Читать книгу Kameleon - Rafał Kosik - Страница 8

IV

Оглавление

Przez pierw­szą dobę po roz­hi­ber­no­wa­niu pano­wała atmos­fera roz­la­zło­ści. Snuli się po statku, zie­wa­jąc nie­przy­tom­nie. Wszystko leciało im z rąk, poty­kali się o wła­sne buty. Prze­trwać, prze­cze­kać.

— Sate­lity krążą po sta­bil­nych orbi­tach — powie­dział Nord­slet­ten, wolno spa­ce­ru­jąc po toną­cej w pół­mroku ste­rowni. Jego potężna syl­wetka, jak sunąca wolno pla­neta, zasła­niała wyświe­tlane na ścia­nie gwiazdy. — Więk­szość z nich jest zdatna do użytku.

— Są kosz­mar­nie prze­sta­rzałe — odparł Stu­art. Sie­dział w wiel­kim fotelu na wprost kilku moni­to­rów. Pozo­stałe cztery fotele były puste. Draż­niło go, że tam­ten cho­dzi wokoło.

— Ale dzia­łają. Oszczę­dzajmy sprzęt.

— Pełny dostęp uzy­skamy, dopiero jak wej­dziemy na orbitę. Ich anteny są skie­ro­wane w dół… Zresztą, te kilka dni nie ma zna­cze­nia.

Stu­art sku­bał kil­ku­dniowy, rzadki zarost, wpa­tru­jąc się w moni­tory. Nie­wiele było widać. Dwie sondy weszły na orbitę pół godziny temu, a to, co zdą­żyły prze­ka­zać, na razie przy­po­mi­nało łami­główkę.

— Nie ma śladu ani orbi­tera, ani lądow­nika — dodał Nord­slet­ten. — Wszyst­kie pasma radiowe czy­ste. Nato­miast w dole… coś, jakby mia­sta. Tak twier­dzi kom­pu­ter.

— Ile lat upły­nęło? — zapy­tał Stu­art. — Wiem, wiem, ale chcę to jesz­cze raz usły­szeć.

— Czte­ry­sta trzy­na­ście, ale to… — Nord­slet­ten wska­zał bez­rad­nie ekran.

— Mia­sta… — Stu­art wychy­lił się razem z opar­ciem do tyłu i zaga­pił w szary sufit upstrzony kon­tro­l­kami.

Kom­pu­ter ana­li­zo­wał raporty, prze­chwy­cone pra­wie trzy stu­le­cia wcze­śniej i w więk­szo­ści zagu­bione w trud­nych cza­sach ziem­skiego cha­osu. Porów­ny­wał je z nowymi danymi z sate­li­tów. Wyniki, jak na razie, niczego nie wyja­śniały, tylko gma­twały sprawę.

Hood poja­wił się w ste­rowni z meta­lo­wym kub­kiem kawy w ręku. Na chu­dych ple­cach wisiała powy­cie­rana kurtka skó­rzana, którą uparł się nosić jesz­cze pod­czas szko­le­nia. Thom­son wszedł po nim i zasiadł w fotelu dowódcy. Wyglą­dał jak skan­dy­naw­ski rybak z począt­ków dwu­dzie­stego pierw­szego wieku: czer­stwa twarz, siwe włosy, siwa broda, żyla­ste dło­nie. Bra­ko­wało tylko pro­stej fajki w zębach. Sto­jące przed jego sta­no­wi­skiem fotele pilo­tów, nawi­ga­tora i mecha­nika pokła­do­wego były puste – kom­pu­ter auto­ma­tycz­nie wpro­wa­dzał „Reagana” na orbitę i miało to potrwać jesz­cze kilka dni.

Pasek pozor­nego okna okrą­żał połowę owal­nego pomiesz­cze­nia ste­rowni. Nazy­wali to oknem, ale był to zwy­kły ekran, aktu­al­nie wyświe­tla­jący pano­ramę poskła­daną z obra­zów z kilku kamer umiesz­czo­nych na kadłu­bie. Nad oknem i poni­żej niego znaj­do­wały się dzie­siątki moni­to­rów i mniej­szych wyświe­tla­czy. Na więk­szość z nich pew­nie nikt nawet nie rzuci okiem do końca misji. Jeśli coś byłoby nie tak, kom­pu­ter wyświe­tliłby to na głów­nym ekra­nie i jesz­cze przy­po­mniał dźwię­kiem, a najpew­niej sam zająłby się usu­wa­niem pro­blemu. Kon­tro­lki wpeł­zły nawet na sufit. Zna­ko­mita więk­szość załóg podob­nych stat­ków nie mia­łaby nic prze­ciwko, gdyby nagle dzie­więć­dzie­siąt pro­cent tych kolo­ro­wych świe­ci­de­łek zwy­czaj­nie zni­kło.

Gdzieś spod pod­łogi nie­ustan­nie docho­dził cichy szum, na który prze­sta­wało się zwra­cać uwagę, ale który jed­nak zawsze pozo­sta­wał w tle.

— Mia­sta są tylko na jed­nym kon­ty­nen­cie — zauwa­żył dowódca. — Reszta pla­nety wydaje się bez­ludna. Jakby nie zdą­żyli się roz­prze­strze­nić…

— Albo ci na innych kon­ty­nen­tach nie osią­gnęli wystar­cza­ją­cego poziomu roz­woju, żeby budo­wać mia­sta — dodał Hood, dra­piąc wypie­lę­gno­waną czarną bródkę.

— Gdzie sadzamy lądow­nik? — zapy­tał Stu­art, omi­ja­jąc Hooda i zaj­mu­jąc fotel w dru­gim rzę­dzie.

— Nie za wcze­śnie na to? — zdzi­wił się Hood. — Nie wia­domo, jak zare­agują. Minęło tro­chę czasu. Mogą nawet nie pamię­tać…

Do ste­rowni weszła Jayde i ziew­nęła. Odgar­nęła czarne włosy za ucho i nachy­liła się nad moni­to­rami, opie­ra­jąc łokieć na fotelu dowódcy. Oczy miała pod­krą­żone, ale zdą­żyła się uma­lo­wać. Do ust wrzu­ciła lan­drynkę i zaczęła ją gło­śno roz­gry­zać.

— Będziesz mieć tyłek jak hipo­po­tam — rzu­cił Hood.

— Uznali, że pla­neta jest mar­twa — powie­działa, igno­ru­jąc uwagę.

— Uznali — przy­znał Thom­son. — Może dla­tego zgi­nęli.

— To już wiemy, że zgi­nęli? — zapy­tał Hood. — Nie wró­cili, i tyle.

Zapa­dło kło­po­tliwe mil­cze­nie.

— Pcha­jąc się tutaj, liczymy na to, że ktoś prze­żył — popra­wił się po chwili kapi­tan. Odchrząk­nął i przej­rzał jesz­cze raz dane z moni­to­rów ota­cza­ją­cych pół­ko­lem jego fotel. Puk­nął pal­cem w jeden z ekra­nów, wyświe­tla­jący skon­tra­sto­waną mapę. — Szlaki komu­ni­ka­cyjne są pro­ste. Chyba że omi­jają natu­ralne prze­szkody.

— Myśla­łem nad tym — ode­zwał się Stu­art. — Roz­wój był bar­dzo szybki, nie było eta­pów pośred­nich. Wszystko zapla­no­wano od początku do końca i dopiero wtedy przy­stą­piono do reali­za­cji. Na Ziemi auto­strady bie­gną zyg­za­kami. Wyty­czano je, szu­ka­jąc wol­nych miejsc mię­dzy ist­nie­ją­cymi budyn­kami, omi­jano droż­sze grunty. Tu ktoś poło­żył na mapie linijkę i maznął parę pro­stych kre­sek.

— Tota­li­ta­ryzm? — wysnuł hipo­tezę Hood.

— Raczej brak ogra­ni­czeń pro­jek­to­wych — odparł Thom­son.

— Może brak indy­wi­du­al­nej wła­sno­ści? Euro­pej­skie auto­strady są kręte, fakt, ale ame­ry­kań­skie czę­sto bie­gną pro­sto przez setki kilo­me­trów ziem nie­gdyś niczy­ich. Może począt­kowo to wcale nie były szlaki komu­ni­ka­cyjne? Może to jakieś… insta­la­cje z zamierz­chłych cza­sów? Może tylko wyglą­dają jak auto­strady?

— Nie musimy tego nazy­wać auto­stra­dami, ale co innego mia­łoby łączyć mia­sta, jeśli nie szlaki komu­ni­ka­cyjne?

— Może tam nie ma żad­nych miast, żad­nych ludzi? — zasta­no­wił się Hood. — Może to natu­ralne formy, jak na księ­ży­cach Jowi­sza? Jakieś wykwity mine­ralne…

— Ty, zdaje się, nie wie­rzysz w sens całego pro­gramu — wes­tchnął Thom­son.

— Nikt o to nie pytał pod­czas rekru­ta­cji — uśmiech­nął się Hood. — Brak jakich­kol­wiek sygna­łów radio­wych źle wróży. Ale głu­pio byłoby się teraz upie­rać, że tam nie ma ludzi, skoro za kilka dni dowiemy się, jak jest naprawdę.

— Ale nie zdzi­wił­byś się, gdy­by­śmy byli wyjąt­kowi, abso­lut­nie nie­po­wta­rzalni?

— Masz rację, kapi­ta­nie, nie zdzi­wił­bym się.

— Skoro na Ziemi roz­wi­nęło się życie, to zna­czy, że warunki na pla­ne­tach typu ziem­skiego sprzy­jają jego powsta­niu. Ist­nieje więc nie­skoń­cze­nie małe praw­do­po­do­bień­stwo, że nie roz­wi­nęło się ni­gdzie indziej, wśród miliar­dów gwiazd, w miliar­dach galak­tyk naszego wszech­świata. Dla­czego w skali wszech­świata mie­li­by­śmy być czymś wyjąt­ko­wym?

— Cho­ciażby po to, by móc zada­wać takie pyta­nia.

— Pyta­nie o nie­zwy­kłość faktu naszego ist­nie­nia? — upew­nił się kapi­tan.

— Zada­jemy to pyta­nie, bo ist­nie­jemy. Gdy­by­śmy nie ist­nieli, to nie mogli­by­śmy go zadać. Pyta­nie pada więc dla­tego, że być może jeste­śmy jedy­nymi isto­tami, które mogą je zada­wać.

— Czy wasze dys­ku­sje zawsze muszą pro­wa­dzić do takich absur­dal­nych wnio­sków? — zapy­tała Jayde.

Hood uśmiech­nął się. Pozo­stali człon­ko­wie załogi kur­tu­azyj­nie mil­czeli.

— Czte­ry­sta trzy­na­ście lat — mruk­nął kapi­tan. — Pró­bo­wa­li­ście to… poli­czyć?

— Za mało danych. — Do roz­mowy włą­czył się ponow­nie Stu­art. — W wyjąt­kowo sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach mogłoby powstać kilka osad. Popu­la­cja rzędu kil­ku­na­stu tysięcy. Ale jeśli… tra­fili na tubyl­ców, to naj­pew­niej się zasy­mi­lo­wali. Wtedy to wszystko zaczyna wyglą­dać logicz­nie.

— Poważ­nie wie­rzysz w absur­dalny pomysł, że tra­fili tu na istoty człe­ko­kształtne? — zapy­tał Hood. — Że skrzy­żo­wali się z nimi?

— Czemu nie?

— Spró­buj prze­le­cieć paprotkę, zoba­czysz, czemu nie. Jeśli było tu jakieś życie, czy­sto teo­re­tycz­nie się zasta­na­wiam, to i tak bar­dziej róż­niło się od nas niż grzyby. Róż­ni­łoby się już na pozio­mie sub­ko­mór­ko­wym, byłoby oparte na innych kom­bi­na­cjach białka albo wcale nie na białku. Mogłoby być tak odmienne, że nie zauwa­ży­li­by­śmy się nawza­jem.

— Więc jak wyja­śnisz to w dole? Ile musia­łaby trwać budowa cywi­li­za­cji od zera? Ile trwała na Ziemi?

— Oni mieli wie­dzę — przy­po­mniał Hood. — To bar­dzo dużo na począ­tek. Zacze­kajmy te kilka dni, żeby się prze­ko­nać, czy to rze­czy­wi­ście są mia­sta.

Odsta­wił kubek na mały blat obok fotela kapi­tana. Wepchnął ręce w kie­sze­nie spodni i sta­nął nieco z boku.

— Kom­pu­ter sta­wia pięć do jed­nego, że są — odparł Stu­art. — Ja się z nim nie zakła­dam, ni­gdy potem nie płaci.

— Nie znaj­dziemy ich — zawy­ro­ko­wała Jayde, znów zie­wa­jąc. — Albo będą zagu­bieni w tłu­mie obcych, albo…

Hood pokrę­cił głową.

— Albo nie będzie tam nikogo, albo będzie ich za dużo, żeby ich zabrać. To ma przy­naj­mniej jakieś zna­miona praw­do­po­do­bień­stwa.

Thom­son mru­gał oczami, wal­cząc z sen­no­ścią. Zaj­rzał do bla­sza­nego kubka, by stwier­dzić, że kolejną tego dnia kawę wypił już do końca. Zaj­rzał też do sto­ją­cego obok kubka Hooda – ten rów­nież był pusty.

— Idę się zdrzem­nąć — oznaj­mił wresz­cie, wsta­jąc. — Obudź­cie mnie od razu, jakby było coś nowego.

Gdy wyszedł, Jayde zajęła miej­sce dru­giego pilota. Była na tyle drobna, że wpa­dła cała w duży fotel. Sie­dzący obok potęż­nie zbu­do­wany Nord­slet­ten wysta­wał ze swo­jego w górę i na boki.

— Myśli­cie, że obu­dzi Czar­nych? — zapy­tała dziew­czyna, spraw­dza­jąc kon­tro­lki na swoim pul­pi­cie.

Sie­dzący za nią Stu­art skrzy­wił się nie­znacz­nie.

— Na razie nie ma powodu. Spró­bujmy tego unik­nąć, jak długo się da.

Wpa­try­wali się w główny ekran wyświe­tla­jący błę­kitną pla­netę. Widać ją było na samym środku pseu­do­okna, choć w rze­czy­wi­sto­ści lecieli teraz rufą do przodu.

— Mia­sta, nie mia­sta — Stu­art zało­żył ręce za głowę. — Jakieś wyja­śnie­nie musi być. Mam spory zapas fil­mów. Nie będę się nudził. Mogę pocze­kać.

— Ja też nie zno­szę tego uczu­cia, gdy sie­dzę przed pustym ekra­nem i mam posta­wić pierw­szą literę — powie­dział Hood. — Dowolną.

Stu­art wychy­lił się zza fotela, spoj­rzał na Hooda i pokrę­cił głową. Ten wzru­szył ramio­nami. Wszy­scy wie­dzieli, że usi­łuje pisać wier­sze, i że mar­nie mu to idzie.

* * *

Ter­ra­rium było grube na pięć cen­ty­me­trów, za to wyso­kie na pół­tora metra i sze­ro­kie na ponad dwa. W wypeł­nio­nym żelem wnę­trzu uga­niały się setki małych stwo­rzo­nek. Dzięki nie­bie­ska­wej, przej­rzy­stej struk­tu­rze ich świata dawało się obser­wo­wać poczy­na­nia owa­dów. Ela­styczny żel był dla nich budul­cem i poży­wie­niem. Sys­tem kory­ta­rzy nie nale­żał do zbyt roz­wi­nię­tych, scho­dziły na kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów pod powierzch­nię.

— Czemu nazy­wasz je for­mi­cy­tami? — Jayde przy­glą­dała się owa­dom, nosem nie­mal doty­ka­jąc szyby.

— Mrówki brzmią banal­nie — wyja­śnił Hood.

— Ale to zwy­kłe mrówki?

For­mica rufa. — Męż­czy­zna ziew­nął i przyj­rzał się kop­czy­kowi na powierzchni, w środ­ko­wej czę­ści ter­ra­rium. Był zło­żony z mar­twych osob­ni­ków. — Dwie kró­lowe. Więc jest awan­tura.

— Wszyst­kie mają odcięte głowy — zauwa­żyła dziew­czyna. — Po co umie­ści­łeś w jed­nym ter­ra­rium dwie kró­lowe?

— Przed star­tem wło­ży­łem jedną kró­lową i kilka robot­nic. — Hood popu­kał pal­cem w zapad­niętą komorę z mar­twą mrówką i kil­koma nie­wy­klu­tymi jajami. — Uro­dziły się nowe kró­lowe, zro­biły prze­wrót pała­cowy i zało­żyły dwa gniazda po obu stro­nach ter­ra­rium. Wygląda na to, że pierw­sze, co zaczęły robić po prze­bu­dze­niu, to wza­jem­nie się zagry­zać. Może to śro­do­wi­sko albo któ­ryś ze skład­ni­ków żelu zmie­niły ich zwy­czaje.

— Kło­po­tliwa ozdoba. Nie mogli wsta­wić nam tu rzeźby? Albo kwiatka?

Ter­ra­rium stało w pokoju zwa­nym relak­sa­cyj­nym. Prócz niego były tu obro­towa, wyjąt­kowo miękka sofa i pano­ra­miczny ekran, wklę­sły w tak sprytny spo­sób, że mógł wypeł­niać całe pole widze­nia.

— Zabra­nie mró­wek w kosmos nic nie kosz­tuje — oce­nił Hood. — Chyba że uciekną. Żeby zdo­być dodat­kowe fun­du­sze, Agen­cja udaje, że pod­czas lotu pro­wa­dzi bada­nia naukowe. Dotych­czas żaden sta­tek nie tra­fił na zdatną to ter­ra­for­mo­wa­nia pla­netę, więc poja­wiły się pro­blemy z finan­so­wa­niem dal­szej eks­plo­ra­cji mar­twego kosmosu. Gdyby ktoś z senatu zoba­czył, jak snu­jemy się po pokła­dach…

— I jak ty niby je badasz? — Jayde spoj­rzała na niego z iro­nicz­nym uśmie­chem.

— Zapi­suję, co robią.

* * *

W ste­rowni pano­wała cisza, każdy sam pró­bo­wał przy­swoić naj­now­sze infor­ma­cje. Kom­pu­ter, po pobież­nej ana­li­zie zdjęć, potwier­dził, że w dole znaj­dują się mia­sta, wyglą­da­jące na ludz­kie. Wypluł też przy­bli­żoną wiel­kość popu­la­cji: sześć milio­nów.

Misja „Reagana” nie była misją ratun­kową, raczej śled­czą. Po czte­ry­stu trzy­na­stu latach od praw­do­po­dob­nej kata­strofy, ta nazwa wyda­wała się wła­ściw­sza. Czte­ry­sta trzy­na­ście ziem­skich lat temu dotarła tu eks­pe­dy­cja, w któ­rej skład wcho­dziły trzy kobiety i dzie­wię­ciu męż­czyzn. Regu­la­min Agen­cji nie zabra­niał sto­sun­ków sek­su­al­nych mię­dzy człon­kami załogi, ale naka­zy­wał ści­słe sto­so­wa­nie zasad anty­kon­cep­cji. Ta zasada prze­sta­wała obo­wią­zy­wać tylko w jed­nej sytu­acji – gdy powrót na Zie­mię był nie­moż­liwy.

Jed­nym z prze­wi­dzia­nych sce­na­riu­szy misji „Reagana” było zabra­nie potom­ków roz­bit­ków. Ten zapis w sta­tu­cie Agen­cji miał dawać nadzieję zało­gom, któ­rych statki ule­gały nie­na­pra­wial­nym uszko­dze­niom, unie­moż­li­wia­ją­cym powrót do domu.

Sygnał SOS z pla­nety Ruthar Larcke leciałby na Zie­mię sto dwa­dzie­ścia lat. Być może został nawet wysłany. Trzy­sta lat temu Agen­cja nie ist­niała i nikt nie prze­cze­sy­wał nieba elek­tro­nicz­nymi uszami.

Sto dwa­dzie­ścia lat to kilka poko­leń. Czte­ry­sta to histo­ria narodu.

Ni­gdy wcze­śniej nie prze­pro­wa­dzono akcji ratun­ko­wej tego typu.

— Stu­art — ode­zwał się dowódca. — Przy­go­tuj prób­nik.

— Wybuch­nie panika — nie­śmiało zaopo­no­wał Hood.

— Nie więk­sza, niż gdy­by­śmy tam wylą­do­wali.

Stu­art zaczął stu­kać w kla­wia­turę. Mógł wszystko zle­cić kom­pu­te­rowi, ale lubił oso­bi­ście prze­pro­wa­dzać ruty­nowe czyn­no­ści. Choć tak naprawdę to wybie­rał tylko spo­śród opcji zapro­po­no­wa­nych przez kom­pu­ter.

— Spo­dzie­wa­łem się wyma­chu­ją­cych maczu­gami zaro­śnię­tych pustel­ni­ków. — Stu­art wstał. Nikt nie odpo­wie­dział, bo wszy­scy myśleli dokład­nie tak samo. Osady w domach z bali albo, jesz­cze lepiej, w sza­ła­sach – to by ich nie zdzi­wiło. Stu­art prze­szedł do ładowni, by wybrać odpo­wiedni prób­nik. Tę czyn­ność trzeba było wyko­nać ręcz­nie.

— Wyobraź­cie to sobie — zaczęła Jayde, nachy­la­jąc się ze swo­jego fotela. — Tra­fia tutaj nie­re­je­stro­wany trans­por­to­wiec z ludźmi, któ­rzy kolo­ni­zują pla­netę na wła­sny uży­tek. Sekta, może znu­dzeni boga­cze, może kry­mi­na­li­ści. Nie prze­ry­waj­cie mi… Nie są zain­te­re­so­wani, by ktoś się o nich dowie­dział, to oczy­wi­ste. Potem tra­fia tutaj eks­pe­dy­cja Agen­cji i zaczyna bada­nia. Wie­cie, co mam na myśli?

— Tubylcy nie mogą się kamu­flo­wać bez końca — przy­znał Hood. — Natu­ral­nym dzia­ła­niem byłby atak przez zasko­cze­nie, tak by w kie­runku Ziemi nie poszedł żaden raport. To jed­nak nie wyja­śnia takiej popu­la­cji. Więc co? Orgie? Pro­wo­ko­wane ciąże mno­gie? Labo­ra­to­ria roz­pło­dowe? Skąd te sześć milio­nów?

— Nie wiem. — Dziew­czyna wzru­szyła ramio­nami. — Ale jestem pewna, że nie znaj­dziemy tam naszych. Misja ratun­kowa spóź­niona o cztery stu­le­cia… To żart!

— Zaraz… — Hood spoj­rzał na nią z uśmie­chem. — To ja tu mam etat pesy­mi­sty.

— No to pro­szę — uśmiech­nęła się do niego pro­wo­ku­jąco. — Dowal nam jakie­goś pesyma.

— Służę uprzej­mie. Minęło czte­ry­sta trzy­na­ście lat. Nikt nie prze­pro­wa­dzał symu­la­cji. Nie wia­domo, czy roz­bit­ko­wie będą w ogóle chcieli wra­cać. Urzą­dzili się tu, zamiesz­kali z pięk­nymi kobie­tami, zało­żyli rodziny. Po cóż mie­liby to rzu­cać? A to szes­na­ste poko­le­nie. Tam jest cały ich świat, innego nie znają. Może nawet rodzice nie powie­dzieli im o Ziemi. Jak nas zoba­czą, pocho­wają się w piw­ni­cach i prze­cze­kają naszą akcję ratun­kową. Wyobraź­cie sobie Ame­ry­ka­nów z początku XXII wieku. Co by zro­bili, gdyby ktoś im zapro­po­no­wał powrót do Europy, skąd pocho­dzili ich przod­ko­wie.

— Wyli­czy­łem to — ode­zwał się Nord­slet­ten. — Załóżmy, że każda kobieta uro­dzi ośmioro dzieci. Warunki są trudne, więc tylko połowa dożyje doro­sło­ści. Po jakichś dwu­dzie­stu pię­ciu latach z dwójki rodzi­ców mamy czwórkę dzieci. Uprasz­czam nieco, ale wobec braku dokład­nych danych nie ma to zna­cze­nia. Popu­la­cja podwaja się co dwa­dzie­ścia pięć lat. Począt­kowo roz­wój limi­tują trzy kobiety, niech więc będzie, że zaczy­namy od szóstki osad­ni­ków. Po dwu­dzie­stu pię­ciu latach mamy dwu­nastkę.

— Mizer­nie — wtrą­ciła Jayde.

— Po pięć­dzie­się­ciu latach mamy dwu­dzie­stu czte­rech doro­słych ludzi i tak dalej. Wzór jest naprawdę pro­sty. To liczba sześć pomno­żona przez dwa do potęgi rów­nej licz­bie poko­leń. Od punktu startu naro­dziło się tu szes­na­ście poko­leń. Daje to łącz­nie nie­całe czte­ry­sta tysięcy.

— To chyba mało dokładne wyli­cze­nia — zauwa­żył Hood.

— Masz rację. Gdyby każda kobieta mogła uro­dzić i odcho­wać piątkę dzieci, mie­li­by­śmy tam na dole pra­wie pięt­na­ście milio­nów. Przy szó­stce – ćwierć miliarda.

— To jak wró­że­nie z fusów.

— Ale przy­naj­mniej tłu­ma­czy, skąd ich się tam tyle wzięło — pod­su­mo­wała Jayde.

* * *

Ładow­nia była duża, wysoka na dwa pokłady, czyli na ponad sześć metrów. Jasno­szare ściany pełne były prze­tło­czeń wzmac­nia­ją­cych powierzch­nię. Grub­sze, podłużne wypu­kło­ści zdra­dzały ukrytą za nimi kon­struk­cję szkie­letu struk­tu­ral­nego. W tej czę­ści statku cią­że­nie było nieco słab­sze, malało wraz z odda­la­niem się od ste­rowni.

Białe świa­tło lamp bez­cie­nio­wych było jaśniej­sze niż na kory­ta­rzu. Pod ścia­nami stały, jeden na dru­gim, przy­śru­bo­wane do wspor­ni­ków, dzie­siątki róż­nej wiel­ko­ści kon­te­ne­rów. Stu­art odszu­kał odpo­wiedni i otwo­rzył zamki. Płyta czo­łowa unio­sła się na zawia­sach, uka­zu­jąc obły kształt tkwiący w uchwy­tach. Męż­czy­zna odsu­nął się i się­gnął do książ­nika. Potwier­dził wybór. Pod sufi­tem poru­szyła się mecha­niczna chwyt­nia, wielka, oka­blo­wana łapa przy­cze­piona do wózka, jeż­dżą­cego po sufi­to­wej szy­nie. Zami­gały poma­rań­czowe lampy i roz­legł się podwójny pisk. Łapa pod­je­chała pro­stym odcin­kiem toru i opu­ściła się. Trzy małe dura­lu­mi­niowe palce się­gnęły do wnę­trza kon­te­nera i usu­nęły blo­kady. Pod­stawa mecha­nicz­nej dłoni obró­ciła się i do przodu wyje­chał grub­szy chwy­tak. Na tele­sko­pie wsu­nął się do kon­te­nera, by po chwili szczęk­nąć meta­licz­nie i wyco­fać się razem z czarną kulą, pełną wypu­stek i otwo­rów. Miała metr śred­nicy, opa­li­zo­wała jak oszro­niona.

Łapa ruszyła wzdłuż toru, aż dotarła do zakrętu, na wprost drzwi. Zatrzy­mała się nad okrą­głymi wro­tami w pod­ło­dze. Stu­art wyszedł z ładowni i obser­wo­wał postępy pro­ce­dury na małym moni­to­rze we wnęce ściany kory­ta­rza. Zami­go­tały lampki ostrze­gaw­cze i wrota roz­su­nęły się na dwie strony. Poni­żej była śluza towa­rowa – prze­strzeń w kształ­cie walca rów­nego śred­nicą i wyso­ko­ścią wyso­ko­ści ładowni. Od dołu zamy­kały ją podobne wrota.

Łapa obró­ciła się, kie­ru­jąc gło­wicę z chwy­ta­kiem i ładun­kiem w dół. Tele­skop znów się wysu­nął, umiesz­cza­jąc prób­nik dokład­nie pośrodku śluzy, ale jesz­cze nie uwal­nia­jąc go. Wrota zaczęły się zasu­wać, a jedy­nie nie­wiel­kie, pół­okrą­głe ich frag­menty unio­sły się od kra­wę­dzi, robiąc miej­sce dla rury tele­skopu. Teraz zatrza­snęły się, ide­al­nie obej­mu­jąc tele­skop powsta­łym otwo­rem. Obraz prze­sko­czył na wnę­trze śluzy. Trzy pal­niki opa­lały powierzch­nię prób­nika, dekon­ta­mi­nu­jąc ją. Potem roz­legł się syk wysy­sa­nego pom­pami próż­nio­wymi powie­trza i otwo­rzyły się zewnętrzne wrota. Za nimi był czarny kosmos i led­wie widoczna kra­wędź pla­nety, błę­kit­nej jak Zie­mia.

Zaczepy chwy­taka zwol­niły ładu­nek, a tele­skop, deli­kat­nym pchnię­ciem, nadał mu mini­malną pręd­kość począt­kową. Obraz znów prze­sko­czył, tym razem na zewnętrzną kamerę. Prób­nik swo­bod­nym dry­fem odda­lił się na kil­ka­dzie­siąt metrów i uru­cho­mił sil­niki. W kilka sekund znikł w oddali.

Gdy Stu­art wró­cił do ładowni, sta­lowa chwyt­nia koń­czyła wędrówkę po sufi­cie, by zaraz znie­ru­cho­mieć na końcu pomiesz­cze­nia. Męż­czy­zna zamknął pusty kon­te­ner i zer­k­nął na ekran książ­nika, by się upew­nić, że wszystko poszło wła­ści­wie. Wcią­gnął w płuca orzeź­wia­jące, zimne powie­trze.

Pach­niało ina­czej niż zwy­kle.

Kameleon

Подняться наверх