Читать книгу Science Fiction z plusem - Rafał Kosik - Страница 6
ОглавлениеZ tej wysokości widziała wyraźnie wyłaniające się już ponad powierzchnię pustyni trzy ustawione w trójkąt okręgi o średnicy pięćdziesięciu metrów każdy. Krzątające się wokół nich postacie w białych skafandrach wyglądały jak termity oglądające fundamenty swojego przyszłego domu.
Przekręciła regulator ciągu, rozpoczynając hamowanie. Mały otwarty latacz zniżał lot, przymierzając się do lądowania w bazie umiejscowionej trzysta metrów od okręgów. Składała się z kilkunastu obłych kontenerów, łączących je zewnętrznych korytarzy oraz kopuły chroniącej główne pomieszczenia habitatu.
Na czarnym, bezchmurnym niebie świetnie widoczne były gwiazdy. Tak mogło wyglądać niebo nad australijskim Interiorem czy nad Teksasem. Ale to miejsce nazywało się Utopia Planitia i od Teksasu dzieliło je w tej chwili sto milionów kilometrów. Okolicę oświetlały ustawione na wysokich rusztowaniach lampy sodowe, nadające wszystkiemu w zasięgu wzroku zjadliwie pomarańczowy odcień.
Latacz, trzeszcząc amortyzatorami i wzbijając chmurę pyłu, usiadł wewnątrz wyznaczonego okrągłego pola. Trzy niewielkie dysze zamarły i po chwili, stygnąc, zaczęły tykać – ledwo słyszalnie za sprawą rzadkiej atmosfery. Jedna z postaci krzątających się przy zabudowaniach uniosła rękę, pozdrawiając przybyłą. Kobieta odpowiedziała tym samym gestem, choć z tej odległości nie mogła rozpoznać twarzy ukrytej za szkłem hełmu.
Odpięła pas i lekko, tak dalece jak pozwalał jej gruby kombinezon, zeskoczyła na ziemię. Podeszła do dystrybutora stojącego opodal lądowiska, wyciągnęła jeden z grubych kabli, rozwinęła go i wpięła trzy końcówki do trzech gniazd w tylnej części kadłuba latacza. Zielona kontrolka zgasła, zapaliła się czerwona. W papierowym notesie, leżącym za przezroczystymi drzwiczkami dystrybutora, ołówkiem, przyczepionym łańcuszkiem do urządzenia, kobieta zapisała godzinę rozpoczęcia ładowania. Potem starannie zamknęła drzwiczki.
Przestawiła częstotliwość radia na główny kanał bazy.
—… raz zacina się trakcja w trójce — usłyszała fragment rozmowy. Rozejrzała się, ale nie stwierdziła, do kogo należy głos. Ten ktoś mógł być nawet po drugiej stronie bazy. Już w pierwszym tygodniu prac wysiadła udawana stereofonia, pozwalająca określić przynajmniej kierunek, z którego dochodzi sygnał. Nikt nie potrafił tego naprawić.
— Rozbieramy i jeszcze raz przeglądamy śrubkę za śrubką — odpowiedział drugi głos. — Nie wyobrażam sobie nawet, co będzie, jak to za tydzień albo za miesiąc się zatnie.
— Ja też szanuję swoją emeryturę.
Z poziomu ziemi widać było, że trzy okrągłe mury mają kilkanaście metrów wysokości. Na krawędzi pierwszego z nich leżał podłużny ciemny kształt uczepiony ścian dwiema solidnymi łapami. Po ledwo widocznej z tej odległości drabince wolno wspinał się w jego kierunku człowiek w krępującym mu ruchy skafandrze. Dotarł do maszyny i otworzył pokrywę. Wgramolił się wyżej, chowając się we wnętrzu do połowy. To zapewne on był jednym z rozmówców.
To były już ostatnie poprawki. Dalej, oddalone ze względów bezpieczeństwa o pół kilometra, stały trzy wrzecionowate rakiety, którymi za dwa dni odlecą do domu. Ludzie pracujący we wszystkich bazach zostawią tę planetę bezludną na dwa lata. W tym czasie, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, automaty, krążąc wokół rosnących okręgów, będą wylewać kolejne warstwy betonu i zbudują sześćsetmetrowe budowle. Trzony wież elektrolitycznych. Po dwóch latach ludzie wrócą tu z nowym sprzętem i dokończą pracę zbyt już skomplikowaną dla maszyn. Wreszcie, po kilku sezonach prac, opuszczą Marsa na niemal sto lat. Kontrolowane reakcje nuklearne podgrzeją grunt, rozpoczynając proces uwalniania wody, uwięzionej dotychczas wiele metrów pod powierzchnią, i podgrzewania planety. To z kolei przyczyni się do roztopienia czap polarnych i uwolnienia do atmosfery jeszcze większej ilości wilgoci i dwutlenku węgla, doprowadzając do gwałtownego efektu cieplarnianego.
Setki podobnych wież elektrolitycznych na całej planecie będą pracowicie przechwytywać wilgoć i produkować tlen, by pierwsi osadnicy mogli odetchnąć czystym powietrzem. Przywitają ich zielone od porostów skały, zarośnięte stepy, zamiast pustyni.
Lasy będą jednak musieli zasadzić sami, a morza… na morza trzeba będzie zaczekać znacznie dłużej.
Jaka przyszłość nas tu czeka?, pomyślała.
Odpowiedzią był głośny wrzask, wypełniający wnętrze jej hełmu. Drgnęła, wyprostowała się i rozejrzała, próbując odszukać źródło dźwięku. Ludzie w zasięgu jej wzroku zrobili to samo. Krzyk zmienił częstotliwość, co oznaczało rozszczelnienie skafandra, po czym ucichł zduszonym jękiem i metalicznym zgrzytem. Słychać było teraz monotonne szuranie i terkot. Dźwięk bez kierunku i odległości trwał zawieszony między ludźmi, to nasilając się, to słabnąc. Zdawał się dochodzić od strony rakiet, chwilę potem z habitatu, to znów od budowy.
Im mocniej wsłuchiwała się w ten dźwięk, tym mniej wiedziała, czym on jest. Poczuła nieprzyjemne ciarki na plecach. Obejrzała się – za barakiem magazynowym zaczynała się pustynia. Krzyk mógł dochodzić skądkolwiek, więc i stamtąd.
Wyobraziła sobie maszyny kroczące z Wojny światów H. G. Wellsa, które idąc przez pustynię w stronę bazy, szurały w piasku i terkotały gwintowanymi tulejami gigantycznych kończyn. Irracjonalnie czekała, aż wejdą w zasięg sodowego światła…
Technicy, poprawiający instalację hydrauliczną przy zabudowaniach bazy, stali zdezorientowani, trzymając w rękach narzędzia; troje ludzi pod jedną z rakiet gestykulowało, zetknęli się hełmami, aby rozmawiać bez radia. Mechanik na jednej z wież wciąż grzebał we wnętrzu automatu – na zewnątrz wystawały tylko jego nogi. Nie było wiadomo, co dzieje się wewnątrz bazy, ale przebywający tam ludzie zapewne nie korzystali z radia.
— Meldować się po kolei! — rzucił jakiś głos przebijający się przez szuranie. — Sekcjami. Pierwsza!
Kolejne osoby rzucały swoje nazwiska w kolejności alfabetycznej.
— Druga!
Znów kilka nazwisk. Gdy nikt nic nie mówił, mikrofony wyłączały się i powracał ów niepokojący dźwięk – ni to terkot, ni szuranie. Szur, szur…
— Trzecia!
Nazwiska, potem kolejne dwie sekcje i kolejne nazwiska. Potem szuranie. Ludzie z bazy wiedzieli już o krzyku, bo w okrągłych oknach pojawiły się twarze.
Niektórzy ze strachem wpatrywali się w pustynię.
— Martinez?
Szur, szur, szur.
— Martinez?! Odezwij się.
Szur, szur, szur.
— Martinez!!!
Ktoś rzucił trzymane w dłoni narzędzie i zaczął biec, inni od razu poszli w jego ślady.
Kobieta spojrzała za nimi. Nie wiedziała, kim jest Martinez ani gdzie go szukać. Powiodła wzrokiem w kierunku celu, do którego wszyscy biegli – na powstające wieże. Zacisnęła zęby. Z wnętrza powoli przesuwającego się automatu wystawały nogi. Nieruchome.
Ktoś wyłączył napęd. Terkot zwolnił i ustał. Wtedy pobiegła i ona.
Nie było maszyn kroczących ani Marsjan. Były tylko zacinający się mechanizm i nieostrożny, spieszący się mechanik.
Gdy z trudem łapiąc oddech, dotarła na miejsce, układali go na ziemi. Kombinezon był rozerwany w połowie klatki piersiowej, a wypływająca z niego krew od razu zamarzała. Górnej części ciała nie było – należała już do północnej wieży.
* * *
Pogrzeb trwał krótko. Nie było czasu na uroczyste ceremonie. Kilkadziesiąt osób w zamyśleniu wpatrywało się zza złocistych szyb hełmów w niski kurhan. Potem, jeden za drugim, odeszli. Liczyli się z ofiarami, były częścią tej gry.
Kobieta została najdłużej. Żegnała człowieka, którego nawet nie znała, a potem ruszyła w przeciwną stronę niż wszyscy. Miała jeszcze dość tlenu. Weszła niemal na szczyt jednej z wydm, by przed snem popatrzeć na nocny Mars. Zasapała się, choć ważyła tutaj mniej niż połowę tego co na Ziemi. Z niepokojem myślała o tym, co będzie, jak wróci do domu. Po trzech zaledwie miesiącach pracy tutaj odzwyczaiła się od własnego ciężaru.
Za plecami miała pracującą całą dobę bazę, przed sobą zanurzoną w bladym blasku gwiazd, ciągnącą się przez tysiące kilometrów martwą pustynię. Nie, nie do końca martwą – gdzieś tam musi być następna baza i jeszcze następna. Obok każdej z nich rośnie, lub jest już wykańczana, wieża. Czasem dwie. Nie wiadomo, dlaczego układ trzech wież będzie tylko tu.
Gdzieś tam, sto, dwieście kilometrów dalej, spoczywała sonda Viking 2.
Żałowała, że nie dożyje narodzin nowego świata. Będzie się tu mogło osiedlić dopiero piąte pokolenie, ludzie, którzy ją będą oglądać na starych zdjęciach, pośród wielu innych anonimowych postaci. Żal przyszłych dni. Znowu ta sama cholerna nostalgia. Przecież tak samo myśleli jej przodkowie, i tak samo będą myśleć kolejne pokolenia o swoich następcach.
Odwróciła się i zrobiła pierwszy krok w dół, ale zatrzymała się. Wydało się jej, że widzi na sąsiedniej wydmie jakiś ruch. Zaczęła wspinać się piaszczystym zboczem na szczyt.
Zatrzymała się oniemiała. Przeszył ją zimny dreszcz. Teraz widziała już wyraźnie – pięćdziesiąt metrów dalej stała dwójka dzieci. Kilkuletni chłopczyk obejmował starszą dziewczynkę, a ona przytulała go opiekuńczo. Drugą ręką wskazywała jakiś odległy punkt na pustyni.
Kobieta, nie mogąc oderwać od nich wzroku, osunęła się na kolana. To musiał być odblask… złudzenie… Dzieci nie miały skafandrów.