Читать книгу Science Fiction z plusem - Rafał Kosik - Страница 9
2
ОглавлениеAllen zamknął oczy i zaciągnął się rzadkim, ciepłym powietrzem pachnącym przegrzanym metalem powierzchni kadłuba. Przypomniał sobie historię pierwszych ludzi na Marsie. Kobieta i mężczyzna przylecieli tu, by zatknąć gwiaździsty sztandar i flagę zjednoczonej Europy. Trwała wtedy zażarta dyskusja, kto ma pierwszy postawić stopę na Czerwonej Planecie – mężczyzna czy kobieta. Oni załatwili to w sposób najprostszy z możliwych. Zeskoczyli z trapu, trzymając się za ręce i nigdy nikomu nie powiedzieli, które z nich pierwsze dotknęło czerwonego piasku. Najpewniej sami nie wiedzieli. Nie chcieli też zdradzić, którą flagę wbili najpierw.
— Tutaj będę żył i tutaj umrę — powiedział cicho, wodząc wzrokiem po horyzoncie.
Inni pasażerowie nie dali mu się zachwycać pierwszą chwilą nowego życia. Potrącali go, mrucząc pod nosem nieuprzejme uwagi. Westchnął i razem z nimi ruszył stromym trapem rezonującym w rytm kroków. Marsjański wiatr rozwiewał jego jasne włosy.
Uderzenie gorąca nie było spowodowane upałem, to osłony radiacyjne w seriach trzasków i głuchych uderzeń oddawały nadmiar ciepła. Kiedy zeszli z trapu, poczuli jeszcze żar bijący od nagrzanej silnikami płyty lądowiska. Ciągnęła się daleko, przechodząc płynnie w pomarańczoworudą pustynię. Chyba od dawna nikt tu nie sprzątał, bo na betonie tworzyły się niewielkie ruchome wydmy wyglądające jak żebra. Lądujący statek oczyścił z piachu obszar o średnicy stu metrów, usypując na jego krawędziach dwumetrowy wał. Niebo było fioletowo-różowe, choć może było to wrażenie wywołane długim przebywaniem w sztucznym oświetleniu. Nigdzie wokoło ani śladu miasta.
Im dalej od statku, tym mocniej czuć było chłód zbliżającego się wieczoru. Allen odwrócił się i uniósł głowę – dopiero teraz mógł obejrzeć statek z zewnątrz. Nocą na Florydzie, w strugach ulewnego deszczu, niewiele widział. Statek był średniej wielkości klasycznym frachtowcem z ledwo widoczną nazwą wymalowaną białą farbą – „Yellowstone”. Nie mogło tu być mowy o sztucznej grawitacji. Wysoki na sto dwadzieścia metrów, najszerszy na dwóch trzecich wysokości i zwężający się łukiem ku górze kadłub, w kontrastowym świetle zachodzącego słońca, wyglądał jak wieża gotyckiej katedry, choć zamiast wykuszy, rozet, gzymsów i przypór miał jedynie obłe wybrzuszenia i guzy kryjące bliżej nieznane szczegóły wnętrza. Powietrze wokół statku drgało. Cztery wielkie, szeroko rozstawione podpory utrzymywały gasnące czerwienią dysze kilka metrów nad ziemią. Rzadki, niebieskawy dym unosił się wzdłuż kadłuba, wyżej dawał się porwać wiatrowi.
Kilometr dalej stał identyczny frachtowiec i dwa statki pasażerskie klasy 500. Większe jednostki w ogóle nie wchodziły w atmosferę. Okrążały planetę, zrzucając ładunek w cylindrycznych kontenerach, które spadały, rozżarzając się do białości w górnych warstwach atmosfery, by potem wypuścić spadochrony i uderzyć w pustynię gdzieś z dala od miast. Statki, uwolnione od ciężaru, wykorzystywały grawitację Marsa, by przy minimalnym zużyciu paliwa wrócić na Ziemię. Zawartość kontenerów zabierano kopterami bądź transporterami. Nic się nie marnowało – wykorzystywano nawet same kontenery i ich spadochrony.
Cóż, nie każdy ładunek mógł przetrwać lot przez atmosferę i uderzenie w grunt. Średnie jednostki zawsze będą potrzebne.
Allen przestał kontemplować ten widok i dogonił resztę grupy. Ponieważ jego bagaż ograniczał się do jednego plecaka, pomógł starszej kobiecie nieść ciężką torbę. Nie było tu portu kosmicznego w ziemskim rozumieniu. Nikt nawet po nich nie wyjechał. Właściwie tego właśnie należało się spodziewać, decydując się na emigrację do nieco zacofanego świata. Allen był z tego nawet zadowolony.
Pasażerowie, narzekając, szli w stronę odległego o pół kilometra, skonstruowanego z kilku kopuł, budynku z napisem „New London”. Pod nogami zaczynał im chrzęścić nawiewany znów piasek. Ciekawe, że znalazł się na powierzchni Marsa częściowo w wyniku działań człowieka. Gdy już pokonali piaskowy wał otaczający statek, zobaczyli jadący w ich stronę mały pojazd, który okazał się wózkiem bagażowym. Kierowca zatrzymał się, zaczekał, aż upchną swoje torby, plecaki i walizki na niewielkiej platformie, i bez słowa odjechał.
Pasażerowie ruszyli dalej pieszo, wciąż narzekając. Cóż… Spacer kosztował mniej energii niż wysłanie po nich autobusu. Racje żywnościowe dla człowieka poruszającego się pieszo były przecież takie same, jak dla przywiezionego autobusem. Marsjańska rzeczywistość.
Tuż przed budynkiem portu minęli kilka kopterów przycumowanych linkami do ziemi. Allen czuł niezwykłą lekkość ciała, tym silniejszą, że przez ostatnie dni musiał znosić półtora G wstecznego ciągu. Przechodząc pod skrzydłem koptera, czuł, że bez trudu doskoczyłby do wiszącego cztery metry nad ziemią rotora.
Wchodząc do hali portu, rzucił ostatnie spojrzenie na „Yellowstone”. Za dwa dni frachtowiec wystartuje w drogę powrotną. Potem, na blisko półtora roku komunikacja z Ziemią ustanie. Koniec sezonu tłumaczył te pustki i senną atmosferę.
Wnętrze hali wyglądało imponująco. Dopiero tutaj widać było, że budynki portu są ogromne – były zagłębione na kilka kondygnacji w ziemię.
Z dwudziestu stanowisk odprawy paszportowej pracowało tylko jedno. W pustej, przygotowującej się już do dłuższego przestoju hali uformowała się kolejka. W szczycie, kiedy Ziemia i Mars zbliżały się do siebie, przewijało się tędy kilka tysięcy osób dziennie.
Nie istniały prawne ograniczenia zabraniające swobodnego przemieszczania się po całej planecie. Mieszkańcy Marsa mieli takie same paszporty, posługiwali się, przynajmniej w teorii, jednym językiem i wybierali przedstawicieli do wspólnego parlamentu. Jedyną szansą na przystosowanie tej planety do potrzeb ludzi było prowadzenie jednolitej globalnej polityki. Formalnie wszyscy należeli więc do jednego społeczeństwa. Jednak oficer imigracyjny miał mundur brytyjski. Pewne siły obawiały się widocznie zbytniego poczucia jedności i dbały, by zachować przeniesione z Ziemi podziały. Trzy miliardy Marsjan stanowiły najliczniejsze państwo w Układzie Słonecznym. Nie mogło być oczywiście mowy o rebelii. Kolonia długo jeszcze nie będzie mogła funkcjonować bez dostaw z Ziemi.
Allen doczekał się na swoją kolej. Znudzony, myślący już o urlopie oficer zadał rutynowe pytanie o cel podróży i nie czekając na odpowiedź, przybił cyfrową pieczęć. Palmtop Allena piknął, potwierdzając otrzymanie stempla przez kartę ID. Obyło się bez wylewnych powitań. Dziewczyna w czapce z daszkiem i przylepionym do ust sztucznym uśmiechem przesłała każdemu broszurkę z podstawowymi informacjami dotyczącymi pierwszych dni w Nowym Londynie, rozdała dwulitrowe butelki wody i wskazała drogę do stacji kolejki podziemnej.
Utrzymanie naziemnych dróg poza miastami było nieopłacalne. Nawet przy ładnej pogodzie usuwanie z nich piasku kosztowałoby zbyt wiele, a metalowe szyny zużywałyby się szybko. Tak więc port z miastem łączył blisko trzydziestokilometrowy tunel z dwoma torami szybkiej kolejki elektrycznej podobnej do ziemskiego metra z połowy XXI wieku.
Zeszli kilkanaście metrów pod ziemię; nie było schodów ruchomych ani wind. Złożony z dwóch wagonów pociąg wyglądał zabawnie przy jednym z trzystumetrowych peronów pustej podziemnej stacji. Aby oszczędzać energię, zbędne wagony stały na bocznicy.
Wszyscy wsiedli. Pociąg łagodnie przyspieszył i teraz płynął niemal bezgłośnie na pneumatycznym zawieszeniu, nawet nie na poduszce magnetycznej. Dysze przed pierwszymi kołami zdmuchiwały ziarenka piasku, które mogłyby się tam znaleźć. Wszystko po to, by spowolnić proces zużycia szyn.
Allen nigdzie nie widział Jessiki. Zmęczeni podróżni w większości spali, ale ani jej, ani Jareda wśród nich nie było. Już pod koniec podróży trzymała się na uboczu. Widział ją kilka razy, ale uśmiechała się tylko, nie podejmując rozmowy – może przestraszył ją tym gadaniem o otwieraniu luków w próżni. No, a teraz znikła całkiem.
Za oknem przesuwały się nieregularne ściany korytarza. Pociąg monotonnie pokonywał kilometry tunelu. Ci, którzy nie spali, wertowali broszurę, uderzając palcem wskazującym w ekrany palmtopów. Allen zerknął tylko na jej początek i wiedział, że po dotarciu do miasta najpierw musi udać się do centrum imigracyjnego.
Poprawił się w fotelu i pociągnął spory łyk z butelki. Był ciekaw, ile prawdy jest w tym, że do wszystkich napojów na Marsie dodawane są leki, głównie przeciw astmie.
* * *
Wyszedł z podziemnej stacji do przeszklonej hali. Rozejrzał się – właściwie przypominała halę pierwszego lepszego dworca kolejowego na Ziemi. Za oknami widział wysokie budynki, błyszczące czerwienią w świetle zachodzącego słońca. Johannesburg? Miami? Prawie. Poprawił plecak, sprawdził, czy portfel schowany jest głęboko w zapiętej kieszeni, i wyszedł na ulicę w kolorowy tłum. Tu było już widać różnicę. Ludzie może trochę wyżsi, nie było za to samochodów, z wyjątkiem elektrycznych autobusów miejskich. Przy krawężnikach parkowały łaziki na grubych oponach. Do oszklonych, zakurzonych kabin trzeba było się niemal wspinać.
Większość ludzi przemieszczała się na wszelkiego typu rowerach. Dwu-, trój- i czterokołowych, poziomych, pionowych, ze szklanymi osłonami i bez. W centrum stało kilkadziesiąt wieżowców. Słabe ciążenie znakomicie ułatwiało stawianie wysokich budynków. Głównym ograniczeniem przy ich konstruowaniu była odporność na wiatr. Działki w centrum miasta były najdroższe, bo kilometrami ciągnąca się we wszystkich kierunkach zabudowa dawała najlepszą ochronę przed pustynią. Dlatego też każdy nowy budynek biurowy projektowano co najmniej na czterdzieści kondygnacji, by zoptymalizować koszty. Tak wysokie budynki zachowywały się stabilniej w czasie trzęsień ziemi, co dla większości ludzi było trudne do zrozumienia.
Jednak najwyższymi budowlami w Nowym Londynie były trzy wieże elektrolityczne. Betonowe trzony konstrukcji miały ponad sześćset metrów wysokości. Otoczone plątaniną rur i chodników główne elementy aparatury: skraplacze, baterie słoneczne i same komory elektrolityczne znajdowały się mniej więcej w połowie wysokości, powyżej miejsca, gdzie niszczące burze pyłowe wiały najsilniej. Aparatura po stu latach pracy traciła szczelność, toteż w trójkącie między wieżami cały czas siąpił rzadki deszczyk; w kogoś, kto stałby tam przez godzinę, mogły trafić jedna, dwie krople. Umieszczono tam główny park miejski, w którym rosły prawie stuletnie teraz dęby. Allenowi nie wydawało się to niecodzienne, ale dla przeciętnego Marsjanina drzewa były rzadkim widokiem.
Wilgoć tracona przez wieże zapewniała okolicy całkiem dobry klimat. Nic więc dziwnego, że park otaczały najdroższe w mieście apartamentowce z zielonymi od bujnej roślinności loggiami, z tarasami penthouse’ów przypominającymi dżungle. Takie widoki zazwyczaj były głównym tłem reklamówek marsjańskich biur podróży. Brakowało tylko wyjaśnienia, że mieszkają tu jedynie najbogatsi. Pustynię pokazywano za to jako ciekawostkę turystyczną, lokalną atrakcję, przemilczając, że mimo ogromnych wysiłków zajmuje ona nadal ponad dziewięćdziesiąt pięć procent powierzchni planety.
Z zapatrzenia wyrwał go hałasujący samochód-odkurzacz zbierający naniesiony w ciągu dnia piasek. Wszystko pokrywała warstwa pomarańczowego piasku i pyłu. Ich ziarenka gromadziły się już przy podeszwach wojskowych butów Allena.
Biuro imigracyjne… Chłopak zerknął na plan centrum miasta na wyświetlaczu palmtopa. Central Park, jak nazywano trójkąt między wieżami, stanowił doskonały punkt orientacyjny. Stacja, na której wysiadł, była oddalona od parku o ponad pół kilometra. Biuro znajdowało się dwieście metrów stąd, ale… na pewno było już zamknięte.
Krwistoczerwone słońce kryło się za dachami biurowców. Niebo na wschodzie było wyraźnie fioletowe, co doskonale świadczyło o postępujących procesach zmiany składu atmosfery. Allen miał w zasięgu wzroku kilka szyldów hoteli z wyeksponowanymi informacjami o cenie za noc i dobowym limicie zużycia wody. Szyldy zamiast neonów… Ponownie wyjął z kieszeni palmtop i przeliczył dolary amerykańskie na lokalne. Wybrał najtańszy hotel i poprawiając plecak, ruszył w jego kierunku. Cena była prawie dziesięciokrotnie niższa od cen w podobnych hotelach na Ziemi.
Tutejszej architektury nie można było nazwać szczególnie ładną. Większość domów była po prostu kostkami ustawionymi wzdłuż ulicy, z trudem utrzymującymi jednolitą wysokość zabudowy. Hotel o oryginalnej nazwie „Mars” nie był wyjątkiem.
Allen pociągnął szklane drzwi i wszedł do zakurzonej recepcji. Najtańszym materiałem na Marsie, prócz szkła, był rodzaj sztucznego kamienia uzyskiwanego z nadtopionego i barwionego piasku. Nazywano go nie całkiem poprawnie lastrikiem. Większość elementów wystroju wnętrza w recepcji wykonano właśnie z lastriko i ze szkła.
Allen uderzył w dzwonek stojący obok płytkiej doniczki z iglastym bonsai. Doniczka miała szklaną przykrywkę w kształcie kopułki. Z zaplecza wyszedł przygarbiony staruszek nieco zdziwiony widokiem gościa. Pewnie nie spodziewał się nikogo z Ziemi przez najbliższe półtora roku.
— Ostatni transport. — Przywitał go skinieniem głowy. Wpisał dane do archaicznego terminalu i poprosił o kartę płatniczą.
— Tym nie może pan płacić — stwierdził, biorąc do ręki Visę. — Dziś przenocuję pana na kredyt, ale jutro rano musi pan założyć konto w tutejszym oddziale banku.
Allen zapewnił go, że tak uczyni. Musiał zgłosić się też do urzędu pracy.
Z dwunastu pokoi jedenaście było wolnych. Dziadek dał mu lokum na drugim piętrze, na tyłach budynku. Widać było stamtąd śmietnik, niechlujne podwórka innych domów, ale też szczyty drzew Central Parku. Zapewne więc był to jeden z lepszych pokoi.
Allen wziął prysznic, wykorzystując ponad połowę czterolitrowego dziennego limitu wody. Położył się i natychmiast zasnął.