Читать книгу Wilki i Orły - Rafał Dębski - Страница 9

Śpieszmy, by u Boga gościć,
nie wypada być spóźnionym.
Czemu aniołowie kraczą
jak zgłodniałe, wściekłe wrony?
Czy to dzwonków głos schrypnięty
płacze na stromiźnie grani,
czy też ja do koni krzyczę,
by nie niosły tak prędko sani?1

Оглавление

Przymknęła oczy, wsłuchując się w język wrogiego narodu, w słowa dziwnie miękko wypowiadane, tak inne od krzyków komend i wyzwisk żołdaków.

– Jakie to piękne – szepnęła. – Prawie każdy Czeczen zna rosyjski, ale coraz mniej wśród nas jest takich, którzy usłyszeli w tej mowie cokolwiek dobrego. Naprawdę sam to ułożyłeś?

– Nie – pokręcił lekko głową. – To nie ja, ale Włodzimierz Wysocki. On był naprawdę wielkim poetą. Wielkim pieśniarzem.

– U nas tacy pieśniarze są traktowani jak święci. A u was?

– A u nich zwykło się ich dręczyć, więzić i zabijać! – dobiegł głos od drzwi. Ponury Czeczen wszedł do pomieszczenia chwilę wcześniej. Dimka nie zwrócił uwagi na skrzypnięcie drzwi, pogrążony w zamyśleniu, podobnie jak zasłuchana Halima. – Wysockiego też wykończyli. W tym samym roku, w którym weszli do Afganistanu. Widocznie nie chcieli, by układał o tym pieśni.

– Zmarł na raka – zaoponował Dymitr.

– Taka jest oficjalna wersja, wiem. Znamy was, Rosjanie. Znamy waszych władców i pomniejszych kacyków. Oni nie lubią takich, co za dużo myślą i zbyt mądrze mówią. Nienawidzą tych, którzy chcą żyć po swojemu, a w szczególności nienawidzą niepokornych poetów.

– A wy takich tolerujecie? – poderwał się żołnierz. Gniew sprawił, że usiadł. Skrzywił się z bólu, czując, jak pękają ledwie zasklepione rany na plecach. Poczuł wypływającą z nich gorącą ciecz. Ropa pomieszana z krwią. – Pamiętasz, co robił Basajew? Ledwie wszedł do rządu, wprowadził wam szariat! To chore prawo jest ostatnią rzeczą, jaka pozwala człowiekowi być wolnym.

– Uczony zdrajca z ciebie – prychnął z pogardą brodacz. – Nie mówisz jak zwykły wojak, ale jakbyś pobierał nauki. Studiowałeś?

– Wzięli mnie do wojska z czwartego roku.

– A co studiowałeś, Gruzinie?

– Nie jestem Gruzinem.

– Dla mnie jesteś. Z czwartego roku, powiadasz? Znaczy, co – pomyłka wojskowej komisji? A może nie miałeś pieniędzy, żeby zapłacić komu trzeba? Coś mi się zdaje, że zgłosiłeś się na ochotnika, bohaterze, ale teraz głupio się przyznać przed tymi, których przyjechałeś zabijać.

Dimka nie odpowiedział. Czeczen kiwnął głową, wydął wargi.

– Tak, poszedłeś na ochotnika. Uwierzyłeś w te wszystkie bzdury, które opowiadają o naszej walce i naszych bojownikach. Może jesteś i kształcony, ale też głupi.

– Może jestem głupi. Mimo to...

– Dość – uciął ostro brodacz. – Halima, zakazałem ci tutaj przychodzić! Twój ojciec nie byłby zadowolony. Tacy jak ten żołdak zabili całą rodzinę Mizjewów, która udzieliła ci schronienia. Nie oszczędzili nawet mojego ukochanego bratanka, mego imiennika. Miał ledwie czternaście lat.

– Wuju Rusłanie. – Dziewczyna wstała, pochyliła się przed brodaczem w pełnym szacunku ukłonie. – Wybacz. Trudno jednak obojętnie patrzeć na tak wielkie cierpienie.

– Nie patrz więc – rzucił sucho. – Jego cierpienie jest niczym w porównaniu do ofiary naszego narodu, do poświęcenia Supyana Mizjewa, który patrzył na śmierć bliskich, zanim sam skonał. Ten tutaj to zwyczajny zdradziecki pies.

– To człowiek.

– Ruski Gruzin. Co może być podlejszego? Jedynie ruski Czeczen albo Osetyniec.

– Ale zawsze to człowiek.

– Nie dla prawowiernego wyznawcy Allaha. Wy, kobiety, nigdy nie będziecie prawdziwymi wojowniczkami Proroka. Zbyt wiele w was litości. Żeby gryźć wroga, musicie wpierw stracić wszystko – dom, męża, rodzinę i dzieci, inaczej wolę walki zabija w was współczucie. A litość jest słabością, pętami zesłanymi na duszę przez szejtana. Jeśli masz co do tego wątpliwości, możesz zapytać kadiego. A teraz zabieraj się wreszcie! Nasz gość chce zostać wreszcie sam. Musi przemyśleć parę rzeczy przed śmiercią.


Wadim wpatrywał się w krajobraz za oknem. W oddali poszarpane szczyty gór zdawały się bardziej odległe niż wczoraj. Okrywały je szare tumany, rozrywane na ostrych szczytach. Za plecami słyszał stukot klawiatury. Siergiej usiłował dostać się do bazy danych. Musieli uzyskać najnowsze informacje na temat dyslokacji własnych posterunków w rejonie pogranicza osetyjsko-czeczeńskiego.

– Po cholerę wam łączyć się z dowództwem? – spytał niecierpliwie Wiktorenko. – Nawiążę kontakt z naszą delegaturą w dystrykcie naurskim. Podadzą nam każdą żądaną informację.

Wołkowski odwrócił się gwałtownie.

– Spróbuj – warknął. – Zobaczymy, czy wtedy dożyjesz jutra.

– Grozisz mi? – poderwał się kapitan.

– Nie muszę. Nie ja cię wykończę, tylko kretyni i szpiedzy z twojego własnego wydziału.

Wiktorenko nieco oklapł. Major Alfy miał sporo racji. Stryj uprzedzał, że w najbliższym otoczeniu ministra spraw wewnętrznych są ludzie pracujący nie tylko dla obcych wywiadów, ale także dla Al-Kaidy i czeczeńskich odszczepieńców. Degeneraci, którym najzupełniej obojętne, od kogo biorą pieniądze. Co dopiero musi się dziać w okupowanym kraju.

– Musimy się przedostać przez granicę niepostrzeżenie – ciągnął Wadim bardziej na użytek swoich podwładnych niż oficera FSB. – Po drugiej stronie złapiemy kontakt z człowiekiem z wojskowego wywiadu. Znam tylko jego kryptonim i umówione na tę okazję hasło. Wiem też, że przez najbliższy tydzień będzie przebywał w którymś z przygranicznych garnizonów wschodniego dystryktu szelkowskiego. Musimy go sami odszukać, nikt nam nie pomoże. Nie możemy ujawniać się zbyt wcześnie. Co tam, Zorka? – spytał, widząc, że podwładny chce coś powiedzieć.

– Kiedy dowiemy się bliższych szczegółów?

– Nie wiem. Może nawet nigdy, jeśli by się coś nie powiodło. Wtedy lepiej, żebyście naprawdę nic nie wiedzieli.

Zorka kiwnął głową z obojętną miną. Siergiej był jednak nastawiony bardziej bojowo. Może dlatego, że miał dosyć beznadziejnego grzebania w fatalnie zakodowanej, pełnej pułapek bazie danych. Była tak dobrze zabezpieczona, że wyrzucała go co chwila, zmuszając do bezustannego logowania.

– W razie czego i tak nas zarżną. – Spojrzał zaczerwienionymi ze zmęczenia oczami na dowódcę. – Czy coś powiemy, czy nie, wywleką z nas flaki. Wolałbym wiedzieć, za co mam zdechnąć. Bo może to kolejna doniosła misja w stylu dostarczenia jakiemuś aparatczykowi ulubionego gatunku koniaku.

W normalnych warunkach za takie słowa wobec oficera Wołkowski postawiłby podwładnego do pionu, wyczytał mu listę obowiązków żołnierza grup specjalnych, obsobaczył i znieważył rodzinę do ósmego pokolenia w przód i wstecz. Nie z gniewu – dla zasady. Jednak warunki nie były normalne.

– Dowiemy się wszystkiego, kiedy przyjdzie czas, słyszałeś.

– Koniaku? – zmarszczył brwi Wiktorenko. – O czym ten żołnierz mówi?

– O pewnym zadaniu, które mu kiedyś polecono. Znasz generała Marasza?

– Słyszałem o nim. Doskonały dowódca.

– Doskonały – parsknął pogardliwie major. – Zgadza się, robi wszystko, żeby tak o nim sądzono. Dla niego świat dzieli się na tych, którzy przed nim klękają z czcią, i na wrogów, którzy nie doceniają wielkiego geniusza strategii. Przypomina w tym niejakiego generała Clarka z czasów drugiej wojny światowej. Dla tamtego najgorszym wrogiem także byli ci, którzy stali mu na drodze do sławy. Jeśli Niemiec, bił Niemców. Jeśli Anglik, użerał się z Anglikami. Jeśli inny amerykański generał, bez skrupułów zwalczał kolegę. Marasz jest dokładną kopią Clarka. Chcesz posłuchać tej historii, kapitanie? Sierioża służył wtedy jeszcze nie w Alfie, ale w liniowej jednostce, która podlegała Maraszowi. W grupie zwiadu. Za zasługi bojowe uzyskał już wtedy stopień sierżanta. To była pierwsza wojna czeczeńska. Nasz Einstein wojskowości wysłał wtedy najlepszych razwiedczików z pilnymi meldunkami na drugą stronę górskiego grzbietu. Stamtąd mieli mu dostarczyć niezwykle ważną przesyłkę. Kto tam zalegał między wami a sztabem głównym?

– Zgrupowania rebeliantów w sile dwóch batalionów pod dowództwem Giełajewa – odparł ponuro Siergiej. – Tak, tego słynnego Giełajewa. Odcięli nas od głównych sił, byliśmy pod ciągłym ostrzałem. Ludzie padali jak muchy od ognia moździerzy i strzelców wyborowych. Na dwustu ludzi w mojej kompanii po dwóch dniach mieliśmy pięćdziesięciu zabitych i rannych.

– Właśnie. Sierioża był przekonany, że chodzi o coś niezwykle doniosłego. Przeszedł przez pilnie strzeżoną przełęcz. Ilu ludzi straciłeś?

– Połowę przeprowadziłem na tamtą stronę. Ranni byli chyba wszyscy. Zostawiliśmy w szpitalu polowym najbardziej poszkodowanych, zabraliśmy przesyłkę i dawaj z powrotem. Do pułku dotarłem tylko z trzema żołnierzami.

– Właśnie – podjął Wołkowski. – Dostarczył tę niezwykle cenną przesyłkę. Marasz był na tyle głupi, żeby otworzyć ją przy nim. W środku była butelka gruzińskiego koniaku. Wyobrażasz sobie, majorze? Generał z nudów założył się ze swoim szefem sztabu, że na kompletnym bezrybiu skombinuje jakąś flaszkę. Miał w dupie, że wytraci przy tym wojsko. Za tę akcję Siergiej poszedł pod sąd polowy.

– Nie rozumiem?

– Kiedy Marasz się ocknął, kazał go wsadzić do aresztu.

– Ocknął się? O czym mówimy?

– Nie domyśliłeś się? Co z ciebie za oficer bezpieczeństwa? – w głosie majora zabrzmiała kpina jeszcze bardziej zjadliwa niż wypowiedziane słowa. – Sierżant Siergiej Iwanow najpierw zwyzywał swojego generała od najgorszych, a potem strzelił go w pysk. Skończyłby pewnie na Kołymie albo w innym równie wesołym miejscu, gdyby nie obecny szef Alfy, Michaił Antonowicz Sierpin. Wieść o incydencie doszła do jego uszu. A że w tamtym czasie zbierał po jednostkach najlepszych żołnierzy, żeby utworzyć z nich szturmowy pluton specjalny, nie mógł pominąć takiego zucha. Marasz dostał po zakończeniu wojny kopa w górę, wylądował w sztabie głównym w Moskwie. A Sierioża przeszedł do antyterrorystów, rzecz jasna w stopniu szeregowego, bo obniżenia stopnia dowództwo cofnąć nie chciało. Dochrapał się znów sierżanta, choć kilka razy groziła mu degradacja. Jak widać i słychać, lata służby nie nauczyły go trzymać języka za zębami. A przekroczył już przecież czterdziestkę.

– U nas – wydął wargi Zachariasz Wiktorenko – nazywamy to zwyczajną niesubordynacją. Wszelkie zbędne dyskusje i podważanie decyzji przełożonych...

– Nie wymądrzaj się, kapitanie – uciął ostro Wołkowski. – Opowiedziałem ci tę historię z dwóch względów. Ciekaw jesteś jakich? Pewnie, że tak. Wy, z bezpieczeństwa, jesteście ciekawi wszystkiego, niezależnie od tego, czy wychodzi wam to na zdrowie, czy wręcz przeciwnie.

– Majorze, dość tego – wycedził przez zęby oficer FSB. – Nie pozwolę się znieważać na każdym kroku...

– Pozwolisz – przerwał mu Wadim. – Pozwolisz, bo beze mnie nie wykonasz zadania, a ja bez ciebie i owszem. Dlatego powiem ci o powodach, które skłoniły mnie, abym strzępił sobie język opowieścią o losach naszego przyjaciela. Po pierwsze, uczyniłem to z tego względu, że zapytałeś. A ja uważam, że grzecznie jest odpowiadać na pytania, nawet jeśli zadaje je idiota. Och, nie bierz tego do siebie. To stwierdzenie bardzo ogólne, niekoniecznie dotyczy akurat twojej osoby, kapitanie. Żeby było wszystko jasne – nie mam cię wcale za kretyna, ale odwrotnie. Uważam, że jesteś niesłychanie sprytny, co nie musi być w moich ustach komplementem.

– Wołkowski – wychrypiał Wiktorenko – zaczynasz przeciągać strunę. Ostrzegam cię!

– Po drugie i ważniejsze – ciągnął major swobodnie, jakby nie dosłyszał groźby – powinieneś wiedzieć, z kim masz do czynienia. Musisz zdawać sobie sprawę, że ani ja, ani moi ludzie nie będziemy cię traktować wyjątkowo przez wzgląd na stryja ministra. Nie zwykliśmy nikomu dawać forów, jasne? Porucznik Zorka Minijew także ma barwny życiorys. Wprawdzie nie dał jeszcze nigdy po mordzie generałowi, ale chyba tylko z braku odpowiedniej okazji. Nie sądzę, aby się przed czymś podobnym specjalnie wzdragał.

Kapitan zmełł w ustach grube przekleństwo. Spojrzał majorowi prosto w oczy.

– Przegiąłeś, Wołkowski. Gdyby coś podobnego zdarzyło się gdzie indziej, nie w trakcie ważnej misji...

– To co, wezwałbyś na pomoc Jego Wysokość pana ministra?

Wiktorenko zacisnął pięści.

– W dupie mam rodzinne koneksje – warknął. – Zęby bym ci policzył. Doceń moje zdyscyplinowanie, że do tej pory tego nie zrobiłem. Ale uprzedzam, jeszcze jedno słowo...

Major rozparł się wygodnie w fotelu. Obserwował Zachariasza spod przymrużonych powiek.

– Kto wie – zamruczał leniwie. – Może nie jesteś jednak takim ostatecznym fiutem, jakim się wydajesz. W jednym masz na pewno rację – zadanie jest najważniejsze. Ważniejsze niż czyjaś urażona duma. Sierioża – zwrócił się do sierżanta – wygrzebałeś wreszcie co trzeba?

– Staram się, Wadimie Siemionyczu. Staram się i niech mnie diabli, jeśli po powrocie nie porachuję kości sztabowym informatykom!

1 Włodzimierz Wysocki – „Koni priwieriedliwyje” (fragmenty), przekład własny. Przyp.aut.

Wilki i Orły

Подняться наверх