Читать книгу Science Fiction z plusem - Rafał Kosik - Страница 8

4. Sny

Оглавление

Budzi­łem się na dźwięk gongu. Potem nastę­po­wało szarp­nię­cie za kark, gdy ręka na tem­blaku pró­bo­wała chwy­cić się ściany i dźwi­gnąć mnie do pionu. I tak kilka razy każ­dej nocy. Przez pierw­szy tydzień. Potem budzi­łem się tylko z ner­wo­wym drgnię­ciem. Mimo moich skłon­no­ści do zamy­śla­nia się, Pas­sin uwa­żał mnie za naj­lep­szego sie­cia­rza. Wsta­wa­łem sam, nie musiał przy­cho­dzić i szar­pać mnie za ubra­nie. Zawsze zja­wia­łem się przy zdo­by­czy bez przy­po­mi­na­nia. Dwaj pozo­stali sie­cia­rze byli regu­lar­nie wyzy­wani od leni i nie­ro­bów.

Odkąd Sigg zaczął uczyć mnie pisać paty­kiem po pia­sku, śniły mi się sta­lowe litery lata­jące po Nie­bie bez pomocy lin. Miały sokole skrzy­dła i krą­żyły wokół mia­sta.

Kilka nocy temu doszła do tego postać Ptasz­nika. Nie widzia­łem jego twa­rzy, skry­tej w cie­niu szpi­cza­stego kape­lu­sza z sze­ro­kim ron­dem. Cza­sem odro­bina świa­tła padała na jego gar­baty nos, nada­jąc mu wygląd soko­lego dzioba, ale naj­czę­ściej wystę­po­wał tylko jako postać w ponu­rej, księ­ży­co­wej sce­ne­rii. Wycią­gał po mnie ręce albo przy­zy­wał, kiwa­jąc szpo­nia­stym pal­cem. Jego dło­nie wyglą­dały tak, jak zapa­mię­ta­łem pta­sie nogi. Pokryte gładką skórą palce były chude, guzo­wate i zakoń­czone dłu­gimi pazu­rami. Kiedy moje sny zaczęły spra­wiać, że budzi­łem się zlany zim­nym potem, nie mogąc do rana zasnąć, posta­no­wi­łem udać się po pomoc do Phory. Mia­łem cichą nadzieję spo­tkać przy oka­zji Czar­no­włosą. Tak będzie lepiej, nie pójdę tam prze­cież po to, by ją spo­tkać, ale spo­tkam i tak. Miała poma­gać, uczyć się ziół.

Ukła­da­łem sobie w gło­wie, co jej powiem i od rana zbie­ra­łem się, by wejść na górę. Bar­dzo chcia­łem z nią poroz­ma­wiać, ale jed­no­cze­śnie oba­wia­łem się tego. Widy­wa­łem ją wysoko, na gór­nych pokła­dach ogrod­ni­czych, jak zbie­rała do koszy owoce. Uśmie­chała się do mnie, ale nie robiła nic, by zejść, zamie­nić choć słowo. Kilka razy zauwa­ży­łem, jak przy­glą­dała mi się, sądząc, że patrzę w inną stronę. Szcze­rze mówiąc – zda­rzało mi się robić to samo. Nie mogłem się prze­ła­mać, by tam pójść.

Moi rówie­śnicy, z któ­rymi i tak nie znaj­do­wa­łem wspól­nego języka, zauwa­żyli ten dziwny układ. Zaczęli mnie jesz­cze bar­dziej uni­kać.

Wychy­la­jąc się przez barierkę, przy­glą­da­łem się pustemu napę­dowi po wycze­pio­nej przed ostat­nią Wymianą linie. Nie­uży­wany mecha­nizm wje­chał do wnę­trza mia­sta i teraz wysta­wały same koń­cówki masyw­nych szczęk.

Przez szcze­liny w pod­ło­dze zoba­czy­łem ludzi. Zsze­dłem na pokład napę­dowy, znaj­du­jący się pod pokła­dem głów­nym. Dwa­na­ście zesta­wów szyn, mniej­szych kra­tow­nic i popy­cha­czy odcho­dziło od pio­no­wego walca zawie­ra­ją­cego Regu­la­tor. Wie­dzia­łem, że mie­li­śmy jede­na­ście napę­dów, z czego cztery były obec­nie nie­uży­wane. Dwu­na­sty zestaw trzy­mał trap.

— Jak ręka? — zapy­tał Cesenu, popra­wia­jąc coś wewnątrz jakiejś skrzynki. — Pas­sin wciąż narzeka.

— Jesz­cze ze dwa tygo­dnie.

Zgod­nie z instruk­cjami zie­larki poru­sza­łem pal­cami, by pobu­dzić obieg krwi. Usztyw­niona ręka cza­sem drę­twiała.

— Nie­które miej­sca trzeba czy­ścić — powie­dział Cesenu, odpo­wia­da­jąc na pyta­nie, które wcale nie miało paść. Wszedł głę­biej do środka mecha­ni­zmu.

Nad samym napę­dem znaj­do­wała się lita osłona z gru­bej, sta­lo­wej bla­chy, ale dookoła, przez nie­zli­czone per­fo­ra­cje, dosta­wało się sporo świa­tła. Przy­sia­dłem na cokole regu­la­tora obok napisu „Ari­sto” i zaczą­łem przy­glą­dać się wnę­trzu pokładu napę­do­wego. Pra­co­wało tu jesz­cze trzech męż­czyzn, cho­ciaż nie potra­fi­łem ich poznać przez gąszcz sta­lo­wych kon­struk­cji i nakła­da­jące się na nie cętki świa­tła.

Niżej, na obrze­żach mia­sta, znaj­do­wały się kabiny miesz­kalne, oto­czone przez uprawy wytrzy­mal­szych odmian roślin pną­cych. Wewnątrz zain­sta­lo­wano insta­la­cje tech­niczne nie­zbędne do funk­cjo­no­wa­nia mia­sta: plą­ta­ninę rur, pomp i zbior­ni­ków do oczysz­cza­nia ście­ków i odzy­ski­wa­nia wody. Podzi­wia­łem ludzi, któ­rzy wie­dzieli, co pły­nie w któ­rej rurze i kiedy który zawór prze­krę­cić, w którą stronę. Fascy­no­wały mnie te skom­pli­ko­wane mecha­ni­zmy, ale jed­no­cze­śnie draż­niło mnie, że nie rozu­miem zasady ich dzia­ła­nia.

Nie chcia­łem scho­dzić dalej. To było tylko ucie­ka­nie od pro­blemu cze­ka­ją­cego mnie na górze.

— Czy można zało­żyć drugi trap? — zapy­ta­łem.

Cesenu wypro­sto­wał się.

— Zobacz. — Wska­zał wnę­trze kra­tow­nicy, gdzie na kil­ku­dzie­się­ciu rzę­dach kół trzy­mał się wspor­nik napędu. W środku znaj­do­wał się jed­no­lity, gruby, pro­sto­kątny kształt zakoń­czony bli­sko kra­wę­dzi mia­sta szczę­kami. — To jest napęd. Czy­ścimy i kon­ser­wu­jemy to od zewnątrz, ale co jest w środku ani jak działa, nie wiemy. Lepiej nie kom­bi­no­wać i robić to, co się umie, tak jak się to robiło od zawsze. Nowe pomy­sły to nowe kło­poty.

— Czy dla­tego nie łapiemy nowej liny?

— Każda zmiana osła­bia kon­struk­cję, a wytrzy­ma­łość mate­riału, nawet stali, ma swoje gra­nice. Bez potrzeby nie zmie­niamy układu sił.

Wie­dzia­łem, że drut, zgięty pięć­dzie­siąt razy, pęk­nie.

— Czyli że jest okre­ślona ilość wycze­pień, jaką mia­sto może wytrzy­mać?

— Tak, choć ja jej nie znam.

Zajął się ponow­nie pracą.

Tak jak czło­wiek – może wytrzy­mać tylko okre­śloną ilość roz­stań. Nie wiem, skąd przy­szła mi do głowy ta myśl.

— Cesenu?

— Tak? — W jego gło­sie wyczu­łem deli­katne znie­cier­pli­wie­nie.

— Co zabrał ten ptak?

— Elek­tryczne oko.

Elek­tryczne oko. Nie chcia­łem prze­cią­gać i posta­no­wi­łem drą­żyć temat przy następ­nej oka­zji. Mil­cza­łem, snu­jąc domy­sły, choć rozu­mia­łem, że do niczego sen­sow­nego nie dojdę, nie wie­dząc, co zna­czy słowo „elek­tryczne”.

— Idź do niej — powie­dział nie­spo­dzie­wa­nie, scho­wany pra­wie do połowy wewnątrz mecha­ni­zmu. — Może jest nie­śmiała.

Zerwa­łem się i zaczą­łem wcho­dzić po scho­dach, pró­bu­jąc wyko­rzy­stać ten bodziec, z nadzieją, że star­czy mi ener­gii na następne sześć pozio­mów. Chwilę póź­niej, sam nie wie­rząc, że to robię, sta­łem przed wej­ściem do zie­larni. Zapu­ka­łem w ścianę.

Zza prze­pie­rze­nia wyszła… Czar­no­włosa. Była zasko­czona, ale ode­zwała się pierw­sza:

— Cześć, przy­sze­dłeś do mnie?

— I tak, i nie… Wła­ści­wie… tak!

Ręce miała ubru­dzone zie­mią. Prze­krzy­wiła lekko głowę i cze­kała na ciąg dal­szy.

— Jak ci na imię? — zapy­ta­łem.

— Wołali mnie Her­sis. Dla­czego cze­ka­łeś tyle czasu, nim tu przy­sze­dłeś?

Wzru­szy­łem ramio­nami.

— Też mogłaś zejść do mnie na dół.

— Dla­czego mia­ła­bym to robić pierw­sza?

— Sko­czy­łaś nad Nie­bem.

— Więc następny krok należy do cie­bie.

— Sko­czy­łaś dla mnie.

— Źle mi tam było. — Wzru­szyła ramio­nami.

Oczy miała błysz­czące, prze­jęte roz­mową, bar­dziej niż to wyni­kało ze słów. Widząc moje badaw­cze spoj­rze­nie, opu­ściła wzrok.

— Porwał mnie pół roku temu. Inni uda­wali, że nie wie­dzą. Boją się go.

Przy­po­mnia­łem sobie postać w płasz­czu, ale niczego, co stało się tam­tego wie­czoru, nie byłem pewien. Na pewno był to Ptasz­nik, ale czy chciał mnie porwać? Szu­kał ucznia… Nie! Pas­sin i kapi­tan ni­gdy by mnie nie zosta­wili w obcym mie­ście!

— Witaj, Murk! — Phora weszła, trzy­ma­jąc garść świeżo ścię­tych roślin. — Za wcze­śnie na zdję­cie opa­trunku.

Patrzyła na mnie swo­imi mądrymi oczyma. Wie­działa prze­cież, że spro­wa­dza mnie co innego. Cze­kała, aż sam to powiem.

— Nie cho­dzi o rękę…

Posa­dziła mnie przy stole, odsy­ła­jąc Czar­no­włosą do jakiejś pracy. Obej­rzała jed­nak opa­tru­nek i wysłu­chała krót­kiej opo­wie­ści o snach.

— Na to nie ma lekar­stwa — ode­zwała się z powagą. — Mogę ci dać wywar na mocny sen. Sen będzie się śnił, ale nie będziesz się budził w nocy.

— To chyba gorzej.

— Rano nie będziesz nic pamię­tał.

Czy ja we śnie to ten sam ja, co w dzień? Nie pamię­tam snów, jeśli się nie obu­dzę w trak­cie, a we śnie nie pamię­tam sie­bie spoza snu. Żyjemy więc razem, tu, w tym ciele. Ja dzienny i ja nocny. Dwie osoby. Nie mogę mojemu dru­giemu ja zro­bić cze­goś takiego.

— Dzię­kuję, lepiej nie. Jakoś sobie z tym pora­dzę… Wrócę na zdję­cie tego. — Wska­za­łem ban­daże. — Dzię­kuję.

Wysze­dłem. Her­sis stała na zewnątrz. Opie­rała się o poręcz i patrzyła w dal. Zatrzy­ma­łem się obok. Błę­kitne Niebo prze­kre­ślone pio­nową kre­ską, kilka chmur na gra­nicy widocz­no­ści.

— Obser­wa­tor uczy mnie pisać — powie­dzia­łem nie­spo­dzie­wa­nie dla samego sie­bie. — Mogę go zapy­tać, czy…

— Byłoby wspa­niale.

* * *

Tabliczka z drob­nym pia­skiem i cienki patyk – tak wyglą­dał nasz przy­rząd do nauki. Papier był zbyt cenny. Wie­dzia­łem o tym i nawet nie myśla­łem, żeby popro­sić o kartkę i pióro. Mogli­śmy pisać tylko w bez­wietrzne dni.

Przez pozo­stały czas, potrzebny na zro­śnię­cie się ręki, spę­dza­łem z Her­sis po kilka godzin dzien­nie na mozol­nym dłu­ba­niu liter i wyra­zów w pia­sku oraz na czy­ta­niu zapi­sków Sigga. Inni, widząc, co robimy, zaczęli omi­jać nas dużym łukiem, jak­by­śmy byli nie­bez­pieczni.

Chyba trze­ciego dnia Her­sis urwała pisane zda­nie w poło­wie i spoj­rzała na mnie.

— Ja wiem, że to jesteś wła­śnie ty — powie­działa i, jakby ni­gdy nic, wró­ciła do pracy.

* * *

Ptasz­nik śnił mi się na­dal. Stał tylko gdzieś ponad mną i machał połami płasz­cza jak skrzy­dłami. Może to naprawdę były skrzy­dła? Może tylko wiatr… A choć kosz­mary zda­rzały się coraz rza­dziej, to nie mogąc zasnąć, żało­wa­łem, że nie sko­rzy­sta­łem z pomocy zie­larki.

Science Fiction z plusem

Подняться наверх