Читать книгу Kameleon - Rafał Kosik - Страница 7

III

Оглавление

Noan stał przed witryną sklepu nauko­wego. Witryna, to za dużo powie­dziane – wąska szyba wpra­wiona w krzywą ramę, obok spę­ka­nych drzwi, poni­żej skrom­nego szyldu „Wytwory umy­słu”. Cia­sna uliczka zakoń­czona murem, dwóch rosłych męż­czyzn musia­łoby się mijać bokiem. Może raz w tygo­dniu ktoś tu zaglą­dał. Przez przy­pa­dek.

Nad­cią­gał wie­czór, w oświe­tlo­nym, absur­dal­nie wąskim prze­smyku końca uliczki poja­wiali się na pół sekundy spie­szący w obie strony ludzie, migały tele­piące się na nie­rów­nym bruku wozy. Chło­pak spoj­rzał w górę. Nie­re­gu­larne ściany domów two­rzyły tu wąwóz, na nie­bie widać już było gwiazdy. Szcze­gólny efekt. Noan wie­dział, że gdyby wyszedł teraz na główną ulicę, gwiazdy by zni­kły. Jego wzrok znów spo­czął na witry­nie. Kilka pawich piór ze zło­tymi sta­lów­kami, zwoje map, kom­pas i mikro­skop. Wszystko cia­sno uło­żone na pia­sko­wym aksa­mi­cie, zaku­rzone. Na nic wię­cej nie było miej­sca.

To tu wła­śnie zaku­pił swój tele­skop. Od kiedy go zauwa­żył w witry­nie, zaczął regu­lar­nie wyrzu­cać nie­czy­sto­ści u wylotu uliczki i odda­wać mocz na ścianę, by znie­chę­cić prze­chod­niów do zapusz­cza­nia się tutaj. Nie wahał się, pozba­wia­jąc Pach­zana i Hanni pie­nię­dzy po matce. Powie­rzyła mu je przed śmier­cią, z zale­ce­niem, aby podzie­lił się nimi z rodzeń­stwem. Ale oni – cóż zro­bi­liby z taką for­tuną? Kupi­liby kolejne stado kóz, świ­nię albo ziarno. A prze­cież to on był oczkiem w gło­wie matki, spad­ko­biercą nie­gdy­siej­szej świet­no­ści jej rodu, prze­zna­czo­nym do wyż­szych celów niż ten pro­stak Pach­zan czy głu­piutka Hanni.

Kiedy nabył już obiekt swo­ich marzeń, sprze­dawca wyda­wał się bar­dzo zado­wo­lony, nawet nie tyle z uda­nej trans­ak­cji, ile z tego, że mógł wresz­cie usiąść pro­sto – roz­sta­wiony sta­tyw zmu­szał go do opie­ra­nia się jed­nym bar­kiem o ścianę. Skle­pik był led­wie klitą wykra­dzioną z budynku, jakby zbyt wąską szcze­liną mię­dzy źle zapro­jek­to­wa­nymi ścia­nami. Nie opła­cało się nawet wyko­rzy­sty­wać jej jako scho­wek.

Noan pchnął drzwi. Zaskrzy­piały prze­raź­li­wie. Czło­wiek, wcho­dząc tutaj, miał wra­że­nie, że połyka go jakieś ogromne zwie­rzę. Krzywe, pokryte zacie­kami ściany zbie­gały się w końcu skle­piku, nie­malże two­rząc odwró­cony klin. Sufit też był krzywy, a do tego prze­dziw­nie wysoki. Wszystko to, w świe­tle migo­tli­wej lampki, zda­wało się poru­szać, drgać.

Sprze­dawca uniósł zdzi­wiony wzrok znad księgi, którą czy­tał nie­praw­do­po­dob­nie zgar­biony. Był łysym, chu­dym czło­wiecz­kiem, mru­żył oczy zza okrą­głych oku­la­rów. Musiał mieć z sie­dem­dzie­siąt lat, a żył chyba tylko dla­tego, że nawet śmierć tutaj nie zaglą­dała. Zmru­żył oczy jesz­cze bar­dziej, wpa­tru­jąc się w chłopca, sto­ją­cego na wycią­gnię­cie ręki. Wresz­cie się uśmiech­nął.

— Mój naj­lep­szy klient — zaskrze­czał. Odchrząk­nął i zapy­tał nieco wyraź­niej. — Nie­bie­ski inkaust się skoń­czył?

Na półce po pra­wej stro­nie wciąż widać było pokryte cień­szą war­stwą kurzu ślady pal­ców Noana, które zosta­wił tu na wio­snę, się­ga­jąc po butelkę z atra­men­tem. Nie musiał go tutaj kupo­wać, bli­żej targu był prze­cież duży sklep z arty­ku­łami piśmien­nymi, ale każdy pre­tekst był dobry, by tu zaj­rzeć. Wnę­trze spra­wiało wra­że­nie, jakby nic się tu nie zmie­niło od ostat­niej wizyty. Nie! Przy­była jedna rzecz, dosyć ory­gi­nalna. Kula, wiel­ko­ści ludz­kiej głowy, osa­dzona obro­towo na drew­nia­nym sto­jaku. Na jej powierzchni wyry­so­wano mapę dużego obszaru.

— Przy­sze­dłem zoba­czyć, co ma pan nowego — odparł chło­piec, doty­ka­jąc kuli. Była lekka, pusta w środku, dawała się obró­cić w moco­wa­niu. Z dru­giej strony była nie­za­ry­so­wana. Po co mapę umiesz­czać na kuli?

Przyj­rzał się jej z bli­ska, na ile pozwa­lało kiep­skie oświe­tle­nie. Cała powierzch­nia była dokład­nie zakle­jona wrze­cio­no­wa­tymi paskami papieru i pokryta lakie­rem. Sprze­dawca nie odpo­wie­dział. Chyba zapo­mniał o obec­no­ści klienta, bo pochy­lił się nad książką. Nie­mal wodził nosem po papie­rze. Mru­czał coś ledwo sły­szal­nie. Chło­pak stał na środku sklepu i zabawne, mógł bez rusza­nia się z miej­sca dotknąć każ­dej ze ścian. Albo kiwa­ją­cej się ryt­micz­nie łysiny sprze­dawcy. Obró­cił się ostroż­nie, lustru­jąc półki i półeczki. Cyr­kle, linijki, szkła powięk­sza­jące. Mosiężne mecha­ni­zmy try­bowe. Zauwa­żył cie­kawy przy­rząd, powstały z połą­cze­nia skom­pli­ko­wa­nymi popy­cha­czami dwóch piór – zapewne słu­żył do pisa­nia na dwu arku­szach naraz.

Rzu­cił poże­gnalne spoj­rze­nie i z żalem wyszedł, skrzy­piąc drzwiami. Sprze­dawca nawet nie uniósł głowy, zamknięty w swoim świe­cie.

Ulicą masze­ro­wał oddział woj­ska. Wła­ści­wie to sta­rał się masze­ro­wać. Setka męż­czyzn róż­nego wzro­stu, wieku i tuszy pró­bo­wała iść tym samym kro­kiem i nie dep­tać po pię­tach poprzed­niemu sze­re­gowi. Armia zaciężna? Ochot­nicy, za marny żołd zde­cy­do­wani nad­sta­wiać karku za Ena­gor. Nie trzeba się znać na sztuce wojen­nej, by widzieć, że ci tutaj nie prze­szli zbyt inten­syw­nego szko­le­nia. Noan odpro­wa­dził ich ponu­rym wzro­kiem. Widział sie­bie w podob­nej kolum­nie. Mięso armat­nie. Bez sensu. Abso­lut­nie bez sensu. Jak zwie­rzęta.

Skie­ro­wał się w stronę targu. Po to tu wła­ści­wie przy­je­chał. Miał kupić parę rze­czy, a głów­nie mate­riał na worki, ale też suszone zioła, które nie rosły na ziemi nale­żą­cej do ojca. Nad­cho­dził czas gro­ma­dze­nia zimo­wych zapa­sów. Ceny szybko rosły, nie warto było cze­kać.

Naj­lep­sze miej­sca, tuż przy głów­nym wej­ściu, zajęli ostat­nio han­dla­rze bro­nią, spy­cha­jąc innych dalej. Można było od nich kupić wszystko: szty­lety, mie­cze, kol­czugi, pisto­lety skał­kowe, wymyślne rodzaje broni ukry­tej w nie­win­nych z pozoru przed­mio­tach codzien­nego użytku. Za godziwą cenę kupi­łoby się nawet musz­kiet, któ­rego posia­da­nie przez miesz­czan było zabro­nione. Zbli­ża­jąca się wojna wci­skała się w umy­sły ludzi i mili­tarny inte­res pro­spe­ro­wał dosko­nale.

Noan kupił mate­riał u pierw­szego napo­tka­nego kupca i teraz wypa­try­wał bed­na­rza i kalet­nika. Powi­nien iść do ich pra­cowni, by kupić taniej, ale to wyma­gało czasu, który miał zamiar poświę­cić na bar­dziej poży­teczne sprawy. Obszedł pół targu. Poszu­ki­wani rze­mieśl­nicy też prze­nie­śli się w inne miej­sce.

Nagle jego wzrok wychwy­cił zna­jomą twarz. Tanur! Ale nie sama. Z dwoma braćmi. Kupują jedwab, naj­droż­sze owoce, naj­lep­sze przy­prawy. Dziew­czyna miała na sobie zie­loną, bogato zdo­bioną suk­nię, długą do samej ziemi. Nie musiała sama jeź­dzić na targ, mogła się tym zająć służba. Widocz­nie więc spra­wiało jej to przy­jem­ność. Wybie­rała naj­lep­sze jabłka, śliwki, woreczki z przy­pra­wami, świe­ci­dełka i wrzu­cała do prze­wie­szo­nego przez ramię koszyka. Pła­ciła, nie tar­gu­jąc się.

Noan gapił się na nią bez­myśl­nie, aż napo­tkał roz­ba­wiony wzrok jed­nego z jej braci. Drugi spoj­rzał na niego zde­cy­do­wa­nie mniej przy­jaź­nie. Noan zaci­snął zęby i odwró­cił się. Krew pul­so­wała mu w skro­niach. Wszedł mię­dzy stra­gany z drew­nem. Chwilę klu­czył po tar­go­wi­sku, obi­ja­jąc się o ludzi. Wresz­cie pod­jął decy­zję i skie­ro­wał swe kroki ku małej uliczce odcho­dzą­cej od sze­ro­kiej alei wsty­dli­wie, pod kątem. Reszta zaku­pów mogła pocze­kać – w domu skła­mie, że nie było dobrego towaru. Uwie­rzą mu, a jeśli nie, to spraw­dzić i tak nijak nie zdo­łają.

Szedł do miej­skiego lupa­naru. Jed­nego z wielu, ale o tym kon­kret­nym pod­słu­chał na targu, że nie okra­dają tam klien­tów. Przy­naj­mniej nie za czę­sto i nie za bar­dzo.

Nie­wielka dziel­nica czer­wo­nych latarni nie była uro­czym miej­scem. Straż miej­ska nie zaglą­dała tu chyba wcale. Odgłosy docho­dzące z bram skła­niały do przy­spie­sze­nia kroku. Ciemne zaułki przy­pra­wiały o dreszcz, pijani miesz­cza­nie obszczy­wali ściany kamie­nic, ktoś rzy­gał na środku ulicy. Cuch­nęło tu wszyst­kim, czym tylko mogło cuch­nąć wej­ście do dziel­nicy roz­pu­sty. Dalej było nieco lepiej. Mały ryne­czek i trzy ulice roz­świe­tlał słaby, rubi­nowy blask latarni. Okna małe, pię­tra niskie – w końcu nikt, oprócz dzie­wek, nie miał tu miesz­kać. Jest! „Czarna Róża”. Trzy­pię­trowy krzywy dom wabił świeżo odno­wio­nym szyl­dem i obie­cu­ją­cym cie­płym świa­tłem nie­licz­nych odsło­nię­tych okie­nek.

Noan zawa­hał się tylko na moment. Z zaci­śnię­tymi pię­ściami wkro­czył do zady­mio­nej, śmier­dzą­cej spa­lo­nym tłusz­czem i prze­tra­wio­nym piwem sali. Zamknął za sobą drzwi i… stra­cił impet. Nie tego się spo­dzie­wał. „Czarna Róża” wyglą­dała jak zwy­kła karczma. Widać tylko jej górne pię­tra cie­szyły się sławą, nie­ma­jącą nic wspól­nego z ucztami przy stole. Par­ter był zwy­kłą obskurną spe­luną, pełną opo­jów i wszel­kiej maści mętów, cze­ka­ją­cych tylko, kogo by tu ogra­bić. Być może zacięty wyraz twa­rzy Noana znie­chę­cił ich do prób naga­by­wa­nia go. Wró­cili do swo­ich kufli i ocze­ki­wa­nia na kolej­nego naiw­nego ama­tora uciech. Dym wisiał w powie­trzu jak stały loka­tor, zamie­nia­jąc prze­ciw­le­głą ścianę w teatr cieni. Ktoś nale­wał piwo z beczki, kto inny usta­wiał pię­trowo pół­mi­ski na tacy. Pier­sia­ste kel­nerki, któ­rych dekolty obie­cy­wały wszel­kie ziem­skie roz­ko­sze, kur­so­wały mię­dzy cia­sno usta­wio­nymi sto­łami, z rubasz­nym śmie­chem reagu­jąc na pod­szczy­py­wa­nie.

Noan odle­pił się wresz­cie od drzwi i usiadł na naj­bliż­szej wol­nej ławie, a ści­ślej mówiąc na jej kra­wę­dzi. Po prze­ciw­nej stro­nie stołu sie­dzieli dwaj żoł­nie­rze. Nie inte­re­so­wało ich nic poza pijacką dys­putą i piwem. I dobrze. Chło­pak zacze­pił kel­nerkę i zamó­wił kwartę piwa. Sta­rał się spra­wiać wra­że­nie sta­łego bywalca, ale, rzecz jasna, nie wycho­dziło mu to naj­le­piej.

Zapła­cił od razu, kiedy kufel zna­lazł się przed nim. Ni­gdy wcze­śniej nie pił piwa. Gdy opróż­nił naczy­nie do połowy, zakrę­ciło mu się w gło­wie. Zdał sobie sprawę, że od dłuż­szego czasu słu­cha roz­mowy żoł­nie­rzy.

— Mają też musz­kiety nowego typu — pero­ro­wał beł­ko­tli­wym gło­sem jeden z nich. — Dwa strzały na minutę. Dwa! Policz sam! — Roz­mówca nie wyglą­dał na zdol­nego do tak skom­pli­ko­wa­nych obli­czeń, więc mniej pijany towa­rzysz wyja­śnił. — Dużo szyb­ciej!

Tam­ten pokrę­cił tylko głową, robiąc zeza.

— Zgi­niesz, zanim zdą­żysz nała­do­wać po pierw­szym strzale.

— Zginę — zgo­dził się mniej bystry towa­rzysz i ude­rzył głową w stół. Już spał.

Pierw­szy żoł­nierz pokrę­cił głową, bek­nął i uniósł rękę po kolejne zamó­wie­nie. W poło­wie gestu zre­zy­gno­wał i poszedł w ślady kam­rata.

Noan roz­glą­dał się i pró­bo­wał wsłu­chać się w inną roz­mowę, jed­nak słowa z sąsied­nich sto­łów tonęły w ogól­nym gwa­rze. Chwy­cił prze­cho­dzącą kel­nerkę za skra­wek sukni. Zamio­tła powie­trze war­ko­czami i spoj­rzała na niego.

— Jak zamó­wić dziew­czynę? — zapy­tał, ośmie­lony alko­ho­lem.

— Nie byłeś tu ni­gdy? — zaśmiała się. — Musisz roz­ma­wiać z Cho­re­szet. — Ski­nie­niem głowy wska­zała sie­dzącą przy stole u pod­nóża scho­dów otyłą i pomarsz­czoną kobietę.

Sta­ru­cha wyglą­dała jak ubrana w czer­woną suk­nię gigan­tyczna ropu­cha. Lustro­wała salę czuj­nym wzro­kiem. Obok stało kil­ka­na­ście zga­szo­nych lamp oliw­nych.

— Zacze­kaj! — powstrzy­mał odwra­ca­jącą się dziew­czynę. — Sam chcę wybrać dziew­czynę.

— Roz­ma­wiaj z Cho­re­szet.

Rozej­rzał się po sali i zro­zu­miał. Wła­ści­wie było mu wszystko jedno, z którą pój­dzie na górę. Chciał jed­nak sam doko­nać wyboru.

— Ile kosz­tu­jesz?

— Co? — Wyda­wała się obru­szona tak bez­po­śred­nim posta­wie­niem sprawy. Odpo­wie­działa jed­nak. — Pięć gro­szy od godziny. Jak chcesz do ust, to jesz­cze dwa. Jak ci się spodoba, możesz coś dorzu­cić. Ale koń­czę dopiero za godzinę. — Strzep­nęła jego rękę z sukni i ode­szła, ale odwró­ciła się jesz­cze i powie­działa. — Nazy­wam się Perac.

Odpro­wa­dził ją wzro­kiem. Przez długą, pli­so­waną spód­nicę nie spo­sób było oce­nić jej nóg. Talię miała wąską, piersi duże, wypchnięte do góry gor­se­tem. Pięć gro­szy. Sporo, ale już zde­cy­do­wał.

Odcze­kał godzinę, jed­nym hau­stem dopił piwo i pod­szedł do stołu Cho­re­szet. Z bli­ska wra­że­nie ropu­cho­wa­to­ści tylko się nasi­liło.

— Chcę Perac — oznaj­mił zwięźle, kła­dąc przed sta­ru­chą monetę.

Zmie­rzyła go spoj­rze­niem nie­na­tu­ral­nie wyłu­pia­stych oczu, odna­la­zła wzro­kiem dziew­czynę i nie­znacz­nym ruchem głowy wska­zała jej schody. Perac posta­wiła dwa kufle przed gośćmi i pod­bie­gła. Chwy­ciła jedną z lamp sto­ją­cych obok Cho­re­szet, pod­pa­liła knot i powio­dła Noana na pię­tro.

Pokój był mały, bez okien. Wypo­sa­że­niem było tylko łóżko z brudną, sko­tło­waną pościelą, sto­łek z miską i dzban pełen wody. Zza drew­nia­nych ścian docho­dziły stłu­mione, ryt­miczne odgłosy. Noan sta­rał się nie zwra­cać na nie uwagi.

Perac posta­wiła lampę na półce, zrzu­ciła sznu­ro­wane trze­wiki i odwró­ciła się tyłem do chło­paka.

— Roz­wiąż.

Się­gnął do sznu­ro­wa­nia gor­setu, roz­su­płał i pocią­gnął tasiemki. Dziew­czyna zdjęła go przez głowę, po czym sama roz­wią­zała spód­nicę i zsu­nęła na pod­łogę. Odwró­ciła się. Piersi zje­chały jej niżej. Były znacz­nie mniej­sze, niż myślał. Na jej łonie kłę­biły się czarne włosy. Nie widział ni­gdy nagiej kobiety. Ta tutaj nie podo­bała mu się, ale natura zade­cy­do­wała za niego. Poczuł nie­moc w kola­nach, gwał­tow­nie nara­sta­jące pod­nie­ce­nie. Zrzu­cił szybko odzie­nie i sta­nął, nie wie­dząc, co czy­nić dalej. Dziew­czyna pocią­gnęła go w stronę łóżka i poło­żyła się na wznak. Odgar­nęła war­ko­cze i roz­ło­żyła nogi. Poło­żył się na niej i zaczął wyko­ny­wać nie­zdarne ruchy. Nie mógł tra­fić. W ostat­niej chwili pomo­gła mu dło­nią. Led­wie zna­lazł się w gorą­cym wnę­trzu, led­wie dwa razy pchnął, było po wszyst­kim. Przez ciało i umysł prze­to­czyła się krótka fala roz­ko­szy, pozo­sta­wia­jąc po sobie mdłą pustkę. Był już trzeźwy. Zsu­nął się z dziew­czyny i chwilę leżał, dygo­cząc. Perac spoj­rzała na niego zasko­czona. Uło­żyła się na boku. Piersi zje­chały jak dwa worki tłusz­czu. Widok jej ciała Noanowi wyda­wał się teraz nie­przy­jemny, nie­mal obrzy­dliwy. Zdzi­wiony tą nagłą zmianą wła­snych odczuć odwró­cił wzrok, usiadł i spu­ścił nogi na zie­mię.

— Szybko się uwi­ną­łeś. — Dziew­czyna zda­wała się być zado­wo­lona. — To pierw­szy raz? Nie mogłeś zna­leźć w oko­licy chęt­nej dziew­czyny? Niczego sobie jesteś.

— Nie chcę dziew­czyn. — Wstał i zaczął się ubie­rać. — Roz­pra­szają mi myśli.

Dziew­czyna opa­dła na poduszkę i zaczęła się gło­śno śmiać, jakby usły­szała nie­zły dow­cip.

— To źle? — rzu­ciła i spoj­rzała na niego z roz­ba­wie­niem. — Przyjdź jesz­cze. Jak znów uwi­niesz się tak szybko, wezmę od cie­bie tylko cztery gro­sze. Pamię­taj, nazy­wam się Perac.

Gdy scho­dził po scho­dach, wciąż sły­szał jej śmiech.

Kwa­drans póź­niej minął bramy mia­sta, nie pamię­ta­jąc już imie­nia dziew­czyny. Umysł miał jasny, oczysz­czony, napię­cie ode­szło. Osią­gnął swój cel.

Ściem­niało się coraz wcze­śniej. Spoj­rzał w niebo – gwiazda na­dal tam była, dziś jesz­cze jaśniej­sza. Prze­mie­ściła się, i to znacz­nie. Jakby przy­spie­szała… przy­naj­mniej oba­lało to ogólny pogląd o dziu­rach w sfe­rze nie­bie­skiej – dziury się nie prze­su­wają. Pięć kolo­ro­wych gwiazd, tych naj­ja­śniej­szych, też wędro­wało po nie­bo­skło­nie, tyle że bar­dzo wolno.

Całe szczę­ście, że koń pamię­tał drogę do domu. Zresztą, nie spo­sób się było zgu­bić. Noan odchy­lił się do tyłu, poło­żył na zwoju lnia­nego płótna i opu­ścił swo­bod­nie ręce. Z każ­dym kro­kiem zwie­rzę­cia głowa prze­krę­cała mu się nieco w lewo lub w prawo, ale i tak roz­po­zna­wał gwiazdy i pamię­tał nazwę każ­dej z nich. Więk­szość wymy­ślił sam.

Chciał dzia­łać, obser­wo­wać niebo, doko­ny­wać odkryć! Roz­ma­rzył się. Noc prze­zna­czona na obser­wa­cje, potem krótki sen i dzień wolny na obli­cze­nia, sche­maty, mapy… Kie­dyś… jeśli kie­dy­kol­wiek. Do rze­czy­wi­sto­ści przy­wró­cił go dopiero odgłos kopyt na wybru­ko­wa­nym kawałku drogi przed samą bramą. Zesko­czył z konia, zapro­wa­dził go do stajni i wszedł do domu. Płótno poło­żył na stole. Niczego innego nie kupił, ale nie było komu kła­mać o pustych stra­ga­nach. Wdra­pał się na swój strych, roz­sta­wił tele­skop i porów­nał obraz ze szki­cem. Spraw­dził trzy razy. Nowa gwiazda znów zmie­niła poło­że­nie! Więc to nie jest nie­do­kład­ność rysunku. Nie mógł się aż tak mylić. Gwiazda roz­po­częła podróż po sfe­rze noc­nej na podo­bień­stwo poprzed­nich pię­ciu gwiazd zmien­nych. Pomiar pozy­cji oczy­wi­ście był nie­do­kładny, ale i tak było oczy­wi­ste, że wyraź­nie zmie­rza w stronę hory­zontu. Za tydzień, dwa schowa się za nim i obser­wa­cja nocą nie będzie moż­liwa. Wcze­śniej nie będzie moż­liwa, przy­po­mniał sobie, bo po zapo­wie­dzia­nym przez ojca całym dniu pracy zaśnie już na scho­dach.

Gwiazda stała się chyba jaśniej­sza. Nagle wydało mu się, że doj­rzał coś, jakby kształt. Nowa gwiazda nie była punk­tem! Tak! Była deli­kat­nie spłasz­czona. Odno­to­wał spo­strze­że­nie w księ­dze. Może gdyby miał moc­niej­szy tele­skop… Nie, nie było moc­niej­szych tele­skopów. Ten był zapewne naj­do­sko­nal­szy w całym Ena­go­rze.

Kameleon

Подняться наверх