Читать книгу Science Fiction z plusem - Rafał Kosik - Страница 10
3
ОглавлениеObudził go głód. Nie zjadł przecież kolacji. Leżał z zamkniętymi oczami i próbował sobie przypomnieć, gdzie jest. Seattle… koja na „Yellowstone”… hotel „Mars”! Czując suchość w gardle i nosie, z trudem otworzył oczy. Uniósł się na łokciach. Przed oczyma zatańczyły mu czarne plamy. Odczekał chwilę i wstał. Wypił połowę pozostałej wody z butelki, którą dostał w porcie kosmicznym. Trochę pomogło.
Zauważył, że kibel ma konstrukcję przypominającą toalety w samolotach. Znowu oszczędność. Oszczędność wody, energii, powietrza, żywności, ubrań. Tu wszystko trzeba oszczędzać!
Przylot ostatnim transportem miał swoje plusy. Bez kolejki załatwił nowe obywatelstwo. Procedura była niezwykle prosta i po pięciu minutach miał w ręku kartę ze swoim nowym ID. O dziwo, pasowała do jego ziemskiego palmtopa – to nawet więcej niż globalizacja. W obecności urzędnika przejechał kciukiem po czytniku linii papilarnych, czym nieodwracalnie zaprogramował kartę do swojego wyłącznego użytku. W ogóle nie poczuł doniosłości chwili. Poszedł do najbliższego dużego banku i otworzył konto, wydając polecenie przelania na nie wszystkich oszczędności z konta ziemskiego. Tutaj również obsłużono go niezwykle szybko. Przelew z Ziemi miał iść dwa dni, ale bank przyznał mu od razu kredyt w wysokości stu dolarów. Kolejne miłe zaskoczenie.
Wyszedł na ulicę i zaczął się rozglądać za jakimś barem. Pierwszy był za drogi. Kanapka kosztowała ponad dziesięć dolarów. Allen przeliczył to na walutę amerykańską i ze zdziwieniem stwierdził, że zwykła kanapka jest tu prawie dziesięć razy droższa niż w Seattle. Sprawdził kilka następnych barów – wszędzie ceny były podobne.
Jednak musiał coś zjeść i się napić. Stał na ulicy, zastanawiając się, co zrobić. Gorąco stawało się nieznośne. Jak co dzień. Nie ma co tak stać… Wszedł do baru z kilkoma pustymi stolikami. Panował tu zaduch, nie było klimatyzacji. Zamówił kanapkę za jedenaście dolarów i dużą kawę za osiem. Jedno i drugie smakowało nieszczególnie. Zawartość kanapki smakiem i konsystencją przypominała mielone mięso, ale wolał nie pytać, co to jest naprawdę.
Z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że jego palmtop nie loguje się do sieci miejskiej. Na Ziemi, we wszystkich chyba miastach, internet był dobrem powszechnie dostępnym. Tutaj najwyraźniej nie istniały publiczne nadajniki, które kosztem gigawatów energii pokrywałyby miasto zasięgiem, umożliwiając każdemu swobodny dostęp do sieci.
Schował więc palmtop i na przypiętym linką do stołu książniku przejrzał poranne serwisy informacyjne. Lokalne wiadomości niewiele mu mówiły. Przestudiował oferty biur pośrednictwa pracy, ale okazało się, że i tak musi się tam udać osobiście, by się najpierw zarejestrować. Ceny żywności skłaniały go do szybkiego działania. Umówił się w biurze Headsearchers, na wszelki wypadek zostawiając sobie godzinę zapasu.
Zjadł, wypił, zapłacił i wyszedł z dusznej nory do rozgrzanego piekarnika. Znów mroczki przed oczami. Wrócił do cienia i oparł się o ścianę. Paskudny klimat. Ludzie idący chodnikami mieli przeważnie sandały zakryte z wierzchu przewiewnym materiałem, spodnie do półłydek i koszule z szerokimi rękawami. Wszystko to z materiału przypominającego len. Wiele osób nosiło jasne kapelusze. Allen spojrzał po sobie. Długie bawełniane spodnie wojskowe, koszula, wprawdzie rozpięta, ale też bawełniana. No i buty. Solidne skórzane buty. Wiedział, że tu będzie gorąco, ale nie spodziewał się, że aż tak. Ciekawe, ile kosztują ubrania? Podwinął nogawki spodni i rękawy koszuli. Trochę pomogło.
Uniósł wzrok i uśmiechnął się. Biuro Headsearchers znajdowało się po przeciwnej stronie ulicy. Miał więc czas na godzinny spacer. Najbliższy i największy na całej planecie park znajdował się o kilka minut drogi. Central Park. Allen udał się w jego stronę, spływając potem i kryjąc się w cieniu tam, gdzie było to możliwe.
* * *
W Central Parku znajdował się największy pod względem powierzchni zbiornik wody na Marsie. Reklamy pokazywały wielkie jezioro pod szklaną kopułą, przez którą przeświecało czerwonawe niebo. Allen stał teraz przed tym jeziorem. Na urodzonych tu musiało robić wrażenie, ale dla Allena był to zwykły staw. Zawsze fotografowano go tak, by wydawał się większy. W najszerszym miejscu miał siedemdziesiąt metrów. Głębokość nie przekraczała trzydziestu centymetrów. Nawet zamoczyć nóg nie było wolno.
Spojrzał w górę. I dopiero ten widok zrobił na nim wrażenie. Trzy wieże elektrolityczne zbiegały się w perspektywie sześćset metrów wyżej i wyglądały tam wysoko jak cienkie rurki. W rzeczywistości średnica kominów u podstawy wynosiła pięćdziesiąt, a na szczycie prawie trzydzieści metrów. Wyszedł na zewnątrz, by lepiej się im przyjrzeć. Na Ziemi budowano wyższe wieżowce, ale te wieże miały w sobie nieopisany majestat. Stały tutaj, nim pojawili się pierwsi osadnicy i będą tu stać dłużej niż jakiekolwiek budynki w tym mieście. W dziwny sposób wiedział o tym.
Dalej, w cieniu drzew stał mały pomnik zagubionych duszyczek. Odlane z brązu postaci dwojga dzieci.
Obszedł park, pomimo tłumu dookoła, ciesząc się cieniem i chłodem. Stare drzewa, cień – zwykły ziemski park.
Wrócił przed biurowiec, w którym znajdowało się biuro Headsearchers. Windą wjechał na czterdzieste trzecie piętro. W biurze stały wyłącznie biurka, fotele i płaskie terminale. Żadnych przepierzeń, szaf, boksów. Zapewne wszystkie biura tak tu wyglądały. Szafy nie były potrzebne, bo wszystkie dokumenty leżały w pamięciach masowych serwerów gdzieś w podziemiach.
Allen skierował się do działu konsultantów. Dziewczyna z długimi blond włosami, na pewno niepraktycznymi w takim klimacie, wskazała mu krzesło przed swoim biurkiem. Tabliczka informowała, że konsultantka nazywa się Doris Westwood.
— Czym mogę panu służyć? — zapytała, uśmiechając się niewymuszenie.
— Szukam pracy.
— Przyleciał pan ostatnim transportem — stwierdziła, patrząc na jego strój. — Mało dziś klientów. Wypełnię ankietę za pana. — Znów się uśmiechnęła. — Proszę się nie martwić, mamy dużo ofert.
Skąd wiedziała, że się martwił? Wszyscy się martwili?
Stukała w klawisze terminala. Podłączony do niego książnik popiskiwał cicho za każdym razem, gdy naciskała enter. Allen przypuszczał, że gdyby nie jej pomoc, spędziłby tu dużo czasu.
— Pana imię i nazwisko?
— Allen Ryan.
— Urodzony?
— Minnesota. Piąty lipca dwa tysiące dwieście osiemdziesiąty czwarty.
— Minnesota? A dokładniej?
— Niestety…
— Wpiszę Saint Paul. To zdaje się stolica stanu. Nie mogę zostawić pustej rubryki. Imiona rodziców?
Allen spuścił wzrok.
— Moi rodzice też nie żyją — powiedziała dziewczyna. — Wykształcenie?
— Podstawowe…
— Języki obce?
— Portugalski. Ledwo ledwo.
— Lepiej wpiszę, że brak. Dotychczasowe doświadczenie zawodowe?
— Budowa i konserwacja urządzeń mechanicznych. Praktycznie każdego rodzaju – pracowałem w wielu różnych miejscach. Naprawiałem kosiarki do trawy, windy, klimatyzatory. Ostatnie dwa lata spędziłem przy budowie kopterów marsjańskich u Bella. Znam w nich każdą śrubkę, jeśli można tak napisać.
Doris spojrzała na niego.
— Chciałby pan pracować przy kopterach?
— Myślę, że tak.
— Zobaczę, co da się zrobić. — Już stukała w klawisze. — Na pewno potrzebują mechaników, choć w naszym biurze nie zgłaszali zapotrzebowania. Sami się do nich odezwiemy.
— Byłoby świetnie…
Allen przyłapał się na tym, że jak uczniak mnie w palcach róg koszuli.
— Jeśli znajdziemy panu pracę, nasza prowizja wynosi połowę pierwszej pensji miesięcznej. Może być płatna w ratach do pół roku. Zgadza się pan?
— Chyba muszę.
Anioł nie dziewczyna. Chciał zapytać, co robi wieczorem, ale przypomniał sobie, że stać go jedynie na zaproszenie jej na spacer. Znów spuścił wzrok.
— Proszę o pana ID.
— Wyciągnął z kieszeni palmtop i nacisnął przycisk identyfikacji.
— Dziękuję. Skontaktujemy się z panem, gdy tylko znajdziemy jakąś pracę. Nie wiem, czy będę to ja. Jutro kończy mi się kontrakt. Połowa naszych klientów to imigranci.
— Jeszcze jedno… nie mogę się zalogować do sieci miejskiej, żeby ściągnąć wiadomości.
— Nie przeczytał pan chyba do końca broszurki, którą rozdają w porcie kosmicznym. — Uśmiechnęła się. — Bez wykupienia dodatkowego abonamentu będzie pan mógł się logować tylko lokalnie, na przykład w knajpach, gdy miejskie serwery przetworzą pana nowe dane.
Pożegnał się i wyszedł. Wiadomość od dziewczyny przyszła po chwili, gdy był w windzie. Dostał pracę, zapewne tymczasową, choć nic nie było pewne. Następnego dnia rano miał się udać do zachodniej części miasta.
Zastanawiał się, czy gdyby wyszedł z budynku, dostałby tę wiadomość dopiero po zbliżeniu się do jakiegoś lokalnego nadajnika. Wrócił do hotelu bocznymi uliczkami, gdzie wyrastające z dachów kanciaste konstrukcje baterii słonecznych rzucały odrobinę cienia.