Читать книгу Science Fiction z plusem - Rafał Kosik - Страница 8
1
ОглавлениеAllen Ryan zajęty był zwracaniem obiadu do foliowej torebki. Każdy, kto miał wątpliwą przyjemność wymiotowania w stanie nieważkości, wie, jakie to trudne. Nie wystarczy pochylić się, by wszystko co zbędne wypłynęło z ust. O nie, trzeba to wydmuchnąć, wypchnąć językiem bądź w jakikolwiek inny sposób sprawić, by znalazło się na zewnątrz – najlepiej w torebce. Po każdej takiej sesji powietrze wokół pełne było małych mętnych kropelek, które przez długie minuty osiadały na ścianach, przedmiotach bądź współpasażerach.
Allen nie spodziewał się aż tak trudnych warunków. Nikt go na przykład nie uprzedził, że tu nie ma sztucznego ciążenia. Dwa dni temu, po wyłączeniu głównego ciągu zapewniającego przyspieszenie półtora G, wszystko, łącznie z pasażerami, nagle uniosło się w powietrze. Kilkakrotnie ostrzegano ich o zbliżającym się wyłączeniu silników, jednak Allen nie kojarzył tego z zanikiem ciążenia.
Chłopak wiedział, że aby zapewnić ciążenie, statek powinien się obracać jak pocisk wystrzelony z rewolweru lub mieć obrotowe pierścienie mieszkalne. To była teoria, ale poruszając się we wnętrzu statku plątaniną korytarzy, trudno było stwierdzić, gdzie jest przód, gdzie tył i czy to wszystko się obraca, czy nie. Przed startem nie obejrzał statku, a w części dostępnej dla pasażerów nie było okien. To również bardzo rozczarowało Allena. Nie tylko nie mógł rzucić ostatniego spojrzenia malejącej w oddali matce Ziemi, ale nawet nie czuł, że się przemieszcza.
Bilet na podróż frachtowcem był tani. Za miejsce na bardziej komfortowym statku pasażerskim, nawet w trzeciej klasie, musiałby zapłacić pięciokrotnie więcej. Przed startem nie widział powodu do uszczuplania swoich skromnych oszczędności. Z perspektywy dwutygodniowego zamknięcia w zardzewiałym pudle wyglądało to z pewnością inaczej niż na miękkim fotelu na wprost biuściastej dziewczyny z biura podróży. Nie namawiała go wcale na podróż frachtowcem. Wprost przeciwnie – uprzedzała, że warunki będą surowe. Chyba tylko inaczej pojmowała słowo „surowe” lub, co bardziej prawdopodobne, nic o tych warunkach nie wiedziała.
Tak czy inaczej, sam wybrał i siedział teraz uczepiony jedną ręką jakiegoś uchwytu, drugą próbując złapać w torebkę własne wymiociny. Nie on jeden rzygał, toteż zapach unoszący się w powietrzu był mało przyjemny. Wymienniki powietrza ustawiono na minimum, do tego stopniowo zmniejszano ciśnienie, by ułatwić późniejszą aklimatyzację. Po dwu dniach braku ciążenia wszyscy, nawet ci, których żołądek nie buntował się, stracili apetyt.
Dla pasażerów przeznaczono trzy kajuty z piętrowymi kojami i wiecznie migającymi, dającymi zimne, nieprzyjemne światło jarzeniówkami. Z oferty podróży tym złomem skorzystało dwadzieścia pięć osób. Zapewne równie ubogich jak on.
Coraz mniej ludzi emigrowało na Marsa. Allen wiedział o tym, ale właśnie w tym upatrywał swojej szansy. Miał dwadzieścia lat i cały majątek zakodowany w mikrochipie jedynej karty kredytowej. Już samo posiadanie karty kredytowej świadczyło o jego niskiej pozycji społecznej. Rodziców nie znał, dalszej rodziny też nie. Był sam, a rachunek ekonomiczny ostatnich trzech lat nie wyglądał najlepiej. Oszczędności kurczyły się niezależnie od tego, jakiej pracy się podejmował. Życie w mieście było zbyt drogie. Allen nie mógł zrozumieć w jaki sposób ludzie, z którymi pracował, potrafili utrzymać siebie i rodzinę. Jeśli nie chciał wylądować w tekturowym domku pod mostem, miał do wyboru kilka rozwiązań, a Mars był prawdopodobnie najlepszym z nich. Dla wielu najtrudniejszą decyzją było porzucenie praktyk religijnych – na Marsie były zabronione. Jednak dla Allena to akurat nie stanowiło problemu.
Większość pasażerów prawie nie opuszczała kajut. Postanowili przewegetować podróż. Dokładnie tak to wyglądało. Jedli, spali, trochę rozmawiali. Allen nie mógł znieść ich towarzystwa. Nudząc się, wędrował korytarzami i oglądał wszystko, co nie było zamknięte.
Raz wszedł niechcący przez właz techniczny do jednej z ładowni. Była po brzegi wypełniona opakowanymi w drewniane ramy silnikami spalinowymi. Po co silniki spalinowe na Marsie? Tam przecież nie ma paliw kopalnych.
— Połknij to. — Czarnowłosa dziewczynka przerwała mu rozmyślania. Wyciągała do niego dłoń z szarą pastylką.
Uniósł wzrok, koncentrując się na jej palcach. Było mu już wszystko jedno. Wziął pastylkę i przyjrzał się jej z bliska.
— Pomoże, jeśli dasz jej wystarczająco dużo czasu — usłyszał.
Włożył ją do ust i połknął bez popijania. Powstrzymał kolejną falę nudności.
Kwadrans spędził na walce z żołądkiem. Potem poczuł się lepiej. Płynąc od ściany do ściany, odnalazł dziewczynę w mesie.
— Dzięki. — Uśmiechnął się. — Chyba działa.
— Kosztuje grosze i można kupić w każdej aptece. Znalazłam właśnie zapasowe opakowanie i rozdaję wszystkim. Jessica — przedstawiła się, wyciągając dłoń.
— Allen — uścisnął jej drobną rączkę, unosząc się na środek sali. Głupio to wyglądało, bo zamiast kontynuować rozmowę, szukał podparcia, by chociaż pozostać przodem do dziewczyny. Ona jednak niezrażona kontynuowała:
— Podróżuję z mamą i bratem. Tato jest na Marsie od trzech lat. Nie mogę się już doczekać lądowania, bo tutaj jest strasznie nudno. Nic się nie dzieje.
— Nudno, fakt, ale lepiej, że nic się nie dzieje. — Chwycił się obudowy lampy. — To znaczy, że jeszcze żyjemy.
Mówił poważnie, ale ona zaśmiała się, biorąc to za żart.
— Jak to?
— Mam na myśli awarię. Zastanawiałem się też przed odlotem, że mogłoby okazać się, że nie ma żadnej kolonii, a statki otwierają luki i wyrzucają emigrantów w przestrzeń kosmiczną, by powrócić po następny ładunek. Nie, nie chciałem cię wystraszyć, przepraszam.
Nie powinno się opowiadać takich rzeczy trzynastoletnim dziewczynkom. Zmarszczyła brwi. Allen przyjrzał się jej dokładniej. Czarne włosy, niewinna buźka, porządne ubranie. Zapewne traktowała tę podróż jak zabawę. Tylko czemu mamusia wybrała taki substandard? Nie zapytał. Wolał uniknąć identycznego pytania z jej strony.
— Byłeś kiedyś na Marsie? — zapytała.
— Nie, ale… dużo czytałem. Pracowałem kiedyś w bibliotece.
Nie dodał, że jako sprzątacz.
— Czy to prawda, że tam wszyscy są o połowę lżejsi? — zapytał mały chłopczyk, podlatując do nich tak sprawnie, jakby robił to od dawna.
— To mój brat, Jared — przedstawiła go dziewczynka.
— Będę archeologiem — oznajmił.
Powiedział to z niezwykłą pewnością siebie.
— Wybrałeś złą planetę — odparł Allen. — Na Marsie nikogo przed nami nie było. Może bakterie… miliardy lat temu.
— Byli Marsjanie!
— Jak ich znajdziesz, pierwszy ci pogratuluję. Co do ciążenia, to po kilku dniach się przyzwyczajasz, a kiedy wrócisz na Ziemię, będzie ci się wydawało, że nosisz drugiego siebie na plecach.
— My nigdy nie wrócimy na Ziemię — powiedział malec, poważniejąc.