomyślałeś – powiedział z namysłem Tarkhan – że Rosjanie zrobili to wszystko właśnie dlatego, żeby pokazać, jakoby Szamil był ich człowiekiem? Pamiętaj, jak oni działają. Nie wahają się poświęcić czegoś, żeby uzyskać to, o im chodzi. Nieważne, czy zginie przy tym wielu ludzi, czy wypuszczą z rąk terrorystę.

– Chcesz mi powiedzieć, że cała ta rzeźnia na Dubrowce była tylko po to, żeby w naszych oczach skompromitować Basajewa?

– Żartujesz. To efekt uboczny, wykorzystali po prostu okazję. Już wtedy Basajew zaczął się dla nich stawać niewygodny. Dlatego wbili klin między naszych decydentów. Dzięki jatce w teatrze Putin mógł znów łgać w żywe oczy Ameryce i całemu NATO, że jesteśmy zwykłymi terrorystami, że trzeba dać Rosji w Czeczenii wolną rękę. Sprowokowali nas przecież, zmusili do walki, a sami zabili gazem sporo własnych ludzi. Naprawdę uważasz, że Basajew o tym wiedział?

– Myślę, że od początku chodził na pasku Rosjan. A Czeczenia dała się oszukać tak samo jak my, a później ci frajerzy w Biesłanie. Tam też wojskowi urządzili krwawą jatkę, tam także w końcu zmuszono bojowników do walki. Przecież to Rosjanie rozwalili większość ofiar, a potem podali, że to terroryści. I mówią tak do dzisiaj, chociaż sami mieszkańcy Biesłanu, świadkowie, którzy patrzyli na to zza kordonów, twierdzą inaczej. Chociaż dowody wskazują, że uciekające ze szkoły dzieci miały rany nie tylko na plecach, ale przede wszystkim z przodu. Co z tego? Ruscy kłamstwo uparcie przekuwają w medialną prawdę. Nieważne, jaka jest rzeczywistość; ważne, jak się ją przedstawia. Są mistrzami w mydleniu oczu.

Tarkhan kiwnął głową. To prawda. Nawet z nieudanej obławy na nich dwóch zrobiono niezłą tubę propagandową. We wszystkich publikatorach ukazała się informacja, że podczas likwidacji siedziby terrorystów w centrum Petersburga czeczeńscy separatyści zabili trzech żołnierzy i dwoje cywilów, chociaż postronne osoby zginęły od ognia komandosów i funkcjonariuszy FSB. Prasa, radio i telewizja grzmiały oburzeniem, apelowały do społeczności światowej o poparcie walki rządu Federacji Rosyjskiej z międzynarodowym terroryzmem.

– Mów – mruknął Dżochar. – Mów, co z Achmadem?

– Wiesz na pewno, że został prezydentem Iczkerii, stał się najważniejszym przywódcą ruchu powstańczego.

– Wiem. To nawet ciekawe, bo według komunikatów Moskwy powstanie wygasło, żadnych walk już na terenie Czeczenii nie ma. Panuje pokój i powszechna radość ze zduszenia rebelii.

– Nie kpij. U nas nigdy nie będzie spokoju i wszyscy mają tego świadomość. Czeczeńscy wyznawcy Allaha nigdy nie pogodzą się z jarzmem niewiernych. Jednak Achmad Nikułajew...

– Achmad Nikułajew – wpadł mu w słowo Tarkhan – jest może wielkim przywódcą, ale w tej chwili stał się tylko płotką. Obok niego pojawił się ktoś, kto może mu pomóc wywołać nową wojnę, kto być może potrafi odmienić jej oblicze. Jego przede wszystkim chcą dopaść bezpieczniacy.

– O kim mówisz?

Tarkhan wyjął z kieszeni niewielki, okrągły przedmiot, rzucił na stół.

– Poznajesz?

Dżochar ostrożnie ujął połyskujący mosiężny medalion, zapatrzył się w wizerunek na awersie.

– Czyżby znów nadeszła pora? – spytał lekko drżącym głosem.

– Na to wygląda. Ale musimy się bardzo śpieszyć. Rosjanie zdążyli się już zorientować, że coś się szykuje. Mają wśród nas więcej szpiegów niż parę lat temu.

– Na co więc jeszcze czekamy?

– Na transport. Zostaniemy przerzuceni przez terytorium Turcji i Gruzję. To dłuższa droga, ale na pewno bezpieczniejsza.


Major Wadim Wołkowski obserwował generała spod zmarszczonych brwi. Nieudana akcja sprzed tygodnia nie doczekała się jeszcze ostatecznej oceny ze strony przełożonych. Dowodzący oddziałem Alfa został wysłany na przymusowy urlop, podobnie jak żołnierze biorący udział w strzelaninie.

– Przeczytałem uważnie twój raport – powiedział generał. – Wiesz, co o nim sądzę?

– Nie mam pojęcia, Michaile Antonowiczu.

– Masz, chłopie, masz, tylko nie chcesz mi odbierać chleba. Sądzę mianowicie, że ten raport byłby doskonały, gdybyśmy działali sami. Niestety, współpracowaliśmy z delegaturą FSB. Z informacji, które przedstawiłeś, wynika, że kapitan dowodzący siłami służby bezpieczeństwa zaniedbał podstawowych zasad. Wysłał na górę tylko dwóch ludzi, nie zabezpieczył wszystkich pięter agentami ani nie pozwolił na to tobie.

– Tak było, panie generale. Gdyby mnie powierzono dowodzenie całością...

– Ale nie powierzono. Ujęcie tego bandyty leżało w gestii FSB. Ty miałeś jedynie zabezpieczać teren na wszelki wypadek, nie pozwolić się wymknąć figurantom z zasadzki. Z tego zadania absolutnie się nie wywiązałeś.

– Gdyby...

– Gdybanie nic tu nie pomoże, majorze. Ze strony przełożonych kapitana Wiktorenki wpłynęła na ciebie skarga. Podobno wycofałeś ludzi bez powodu.

– To jest w raporcie.

– Owszem. Ale ty twierdzisz, że nasi nie mieli szans schwytać bandytów, mogli jedynie zginąć, a dowódca akcji utrzymuje coś wręcz przeciwnego. Gdyby nie zaniechano działań, ci dwaj zostaliby jeśli nie ujęci, to przynajmniej zabici.

– Podobno mieliśmy ich wziąć żywcem za wszelką cenę. Taki był priorytet.

– Priorytety się zmieniają w zależności od sytuacji. W chwili, kiedy tamtym udało się zbiec, lepiej, gdyby jednak zginęli.

– Nie powiadomiono mnie o tym. Dlatego nie użyłem broni przeciwpancernej.

– Oczywiście. Służba bezpieczeństwa niechętnie udziela pełniejszych informacji.

Major skrzywił się. Kolejne podobne przedsięwzięcie. Niewiele z nich wynika oprócz ofiar.

– Ci debile – oznajmił spokojnie – zatłukli dwie Bogu ducha winne osoby. To na pewno zostało utrwalone na materiale filmowym. Podobnie jak sytuacja, w której odwołałem Siergieja. Dalsze działanie było beznadziejne. Z jednej strony pruli do nich z samochodu, z drugiej rozpoczęli intensywny ostrzał ścigani, a z trzeciej otworzyli ogień agenci FSB. Na dzień dobry dwóch ludzi oberwało. Na szczęście kamizelki wytrzymały.

– To twoja wersja. Materiał filmowy można interpretować bardzo różnie.

– Moim zdaniem...

– Twoje zdanie jest tu nieistotne. Wiesz, czyim krewnym jest kapitan Wiktorenko?

Wołkowski nie odpowiedział. Do tej pory ani razu o tym nie pomyślał. Wiktorenko to stosunkowo popularne nazwisko. Nie każdy, kto je nosi, musi być z miejsca pociotkiem ministra spraw wewnętrznych.

– Masz pecha – westchnął generał. – Obaj mamy. Niesłychanie trudno będzie wyciągnąć cię z tego gówna. Pan minister już uruchomił znajomości, żeby uchronić bratanka.

– Chuj mu na grób – warknął major. – Jak go kiedyś spotkam...

– Nie rzucaj gróźb na wiatr, bo na razie nie możesz ich spełnić. Powiem więcej: spotkasz naszego przyjaciela, i to niebawem. Ja też mam swoje kontakty. W końcu siedzę w tym interesie ponad ćwierć wieku. Wczoraj zadzwoniłem do Jego Wysokości ministra Abrama Piotrowicza Wiktorenki. Doszliśmy do porozumienia. A raczej zawarliśmy pewien układ. W związku z tym mam dla ciebie przykrą wiadomość. Najbliższe tygodnie, jeśli nie miesiące, spędzisz w towarzystwie kapitana Zachariasza Wiktorenki. To twoja jedyna szansa, żebyś nie stanął przed sądem.


Czułe, matczyne dłonie. Tylko one potrafią ulżyć w cierpieniu, sprawić, że ból ucieka gdzieś daleko. Ale czeka przyczajony, aż dobre dłonie się oddalą. Wtedy wraca ze zdwojoną siłą, jakby chciał zemścić się za chwile, kiedy nie mógł kąsać ofiary. Matczyna dłoń... Wystarczy, że spocznie na czole, a rozgorączkowany umysł ogarnia spokój, znikają majaki, uspokajają się drżące członki.

– Mateczko – wysilony, ochrypły szept. – Mateczko moja...

Za oknem śnieg. Piec rozpalony do granic możliwości. Jeszcze chwila, a stopnieją brązowo-zielone kafle. Okropnie ten piec doskwiera. Żar ogarnia całe ciało, wlewa się gorącymi falami we wnętrzności. Trzeba będzie narzucić kożuch na ramiona i uciec na dwór, posypać głowę śniegiem. Ciekawe, czy będzie syczał, opadając na skórę.

– Mamo, wychodzę!

– A wróć na kolację, żebym nie musiała się martwić.

– Wrócę, wrócę na pewno!

Zaraz za drzwiami zduszony śmiech. Wróci! Oczywiście, ale niekoniecznie na czas. Może się okazać, że na zamarzniętej rzece spotka kolegów ze szkoły. Śmigają pewnie na łyżwach. Uprosi któregoś, to i jemu da pojeździć. Ech, gdyby ojciec żył! Na pewno byłoby co przykręcić do butów. Pamiętał jak przez mgłę surową, smagłą twarz wielkiego wąsacza. Podrzucał go ten olbrzym wysoko, pod sam sufit. Rozochocony chłopczyk spadał ze śmiechem w bezpieczne ramiona. Zabili ojczulka. Pojechał do Afganistanu w osiemdziesiątym piątym. Po kilku miesiącach przyszła depesza. Napisano w niej, że zginął w jakiejś górskiej zasadzce śmiercią bohatera, spłacając ojczyźnie dług krwi. Dimka odczuwał zarazem wielki żal i takąż dumę. Bohater... Jego ojciec bohaterem! Ale potem zaczęli wracać z tej wojny żołnierze nazywani powszechnie afgańcami. Opowiadali straszne rzeczy. Dymitr dużo o tym myślał. Może ojciec nie poległ wcale, szturmując pozycje nieprzyjaciela? Może rozerwała go po prostu mina, a może zastrzelili przez pomyłkę koledzy? Tak też się zdarzało.

Na rzece ruch i gwar. Mrowie małych dzieci i starszych chłopców. Pobiegł pędem. Nagle potknął się, padł jak długi. Boże drogi, co za ból! W jednej sekundzie rozlał się w całym ciele, jakby każdą komórkę przeszyła rozpalona igła.

– Mamusiu – załkał.

Chciał chwycić rękę, ale zagarnął jedynie powietrze. Znów straszliwe uderzenie bólu. Otworzył oczy. Półmrok rozjaśniał jedynie płomyk niewielkiej lampki. Jakaś postać pochyliła się nad nim, położyła na czole chłodny okład.

– Mamo...

Ledwie zaczął wypowiadać to słowo, wiedział, że się pomylił. Nawet w podłym świetle dostrzegł, że twarz kobiety nie jest pomarszczona, że na głowie – owszem – chustka, ale pod nią błyszczą młode oczy.

– Kim jesteś? – Cofnął głowę tyle, na ile mógł, jakby chciał uciec, gdy sięgnęła, by zdjąć mokry ręcznik.

– Nie bój się – powiedziała po rosyjsku z charakterystycznym kaukaskim akcentem. – Mam na imię Halima.

– Halima – powtórzył. – Halima... – Syknął nagle. Przez ciało przetoczył się paroksyzm bólu.

Zaniepokojona dziewczyna pochyliła się nad nim. Poczuła znajomy już, mdły zapach spalonej skóry i woń ropy zbierającej się w miejscach największych oparzeń.

– To nic – powiedział słabym głosem. – Nie przejmuj się, Halima. Twoje imię. Jakbym je skądś znał... – Zamyślił się. Jego umysł pracował nieoczekiwanie jasno. Słyszał kiedyś o podobnym zjawisku od doświadczonych kolegów. Rozległe obrażenia wraz z gorączką potrafią właśnie tak działać na organizm, wydobywają odległe, zatarte dawno wspomnienia. – Tak, znam. Czytałem przecież„Księgę tysiąca i jednej nocy”. Tam, na pewno. Nie wiem tylko, co oznacza. Pewnie było coś w komentarzach, ale kto by tam czytał takie rzeczy, jeśli nie musi.

Dziewczyna uśmiechnęła się smutno.

– Po arabsku to słowo znaczy „łagodna” albo „cierpliwa”.

Ranny podniósł głowę z wysiłkiem. Halima uczyniła ruch, jakby chciała mu pomóc, ale zatrzymała się. Dimka opadł ciężko na zrolowany pod potylicą, brudny koc.

– „Łagodna” bardzo do ciebie pasuje. Masz oczy młodej gazeli. Takiej, której nie skrzywdzi nawet wygłodniały tygrys, jeśli tylko zechce w nie spojrzeć.

Potrząsnęła głową ze śmiechem.

– Mówisz jak poeta.

– Może jestem poetą. Nie zawsze byłem żołnierzem. Byłem nim na pewno krócej niż kimś innym.

– Powiedz więc jakiś wiersz.

– Słyszysz, jak mówię. Jakby piasek zgrzytał w trybach piekielnej machiny. Pożar spalił mi krtań.

– Nie szkodzi. Powiedz coś.

Zamyślił się, przywołując z pamięci na wpół zapomniane strofy.

Wilki i Orły

Подняться наверх