Читать книгу Science Fiction z plusem - Rafał Kosik - Страница 5

1. Pyta­nia

Оглавление

Tego dnia, kiedy zgi­nął Har­sid, padał deszcz. Tęcza miała kształt ide­al­nego okręgu, nim znik­nęła w burych chmu­rach. Woda prze­cie­kała na wylot przez wszyst­kie pokłady i moczyła moje posła­nie, w miej­scu gdzie nie star­czało bre­zentu. W jej sza­rych stru­gach i podmu­chach wia­tru sieci falo­wały jak wiel­kie ażu­rowe skrzy­dła, wpra­wia­jąc w deli­katne buja­nie całe mia­sto. Prze­sie­dzia­łem kilka godzin w swoim kącie obok maga­zynu lin. Przez szcze­liny krat nade mną widzia­łem pokład dowo­dze­nia, skąd wyda­wano pole­ce­nia roz­wi­nię­cia kolej­nych płacht do łapa­nia wody, zamy­ka­nia i otwie­ra­nia zawo­rów przy zbior­ni­kach bądź zlu­zo­wa­nia namo­kłych sieci. Nie licząc krzą­ta­niny kilku osób, na czas desz­czu mia­sto nie­mal zamie­rało.

Har­sid wypadł za barierkę, albo sam wysko­czył. Musiało się tak stać, wie­lo­krotne prze­szu­ki­wa­nie wszyst­kich pokła­dów nie dało bowiem rezul­tatu. Kie­dyś w dole były sieci, które by go zatrzy­mały. Potem prze­nie­siono je wyżej, by zwięk­szyć połowy. Har­sid był nie­spełna rozumu – tak mówili, ale ja wie­dzia­łem swoje. Był mądry, może naj­mą­drzej­szy z nas wszyst­kich. Znał odpo­wie­dzi na wiele pytań, a co waż­niej­sze, znał też wiele pytań, na które nie było odpo­wie­dzi. Stary ogrod­nik wpra­wił w ruch nie­znane try­biki w mojej gło­wie. Jego znik­nię­cie było dla mnie koń­cem praw­dzi­wego dzie­ciń­stwa, a począt­kiem świa­do­mego, doro­słego życia. To był impuls, który prze­sta­wił mój umysł na inny rodzaj pracy. Wła­śnie wtedy zro­zu­mia­łem, że nic nie jest nie­zmienne. Wkrótce potem dotarło do mnie jesz­cze to, że ja też kie­dyś będę stary.

I że kie­dyś umrę.

* * *

Gdy po kilku dniach wiatr roz­wiał nieco chmury, wszy­scy zgro­ma­dzili się przy barier­kach, pró­bu­jąc wypa­trzyć zmiany. W zasięgu wzroku jak zawsze było kil­ka­dzie­siąt nie­wy­ko­rzy­sta­nych lin. Nie­które wystar­cza­jąco bli­sko, by pró­bo­wać ich dosię­gnąć, gdyby zaist­niała taka potrzeba.

Sigg zaczął krzy­czeć ze swo­jego małego, okrą­głego pokładu, że na połu­dniu widzi wiązkę ufor­mo­waną na naszej wyso­ko­ści, więc zapewne było tam inne mia­sto. Wszy­scy z nadzieją zaczęli wpa­try­wać się we wska­za­nym kie­runku, a kapi­tan oso­bi­ście wdra­pał się do obser­wa­to­rium, by spraw­dzić tę wia­do­mość.

Od wielu mie­sięcy nie zbli­ży­li­śmy się do żad­nego mia­sta wystar­cza­jąco bli­sko, by móc roz­po­cząć Wymianę. Wysoko w górze i daleko pod nami widzie­li­śmy wiele czar­nych kro­pek, ale były odle­głe o rok, albo i wię­cej.

Kapi­tan długo sie­dział w wiel­kim fotelu i wpa­try­wał się w oku­lar tele­skopu. W końcu wstał i oparł się sil­nymi dłońmi o barierkę. Był postaw­nym męż­czy­zną w sile wieku. Wiatr poru­szał jego pele­ryną i czar­nymi, prze­ty­ka­nymi siwi­zną wło­sami. Spoj­rzał z góry na wszyst­kich miesz­kań­ców.

— Zoba­czy­łem mia­sto na połu­dniu — oznaj­mił. — Jest odle­głe o kilka mie­sięcy. Roz­wiń­cie żagle.

Roz­le­gły się wiwaty na cześć kapi­tana i obser­wa­tora. W ciągu godziny na linach mię­dzy pokła­dami i na dodat­ko­wych masz­tach roz­pięto kilka żagli. Pół­nocny wiatr popy­chał nas w stronę spo­tka­nia.

Wspią­łem się po krót­kich schod­kach do małego kró­le­stwa Sigga i przy­tkną­łem oko do oku­laru tele­skopu. Mię­dzy chmu­rami zoba­czy­łem czarną kropkę i nie­ostre, sza­rawe pasmo ich wiązki. Sigg mru­czał pod nosem, zapi­su­jąc coś sta­ran­nie w swo­jej wiel­kiej księ­dze. Wresz­cie zamknął ją, zało­żył oku­lary i odwró­cił się do mnie. Pokaźny brzuch utrud­niał mu poru­sza­nie się po cia­snym i zagra­co­nym pokła­dzie obser­wa­cyj­nym.

— Oczy już nie te — wes­tchnął. — Widzę zale­d­wie nie­ostrą plamkę. Założę się, że ty potra­fisz roz­po­znać nawet jego kształt.

— Ma kształt pra­wie-kuli — przy­tak­ną­łem. — Tak jak nasze.

Pamię­tam, jak Sigg opo­wia­dał, że kie­dyś chciano prze­ro­bić jego przy­rząd na coś bar­dziej poży­tecz­nego, ale udo­wod­nił, że tele­skop się przy­daje. Sigg był wyjąt­ko­wym czło­wie­kiem, a jego pokład – wyjąt­ko­wym miej­scem. Mimo to, nikt poza mną nie inte­re­so­wał się jego pracą. Uwa­żano go za nie­szko­dli­wego dzi­waka. Gdyby nie to, że potra­fił dostrzec inne mia­sto z odle­gło­ści kilku lat, dawno zago­niono by go do innej pracy, a jego skarby wymie­niono na poży­wie­nie lub zie­mię.

Wychy­li­łem się przez barierkę i spoj­rza­łem w dół. Wysta­jące poza obrys mia­sta mecha­ni­zmy były przy­twier­dzone solid­nymi wspor­ni­kami pod głów­nym pokła­dem. Wolno prze­su­wały się w górę po linach, cią­gnąc za sobą całą kon­struk­cję.

Cesenu pod­cho­dził kolejno do każ­dej z lin. Ude­rzał w nie i słu­chał wibra­cji, sły­szal­nych tylko dla niego. Patrzył w górę, potem w dół. Obser­wo­wa­łem jego poczy­na­nia. Cho­dził zwy­kle w spe­cy­ficzny spo­sób: powoli, w ostat­niej chwili wydłu­ża­jąc krok. Spra­wiał wra­że­nie czło­wieka, który ni­gdy się nie spie­szy, ale i tak zawsze zdąża na czas. Cesenu miał czarne, krę­cone włosy i lekko się gar­bił. Sta­rzał się, to fakt, ale wciąż był nie­za­stą­pio­nym mecha­ni­kiem. O napę­dach i mecha­ni­zmach mia­sta wie­dział wszystko. Nie­wiele mówił. Nie odpo­wia­dał na pyta­nia, jeśli odpo­wiedź wyma­gała uży­cia kilku zdań. Mimo jego dzi­wactw, sza­cu­nek oka­zy­wał mu nawet kapi­tan.

Wresz­cie Cesenu poszedł do kapi­tana poin­for­mo­wać go o wyni­kach swo­ich oglę­dzin. Każdy inny wykrzy­czałby nowiny na całe gar­dło, żeby pod­kre­ślić swoją rolę w spo­łecz­no­ści. Ale nie on.

Pobie­głem na dół posłu­chać. Jedna z lin mogła nale­żeć do mia­sta znaj­du­ją­cego się o dwa lata drogi nad nami. Pozor­nie swo­bodne liny od zachodu przez dłuż­szy już czas nie zmie­niały zna­cząco swego poło­że­nia, co mogło zna­czyć, że są resztką ich wiązki. Nasze sta­ra­nia o prze­miesz­cze­nie mogły koli­do­wać z pla­nami tych na górze. Korzyst­niej było więc odcze­pić tę linę i zastą­pić za jakiś czas inną.

Nasze mia­sto wisiało na dzie­wię­ciu linach, a mie­li­śmy jesz­cze dwa wolne napędy. Pozby­cie się tej jed­nej liny nie powinno zachwiać rów­no­wagi. Kapi­tan usta­lił, że wycze­pie­nie nastąpi rano.

* * *

Rzadko bawi­łem się z innymi dziećmi w moim wieku, a było ich pię­cioro, może sze­ścioro, jeśli liczyć Nykę, który coraz chęt­niej prze­by­wał w towa­rzy­stwie męż­czyzn i trak­to­wał mnie z góry. Sporo czasu prze­sia­dy­wa­łem na brzegu pokładu, wpa­tru­jąc się w Niebo, lub pró­bo­wa­łem zro­zu­mieć, jak działa któ­ryś z mecha­ni­zmów mia­sta. Zda­rzało się, że w mojej gło­wie kłę­biło się tyle pytań, że zapo­mi­na­łem o świe­cie wokół. Tylko na nie­liczne z nich potra­fi­łem zna­leźć odpo­wiedź, ale i tak nie wie­dzia­łem, czy są praw­dziwe. Ktoś inny musiał tu prze­sia­dy­wać przede mną – w metalu, przy samej kra­wę­dzi wyryte były jakieś znaki. Nie wie­dzia­łem, co ozna­czają.

Drgnię­cie pokładu i nastę­pu­jący po nim gong oznaj­miły, że coś wpa­dło w sieci. Czę­sto zamy­śla­łem się tak, że nie sły­sza­łem, kiedy ktoś do mnie mówił. Gong jed­nak docie­rał do mnie zawsze. Zacze­ka­łem, aż wycią­gną zdo­bycz i wytasz­czą ją na naj­bliż­szy pokład. Wtedy ruszy­łem do pracy. Dziś spa­dło coś cięż­kiego, lżej­sze przed­mioty sam bowiem zdej­mo­wa­łem. Byłem sie­cia­rzem – łata­łem sieci. Nie­mal zawsze po upadku cięż­kiego przed­miotu pękało kilka oczek. Zda­rzało się, że przed­miot prze­la­ty­wał na wylot, zosta­wia­jąc po sobie poszar­paną dziurę więk­szą od czło­wieka. Tym razem wyglą­dało na to, że nic się nie stało, ale i tak musia­łem tam wejść i spraw­dzić.

Przy­pią­łem linkę ase­ku­ra­cyjną i dosze­dłem do połowy dłu­go­ści pozio­mego masztu. Zesko­czy­łem na sieć. Ugięła się pode mną i jak zwy­kle dozna­łem uczu­cia, jak­bym spa­dał. Dziwne mro­wie­nie gdzieś wewnątrz mię­śni znów dało o sobie znać. Nie lubi­łem mieć Nieba pod sto­pami, a jed­no­cze­śnie pocią­gało mnie. Zawsze była jesz­cze linka ase­ku­ra­cyjna… W kilku susach dotar­łem do żół­tej wstążki, którą ozna­czono praw­do­po­dobne miej­sce upadku. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami nie było uszko­dzeń. Poło­ży­łem się nad bez­denną prze­pa­ścią i zapa­trzy­łem w dół. Wolno buja­łem się w wiel­kim hamaku, roz­ko­szu­jąc się uczu­ciem swo­bod­nego spa­da­nia i tego pod­skór­nego nie­po­koju, który nie dopusz­czał do peł­nego roz­luź­nie­nia. Bałem się, ale wła­śnie ten strach spra­wiał, że było to przy­jemne. Liny naszej wiązki robiły się coraz cień­sze i zni­kały w błę­kit­nym Nie­bie, na gra­nicy spoj­rze­nia. Z mojego miej­sca widzia­łem wyraź­nie trzy mia­sta. Odwró­ci­łem się na plecy. To samo – liny zni­ka­jące w oddali, w bez­mier­nym błę­ki­cie.

— Murk! Śpisz tam?

Murk to byłem ja. Nie spa­łem i nie miało to żad­nego zna­cze­nia, czy napra­wię sieć teraz, czy za pięć minut. Nie miało zna­cze­nia nawet to, że sieć nie jest uszko­dzona. Cho­dziło o dys­cy­plinę. Zerwa­łem się i wró­ci­łem na pokład.

Łata­nie nie nale­żało wcale do pro­stych czyn­no­ści. Takie napra­wie­nie sieci, by nie była w tym miej­scu słab­sza ani mniej ela­styczna, wyma­gało spraw­nych rąk i doświad­cze­nia. Łata powinna być taka sama jak każde inne miej­sce. Nale­żało zro­bić to tak, by nie dało się potem odna­leźć śladu dziury. Bywało, że spę­dza­łem na sieci pół dnia, nie­mal nie czu­jąc potem rąk.

Dwie z sieci miały więk­sze oczka i grub­sze linki. Były moc­niej­sze od pozo­sta­łych i miały inną budowę. Słu­żyły do łapa­nia naj­cięż­szych zdo­by­czy. Gdy coś ude­rzało w sieć, ta wyry­wała moco­wa­nia i leciała w dół, cią­gnąc za sobą ela­styczne liny, które amor­ty­zo­wały upa­dek. Tak zdo­by­li­śmy jeden zapa­sowy napęd, który zwy­kłą sieć zamie­niłby w nie­zdatną do naprawy plą­ta­ninę frędzli. Oczy­wi­ście, nie spo­sób prze­wi­dzieć co, kiedy i gdzie upad­nie – część poten­cjal­nych zdo­by­czy musiała się wymknąć. Łapał je pew­nie ktoś kilka lat niżej. Naj­moc­niej­sza sieć znaj­do­wała się w górze, ponad mia­stem i zabez­pie­czała je, by nic nie spa­dło nam na głowy.

* * *

Noc. Gwiazdy w górze, gwiazdy w dole. Cisza, nie licząc poświ­sty­wa­nia wia­tru i cichych trza­sków nacią­gów sieci. Pająk pod sufi­tem też roz­pi­nał wła­sną sieć, a ja nie zamie­rza­łem mu prze­szka­dzać. Sta­ru­szek obok cicho pochra­py­wał. Więk­szą część pokła­dów i ścian wyko­nano z drob­nych krat bądź per­fo­ro­wa­nych blach. Przez małe otwory w ścia­nie oddzie­la­ją­cej nasze miesz­ka­nia wyraź­nie widzia­łem jego siwe włosy. Przy­po­mniał mi się Har­sid. Wraz z nim ode­szła część sta­rej mądro­ści. Nie zdą­żył jej nikomu prze­ka­zać. Może nie miał komu.

Już nie mogłem zasnąć. Leża­łem i patrzy­łem na słabo jarzące się okrą­głe lampy, wmon­to­wane w ele­menty nośne. Same zapa­lały się o zmierz­chu, a gasły rano. Roz­pra­szały mrok, ale pozwa­lały też spać. Wysze­dłem z kory­ta­rzyka, w któ­rym mia­łem swój kąt, potem wspią­łem się po scho­dach na główny pokład. Pusty, bez ludzi, wyda­wał się ogromny.

Męż­czy­zna peł­niący nocną straż na pokła­dzie dowo­dze­nia poma­chał do mnie z góry. Pozdro­wi­łem go dło­nią i pod­sze­dłem do barierki. Mecha­nizm napędu mozol­nie wcią­gał mia­sto po linie bez końca. Obser­wo­wa­łem go przez kilka minut. Potem prze­nio­słem się pod Drzewo. W wiel­kiej, wie­lo­krot­nie łata­nej donicy rosła naj­więk­sza i jedyna cał­ko­wi­cie nie­przy­datna roślina. Rodziła jedy­nie żołę­dzie – nie­smaczne orze­chy, choć podobno w cza­sach głodu jedzono i je. Drzewo było bar­dzo stare, miało spę­kaną głę­boko korę. Pew­nie mogłoby uro­snąć więk­sze, gdyby jego korzeni nie ogra­ni­czała donica. I tak było wyż­sze nawet od doro­słego męż­czy­zny. Wszy­scy lubili Drzewo, więc nie gro­ziło mu prze­ro­bie­nie na opał.

Sigg sie­dział w swoim ogrom­nym fotelu i wpa­try­wał się w oku­lar tele­skopu. Kon­struk­cja z prę­tów i blach czę­ściowo osła­niała jego kró­le­stwo i umoż­li­wiała przy­kry­cie go bre­zen­tem na wypa­dek desz­czu. Sta­ra­jąc się nie hała­so­wać, wspią­łem się na jego pokład. Obser­wa­tor i tak od razu to usły­szał. Wycią­gnął ręce i posa­dził mnie na swo­ich kola­nach. Przy­ło­ży­łem oko do tele­skopu. Gwiazdy, widziane przez przy­rząd, były tylko odro­binę jaśniej­sze, ale wcale nie więk­sze.

— Czy liny są przy­cze­pione do tam­tych gwiazd? — zapy­ta­łem.

— Nie. — Uśmiech­nął się. — Gwiazdy się obra­cają, wszyst­kie razem, a my nie.

— Jak­by­śmy sie­dzieli we wnę­trzu kuli?

— Tak to wygląda. A może to my się obra­camy, a gwiazdy stoją? Ni­gdy się nie dowiemy.

Gwiazdy migo­tały deli­kat­nie w noc­nym powie­trzu. Patrzy­łem na nie długo.

Ni­gdy się nie dowiemy.

— Kto zro­bił nasze mia­sto? Wszyst­kie mia­sta?

Sigg zmarsz­czył brwi, a przy­naj­mniej wydał ciche puf­nię­cie, które zawsze towa­rzy­szyło zmarsz­cze­niu brwi po kolej­nym trud­nym pyta­niu.

— Pyta­łeś o to wiele razy.

— A supły na linach? Czy widzia­łeś kie­dyś supeł?

— To tylko legenda. Bajka dla nie­grzecz­nych dzieci.

— A słońce, które pew­nego razu zapło­nęło w dole?

— Tak… jakby gdzieś komuś coś się pomy­liło…

Sigg lubił mnie, nawet kiedy zada­wa­łem dziwne pyta­nia. Mówił, że go inspi­ruję, ale nie wie­dzia­łem, co miał na myśli.

— A co się dzieje ze słoń­cem? Gaśnie co wie­czór, a zapala się co rano. Kto to robi?

Siwa broda Sigga łasko­tała mnie w kark, gdy w zamy­śle­niu krę­cił głową.

— Jutro wycze­pie­nie liny.

Powie­dział to tak, jakby wszyst­kie inne rze­czy miały zbled­nąć i stra­cić wagę przy tym wyda­rze­niu.

Wie­dzia­łem, że nie dowiem się już niczego wię­cej.

Science Fiction z plusem

Подняться наверх