Читать книгу Kameleon - Rafał Kosik - Страница 8
IV
ОглавлениеPrzez pierwszą dobę po rozhibernowaniu panowała atmosfera rozlazłości. Snuli się po statku, ziewając nieprzytomnie. Wszystko leciało im z rąk, potykali się o własne buty. Przetrwać, przeczekać.
— Satelity krążą po stabilnych orbitach — powiedział Nordsletten, wolno spacerując po tonącej w półmroku sterowni. Jego potężna sylwetka, jak sunąca wolno planeta, zasłaniała wyświetlane na ścianie gwiazdy. — Większość z nich jest zdatna do użytku.
— Są koszmarnie przestarzałe — odparł Stuart. Siedział w wielkim fotelu na wprost kilku monitorów. Pozostałe cztery fotele były puste. Drażniło go, że tamten chodzi wokoło.
— Ale działają. Oszczędzajmy sprzęt.
— Pełny dostęp uzyskamy, dopiero jak wejdziemy na orbitę. Ich anteny są skierowane w dół… Zresztą, te kilka dni nie ma znaczenia.
Stuart skubał kilkudniowy, rzadki zarost, wpatrując się w monitory. Niewiele było widać. Dwie sondy weszły na orbitę pół godziny temu, a to, co zdążyły przekazać, na razie przypominało łamigłówkę.
— Nie ma śladu ani orbitera, ani lądownika — dodał Nordsletten. — Wszystkie pasma radiowe czyste. Natomiast w dole… coś, jakby miasta. Tak twierdzi komputer.
— Ile lat upłynęło? — zapytał Stuart. — Wiem, wiem, ale chcę to jeszcze raz usłyszeć.
— Czterysta trzynaście, ale to… — Nordsletten wskazał bezradnie ekran.
— Miasta… — Stuart wychylił się razem z oparciem do tyłu i zagapił w szary sufit upstrzony kontrolkami.
Komputer analizował raporty, przechwycone prawie trzy stulecia wcześniej i w większości zagubione w trudnych czasach ziemskiego chaosu. Porównywał je z nowymi danymi z satelitów. Wyniki, jak na razie, niczego nie wyjaśniały, tylko gmatwały sprawę.
Hood pojawił się w sterowni z metalowym kubkiem kawy w ręku. Na chudych plecach wisiała powycierana kurtka skórzana, którą uparł się nosić jeszcze podczas szkolenia. Thomson wszedł po nim i zasiadł w fotelu dowódcy. Wyglądał jak skandynawski rybak z początków dwudziestego pierwszego wieku: czerstwa twarz, siwe włosy, siwa broda, żylaste dłonie. Brakowało tylko prostej fajki w zębach. Stojące przed jego stanowiskiem fotele pilotów, nawigatora i mechanika pokładowego były puste – komputer automatycznie wprowadzał „Reagana” na orbitę i miało to potrwać jeszcze kilka dni.
Pasek pozornego okna okrążał połowę owalnego pomieszczenia sterowni. Nazywali to oknem, ale był to zwykły ekran, aktualnie wyświetlający panoramę poskładaną z obrazów z kilku kamer umieszczonych na kadłubie. Nad oknem i poniżej niego znajdowały się dziesiątki monitorów i mniejszych wyświetlaczy. Na większość z nich pewnie nikt nawet nie rzuci okiem do końca misji. Jeśli coś byłoby nie tak, komputer wyświetliłby to na głównym ekranie i jeszcze przypomniał dźwiękiem, a najpewniej sam zająłby się usuwaniem problemu. Kontrolki wpełzły nawet na sufit. Znakomita większość załóg podobnych statków nie miałaby nic przeciwko, gdyby nagle dziewięćdziesiąt procent tych kolorowych świecidełek zwyczajnie znikło.
Gdzieś spod podłogi nieustannie dochodził cichy szum, na który przestawało się zwracać uwagę, ale który jednak zawsze pozostawał w tle.
— Miasta są tylko na jednym kontynencie — zauważył dowódca. — Reszta planety wydaje się bezludna. Jakby nie zdążyli się rozprzestrzenić…
— Albo ci na innych kontynentach nie osiągnęli wystarczającego poziomu rozwoju, żeby budować miasta — dodał Hood, drapiąc wypielęgnowaną czarną bródkę.
— Gdzie sadzamy lądownik? — zapytał Stuart, omijając Hooda i zajmując fotel w drugim rzędzie.
— Nie za wcześnie na to? — zdziwił się Hood. — Nie wiadomo, jak zareagują. Minęło trochę czasu. Mogą nawet nie pamiętać…
Do sterowni weszła Jayde i ziewnęła. Odgarnęła czarne włosy za ucho i nachyliła się nad monitorami, opierając łokieć na fotelu dowódcy. Oczy miała podkrążone, ale zdążyła się umalować. Do ust wrzuciła landrynkę i zaczęła ją głośno rozgryzać.
— Będziesz mieć tyłek jak hipopotam — rzucił Hood.
— Uznali, że planeta jest martwa — powiedziała, ignorując uwagę.
— Uznali — przyznał Thomson. — Może dlatego zginęli.
— To już wiemy, że zginęli? — zapytał Hood. — Nie wrócili, i tyle.
Zapadło kłopotliwe milczenie.
— Pchając się tutaj, liczymy na to, że ktoś przeżył — poprawił się po chwili kapitan. Odchrząknął i przejrzał jeszcze raz dane z monitorów otaczających półkolem jego fotel. Puknął palcem w jeden z ekranów, wyświetlający skontrastowaną mapę. — Szlaki komunikacyjne są proste. Chyba że omijają naturalne przeszkody.
— Myślałem nad tym — odezwał się Stuart. — Rozwój był bardzo szybki, nie było etapów pośrednich. Wszystko zaplanowano od początku do końca i dopiero wtedy przystąpiono do realizacji. Na Ziemi autostrady biegną zygzakami. Wytyczano je, szukając wolnych miejsc między istniejącymi budynkami, omijano droższe grunty. Tu ktoś położył na mapie linijkę i maznął parę prostych kresek.
— Totalitaryzm? — wysnuł hipotezę Hood.
— Raczej brak ograniczeń projektowych — odparł Thomson.
— Może brak indywidualnej własności? Europejskie autostrady są kręte, fakt, ale amerykańskie często biegną prosto przez setki kilometrów ziem niegdyś niczyich. Może początkowo to wcale nie były szlaki komunikacyjne? Może to jakieś… instalacje z zamierzchłych czasów? Może tylko wyglądają jak autostrady?
— Nie musimy tego nazywać autostradami, ale co innego miałoby łączyć miasta, jeśli nie szlaki komunikacyjne?
— Może tam nie ma żadnych miast, żadnych ludzi? — zastanowił się Hood. — Może to naturalne formy, jak na księżycach Jowisza? Jakieś wykwity mineralne…
— Ty, zdaje się, nie wierzysz w sens całego programu — westchnął Thomson.
— Nikt o to nie pytał podczas rekrutacji — uśmiechnął się Hood. — Brak jakichkolwiek sygnałów radiowych źle wróży. Ale głupio byłoby się teraz upierać, że tam nie ma ludzi, skoro za kilka dni dowiemy się, jak jest naprawdę.
— Ale nie zdziwiłbyś się, gdybyśmy byli wyjątkowi, absolutnie niepowtarzalni?
— Masz rację, kapitanie, nie zdziwiłbym się.
— Skoro na Ziemi rozwinęło się życie, to znaczy, że warunki na planetach typu ziemskiego sprzyjają jego powstaniu. Istnieje więc nieskończenie małe prawdopodobieństwo, że nie rozwinęło się nigdzie indziej, wśród miliardów gwiazd, w miliardach galaktyk naszego wszechświata. Dlaczego w skali wszechświata mielibyśmy być czymś wyjątkowym?
— Chociażby po to, by móc zadawać takie pytania.
— Pytanie o niezwykłość faktu naszego istnienia? — upewnił się kapitan.
— Zadajemy to pytanie, bo istniejemy. Gdybyśmy nie istnieli, to nie moglibyśmy go zadać. Pytanie pada więc dlatego, że być może jesteśmy jedynymi istotami, które mogą je zadawać.
— Czy wasze dyskusje zawsze muszą prowadzić do takich absurdalnych wniosków? — zapytała Jayde.
Hood uśmiechnął się. Pozostali członkowie załogi kurtuazyjnie milczeli.
— Czterysta trzynaście lat — mruknął kapitan. — Próbowaliście to… policzyć?
— Za mało danych. — Do rozmowy włączył się ponownie Stuart. — W wyjątkowo sprzyjających okolicznościach mogłoby powstać kilka osad. Populacja rzędu kilkunastu tysięcy. Ale jeśli… trafili na tubylców, to najpewniej się zasymilowali. Wtedy to wszystko zaczyna wyglądać logicznie.
— Poważnie wierzysz w absurdalny pomysł, że trafili tu na istoty człekokształtne? — zapytał Hood. — Że skrzyżowali się z nimi?
— Czemu nie?
— Spróbuj przelecieć paprotkę, zobaczysz, czemu nie. Jeśli było tu jakieś życie, czysto teoretycznie się zastanawiam, to i tak bardziej różniło się od nas niż grzyby. Różniłoby się już na poziomie subkomórkowym, byłoby oparte na innych kombinacjach białka albo wcale nie na białku. Mogłoby być tak odmienne, że nie zauważylibyśmy się nawzajem.
— Więc jak wyjaśnisz to w dole? Ile musiałaby trwać budowa cywilizacji od zera? Ile trwała na Ziemi?
— Oni mieli wiedzę — przypomniał Hood. — To bardzo dużo na początek. Zaczekajmy te kilka dni, żeby się przekonać, czy to rzeczywiście są miasta.
Odstawił kubek na mały blat obok fotela kapitana. Wepchnął ręce w kieszenie spodni i stanął nieco z boku.
— Komputer stawia pięć do jednego, że są — odparł Stuart. — Ja się z nim nie zakładam, nigdy potem nie płaci.
— Nie znajdziemy ich — zawyrokowała Jayde, znów ziewając. — Albo będą zagubieni w tłumie obcych, albo…
Hood pokręcił głową.
— Albo nie będzie tam nikogo, albo będzie ich za dużo, żeby ich zabrać. To ma przynajmniej jakieś znamiona prawdopodobieństwa.
Thomson mrugał oczami, walcząc z sennością. Zajrzał do blaszanego kubka, by stwierdzić, że kolejną tego dnia kawę wypił już do końca. Zajrzał też do stojącego obok kubka Hooda – ten również był pusty.
— Idę się zdrzemnąć — oznajmił wreszcie, wstając. — Obudźcie mnie od razu, jakby było coś nowego.
Gdy wyszedł, Jayde zajęła miejsce drugiego pilota. Była na tyle drobna, że wpadła cała w duży fotel. Siedzący obok potężnie zbudowany Nordsletten wystawał ze swojego w górę i na boki.
— Myślicie, że obudzi Czarnych? — zapytała dziewczyna, sprawdzając kontrolki na swoim pulpicie.
Siedzący za nią Stuart skrzywił się nieznacznie.
— Na razie nie ma powodu. Spróbujmy tego uniknąć, jak długo się da.
Wpatrywali się w główny ekran wyświetlający błękitną planetę. Widać ją było na samym środku pseudookna, choć w rzeczywistości lecieli teraz rufą do przodu.
— Miasta, nie miasta — Stuart założył ręce za głowę. — Jakieś wyjaśnienie musi być. Mam spory zapas filmów. Nie będę się nudził. Mogę poczekać.
— Ja też nie znoszę tego uczucia, gdy siedzę przed pustym ekranem i mam postawić pierwszą literę — powiedział Hood. — Dowolną.
Stuart wychylił się zza fotela, spojrzał na Hooda i pokręcił głową. Ten wzruszył ramionami. Wszyscy wiedzieli, że usiłuje pisać wiersze, i że marnie mu to idzie.
* * *
Terrarium było grube na pięć centymetrów, za to wysokie na półtora metra i szerokie na ponad dwa. W wypełnionym żelem wnętrzu uganiały się setki małych stworzonek. Dzięki niebieskawej, przejrzystej strukturze ich świata dawało się obserwować poczynania owadów. Elastyczny żel był dla nich budulcem i pożywieniem. System korytarzy nie należał do zbyt rozwiniętych, schodziły na kilkanaście centymetrów pod powierzchnię.
— Czemu nazywasz je formicytami? — Jayde przyglądała się owadom, nosem niemal dotykając szyby.
— Mrówki brzmią banalnie — wyjaśnił Hood.
— Ale to zwykłe mrówki?
— Formica rufa. — Mężczyzna ziewnął i przyjrzał się kopczykowi na powierzchni, w środkowej części terrarium. Był złożony z martwych osobników. — Dwie królowe. Więc jest awantura.
— Wszystkie mają odcięte głowy — zauważyła dziewczyna. — Po co umieściłeś w jednym terrarium dwie królowe?
— Przed startem włożyłem jedną królową i kilka robotnic. — Hood popukał palcem w zapadniętą komorę z martwą mrówką i kilkoma niewyklutymi jajami. — Urodziły się nowe królowe, zrobiły przewrót pałacowy i założyły dwa gniazda po obu stronach terrarium. Wygląda na to, że pierwsze, co zaczęły robić po przebudzeniu, to wzajemnie się zagryzać. Może to środowisko albo któryś ze składników żelu zmieniły ich zwyczaje.
— Kłopotliwa ozdoba. Nie mogli wstawić nam tu rzeźby? Albo kwiatka?
Terrarium stało w pokoju zwanym relaksacyjnym. Prócz niego były tu obrotowa, wyjątkowo miękka sofa i panoramiczny ekran, wklęsły w tak sprytny sposób, że mógł wypełniać całe pole widzenia.
— Zabranie mrówek w kosmos nic nie kosztuje — ocenił Hood. — Chyba że uciekną. Żeby zdobyć dodatkowe fundusze, Agencja udaje, że podczas lotu prowadzi badania naukowe. Dotychczas żaden statek nie trafił na zdatną to terraformowania planetę, więc pojawiły się problemy z finansowaniem dalszej eksploracji martwego kosmosu. Gdyby ktoś z senatu zobaczył, jak snujemy się po pokładach…
— I jak ty niby je badasz? — Jayde spojrzała na niego z ironicznym uśmiechem.
— Zapisuję, co robią.
* * *
W sterowni panowała cisza, każdy sam próbował przyswoić najnowsze informacje. Komputer, po pobieżnej analizie zdjęć, potwierdził, że w dole znajdują się miasta, wyglądające na ludzkie. Wypluł też przybliżoną wielkość populacji: sześć milionów.
Misja „Reagana” nie była misją ratunkową, raczej śledczą. Po czterystu trzynastu latach od prawdopodobnej katastrofy, ta nazwa wydawała się właściwsza. Czterysta trzynaście ziemskich lat temu dotarła tu ekspedycja, w której skład wchodziły trzy kobiety i dziewięciu mężczyzn. Regulamin Agencji nie zabraniał stosunków seksualnych między członkami załogi, ale nakazywał ścisłe stosowanie zasad antykoncepcji. Ta zasada przestawała obowiązywać tylko w jednej sytuacji – gdy powrót na Ziemię był niemożliwy.
Jednym z przewidzianych scenariuszy misji „Reagana” było zabranie potomków rozbitków. Ten zapis w statucie Agencji miał dawać nadzieję załogom, których statki ulegały nienaprawialnym uszkodzeniom, uniemożliwiającym powrót do domu.
Sygnał SOS z planety Ruthar Larcke leciałby na Ziemię sto dwadzieścia lat. Być może został nawet wysłany. Trzysta lat temu Agencja nie istniała i nikt nie przeczesywał nieba elektronicznymi uszami.
Sto dwadzieścia lat to kilka pokoleń. Czterysta to historia narodu.
Nigdy wcześniej nie przeprowadzono akcji ratunkowej tego typu.
— Stuart — odezwał się dowódca. — Przygotuj próbnik.
— Wybuchnie panika — nieśmiało zaoponował Hood.
— Nie większa, niż gdybyśmy tam wylądowali.
Stuart zaczął stukać w klawiaturę. Mógł wszystko zlecić komputerowi, ale lubił osobiście przeprowadzać rutynowe czynności. Choć tak naprawdę to wybierał tylko spośród opcji zaproponowanych przez komputer.
— Spodziewałem się wymachujących maczugami zarośniętych pustelników. — Stuart wstał. Nikt nie odpowiedział, bo wszyscy myśleli dokładnie tak samo. Osady w domach z bali albo, jeszcze lepiej, w szałasach – to by ich nie zdziwiło. Stuart przeszedł do ładowni, by wybrać odpowiedni próbnik. Tę czynność trzeba było wykonać ręcznie.
— Wyobraźcie to sobie — zaczęła Jayde, nachylając się ze swojego fotela. — Trafia tutaj nierejestrowany transportowiec z ludźmi, którzy kolonizują planetę na własny użytek. Sekta, może znudzeni bogacze, może kryminaliści. Nie przerywajcie mi… Nie są zainteresowani, by ktoś się o nich dowiedział, to oczywiste. Potem trafia tutaj ekspedycja Agencji i zaczyna badania. Wiecie, co mam na myśli?
— Tubylcy nie mogą się kamuflować bez końca — przyznał Hood. — Naturalnym działaniem byłby atak przez zaskoczenie, tak by w kierunku Ziemi nie poszedł żaden raport. To jednak nie wyjaśnia takiej populacji. Więc co? Orgie? Prowokowane ciąże mnogie? Laboratoria rozpłodowe? Skąd te sześć milionów?
— Nie wiem. — Dziewczyna wzruszyła ramionami. — Ale jestem pewna, że nie znajdziemy tam naszych. Misja ratunkowa spóźniona o cztery stulecia… To żart!
— Zaraz… — Hood spojrzał na nią z uśmiechem. — To ja tu mam etat pesymisty.
— No to proszę — uśmiechnęła się do niego prowokująco. — Dowal nam jakiegoś pesyma.
— Służę uprzejmie. Minęło czterysta trzynaście lat. Nikt nie przeprowadzał symulacji. Nie wiadomo, czy rozbitkowie będą w ogóle chcieli wracać. Urządzili się tu, zamieszkali z pięknymi kobietami, założyli rodziny. Po cóż mieliby to rzucać? A to szesnaste pokolenie. Tam jest cały ich świat, innego nie znają. Może nawet rodzice nie powiedzieli im o Ziemi. Jak nas zobaczą, pochowają się w piwnicach i przeczekają naszą akcję ratunkową. Wyobraźcie sobie Amerykanów z początku XXII wieku. Co by zrobili, gdyby ktoś im zaproponował powrót do Europy, skąd pochodzili ich przodkowie.
— Wyliczyłem to — odezwał się Nordsletten. — Załóżmy, że każda kobieta urodzi ośmioro dzieci. Warunki są trudne, więc tylko połowa dożyje dorosłości. Po jakichś dwudziestu pięciu latach z dwójki rodziców mamy czwórkę dzieci. Upraszczam nieco, ale wobec braku dokładnych danych nie ma to znaczenia. Populacja podwaja się co dwadzieścia pięć lat. Początkowo rozwój limitują trzy kobiety, niech więc będzie, że zaczynamy od szóstki osadników. Po dwudziestu pięciu latach mamy dwunastkę.
— Mizernie — wtrąciła Jayde.
— Po pięćdziesięciu latach mamy dwudziestu czterech dorosłych ludzi i tak dalej. Wzór jest naprawdę prosty. To liczba sześć pomnożona przez dwa do potęgi równej liczbie pokoleń. Od punktu startu narodziło się tu szesnaście pokoleń. Daje to łącznie niecałe czterysta tysięcy.
— To chyba mało dokładne wyliczenia — zauważył Hood.
— Masz rację. Gdyby każda kobieta mogła urodzić i odchować piątkę dzieci, mielibyśmy tam na dole prawie piętnaście milionów. Przy szóstce – ćwierć miliarda.
— To jak wróżenie z fusów.
— Ale przynajmniej tłumaczy, skąd ich się tam tyle wzięło — podsumowała Jayde.
* * *
Ładownia była duża, wysoka na dwa pokłady, czyli na ponad sześć metrów. Jasnoszare ściany pełne były przetłoczeń wzmacniających powierzchnię. Grubsze, podłużne wypukłości zdradzały ukrytą za nimi konstrukcję szkieletu strukturalnego. W tej części statku ciążenie było nieco słabsze, malało wraz z oddalaniem się od sterowni.
Białe światło lamp bezcieniowych było jaśniejsze niż na korytarzu. Pod ścianami stały, jeden na drugim, przyśrubowane do wsporników, dziesiątki różnej wielkości kontenerów. Stuart odszukał odpowiedni i otworzył zamki. Płyta czołowa uniosła się na zawiasach, ukazując obły kształt tkwiący w uchwytach. Mężczyzna odsunął się i sięgnął do książnika. Potwierdził wybór. Pod sufitem poruszyła się mechaniczna chwytnia, wielka, okablowana łapa przyczepiona do wózka, jeżdżącego po sufitowej szynie. Zamigały pomarańczowe lampy i rozległ się podwójny pisk. Łapa podjechała prostym odcinkiem toru i opuściła się. Trzy małe duraluminiowe palce sięgnęły do wnętrza kontenera i usunęły blokady. Podstawa mechanicznej dłoni obróciła się i do przodu wyjechał grubszy chwytak. Na teleskopie wsunął się do kontenera, by po chwili szczęknąć metalicznie i wycofać się razem z czarną kulą, pełną wypustek i otworów. Miała metr średnicy, opalizowała jak oszroniona.
Łapa ruszyła wzdłuż toru, aż dotarła do zakrętu, na wprost drzwi. Zatrzymała się nad okrągłymi wrotami w podłodze. Stuart wyszedł z ładowni i obserwował postępy procedury na małym monitorze we wnęce ściany korytarza. Zamigotały lampki ostrzegawcze i wrota rozsunęły się na dwie strony. Poniżej była śluza towarowa – przestrzeń w kształcie walca równego średnicą i wysokością wysokości ładowni. Od dołu zamykały ją podobne wrota.
Łapa obróciła się, kierując głowicę z chwytakiem i ładunkiem w dół. Teleskop znów się wysunął, umieszczając próbnik dokładnie pośrodku śluzy, ale jeszcze nie uwalniając go. Wrota zaczęły się zasuwać, a jedynie niewielkie, półokrągłe ich fragmenty uniosły się od krawędzi, robiąc miejsce dla rury teleskopu. Teraz zatrzasnęły się, idealnie obejmując teleskop powstałym otworem. Obraz przeskoczył na wnętrze śluzy. Trzy palniki opalały powierzchnię próbnika, dekontaminując ją. Potem rozległ się syk wysysanego pompami próżniowymi powietrza i otworzyły się zewnętrzne wrota. Za nimi był czarny kosmos i ledwie widoczna krawędź planety, błękitnej jak Ziemia.
Zaczepy chwytaka zwolniły ładunek, a teleskop, delikatnym pchnięciem, nadał mu minimalną prędkość początkową. Obraz znów przeskoczył, tym razem na zewnętrzną kamerę. Próbnik swobodnym dryfem oddalił się na kilkadziesiąt metrów i uruchomił silniki. W kilka sekund znikł w oddali.
Gdy Stuart wrócił do ładowni, stalowa chwytnia kończyła wędrówkę po suficie, by zaraz znieruchomieć na końcu pomieszczenia. Mężczyzna zamknął pusty kontener i zerknął na ekran książnika, by się upewnić, że wszystko poszło właściwie. Wciągnął w płuca orzeźwiające, zimne powietrze.
Pachniało inaczej niż zwykle.