Читать книгу Science Fiction z plusem - Rafał Kosik - Страница 6
2. Wymiana
ОглавлениеByło nas wszystkich razem około setki. Stałem z innymi na wyższych pokładach i obserwowałem napęd zachodniej liny.
Kilka głośnych uderzeń, krótki jęk dźwigarów i drgnięcie podłogi – konstrukcja zawsze reagowała na zmianę układu sił. Miasto przechyliło się ledwo wyczuwalnie. Regulatorowi zajmie chwilę przywrócenie poziomu.
Szczęki napędu rozwierały się powoli, a wszyscy patrzyli na to, jak na niezwykłe przedstawienie. Po minucie lina, z dziwnie cichym puknięciem, wysunęła się poza szczęki i odpłynęła powoli. Zaczepiła jeszcze o jeden z masztów, od którego na tę okazję odpięto sieć, i sama oddaliła się na zachód. Naprawdę musiała należeć do wiązki tych z góry, skoro zrobiła to tak szybko. Dobrze, że się jej pozbyliśmy.
Odprowadzałem linę wzrokiem, aż ktoś mnie potrącił i nie potrafiłem jej już odnaleźć. W jej miejsce za kilka godzin, może dni, trafi inna, współtworząc naszą wiązkę i po tygodniu nikt nie będzie o tym pamiętał.
— Lina to los.
Odwróciłem się, słysząc znajomy głos. Kapitan stał za mną i patrzył gdzieś w dal. Miał na sobie długą pelerynę – niepraktyczny, acz przydający majestatu atrybut. Nie wiem, czy mówił do mnie, ale i tak poczułem się wyróżniony. Znaczenie tego prostego stwierdzenia miałem zrozumieć dużo później.
* * *
Sigg wyliczył, że miasta szybko zbliżają się do siebie. W ciągu jednej doby pokonaliśmy kilka dni. Nie mieliśmy pewności, czy cały manewr się powiedzie. Jeśli jeszcze któraś z lin naszej wiązki, kilka lat wyżej, poza granicą widoczności, należała do innego miasta, mogło się zdarzyć tak, że wykonamy tylko spore bujnięcie i wrócimy do poprzedniej pozycji. Nie było na to rady. Nie było nawet sposobu, by przekonać się, która lina nas trzyma na taką odległość. Pozostawało wierzyć, że mamy czystą wiązkę. Bardzo potrzebowaliśmy tej Wymiany. Wszyscy liczyli, że uda nam się dostać trochę ziemi. Wiedziałem już wtedy, że ziarenka ziemi powoli ulatują z wiatrem. Nie pomagały żadne zasłony ani przykrywki.
Zapytałem Yeresta, naszego nowego ogrodnika, skąd się bierze ziemia pod uprawy. Właściwie to znałem odpowiedź, nim jeszcze do niego poszedłem. Brzmiała ona w większości wypadków tak samo:
— Spada z Nieba.
Jakkolwiek by się troszczyć o zielone tarasy, wznoszące się ponad górnymi pokładami, i tak ziemi z nich ubywało. Jeszcze gorzej było ze skrzynkami, w których – wokół niższych pokładów – rosły pnącza. Ogrodnik wbił łopatkę w doniczkę. Nie tak dobry jak Harsid, to wiedziałem nawet ja, ale i tak był najlepszy z nas wszystkich.
— Inne miasta potrafią ją poławiać — wyjaśnił. — My za to specjalizujemy się w cięższych przedmiotach, które tamtym drą sieci. Wymieniamy się potem.
Nie miało sensu tłumaczyć, że pytałem o to, skąd się wzięła ziemia, zanim spadła z Nieba. Chyba tylko Sigg rozumiał to pytanie, choć i on nie potrafił udzielić odpowiedzi. Zazwyczaj ludzie sądzili, że dokonali niebywałego odkrycia, gdy wpadli na to, że wszystko, co ląduje w naszych sieciach, musiało kiedyś wylecieć z miasta gdzieś nad nami. To wiedziałem od dawna, ale ja przecież chciałem wiedzieć, gdzie była ziemia, zanim trafiła do pierwszego z miast.
* * *
Gdy wiatr zmienił się na północny, Sigg oświadczył, że widzi żagle tamtych. Znaczyć mogło to tylko tyle, że i im zależy na Wymianie. Trudno było poznać z tej odległości, co chcą wymienić, ale rada starszych już na zapas denerwowała się o przebieg negocjacji.
Poszedłem do obserwatorium popatrzeć na zbliżające się miasto. Miało nieco mniejsze ogrody od naszego, ale liczba i wielkość żagli były imponujące. Sigg powiedział, że to dobrze wróży, bo w taki sam materiał, rozciągnięty w poziomie, łapie się ziemię.
Podobnie jak nasze, tamto miasto miało kształt przypominający nieregularnie wygryzioną od góry kulę. Nad pokład główny wystawało ledwie kilka węższych pokładów i tarasy z uprawami. Niżej zabudowa była zwarta, choć i tam w wielu miejscach na wylot przeświecało Niebo. Tamci zachowali pod spodem sieci, które mogły złapać nieszczęśników podobnych do starego Harsida.
Niezliczoną ilość razy chciałem zapytać naszego kapitana, dlaczego nie założymy takich zabezpieczeń, ale oczywiście nie uczyniłem tego. Myślałem za to wiele o tym, gdzie teraz jest Harsid. Umarł, czy wpadł bezpiecznie w czyjeś sieci? A może, spadając, wciąż żyje?
Wolałem myśleć, że pielęgnuje czyjeś uprawy wiele lat niżej.
Podczas kilku ostatnich napraw sieci zauważyłem u siebie niepewność i nerwowość. Postanowiłem z tym walczyć. Nikt nie lubi ludzi, którzy boją się Nieba. Przynoszą pecha.
Pamiętałem, jak przez mgłę, poprzednie Wymiany. Jako dziecko inaczej traktowałem czas i on inaczej traktował mnie. Miesiąc to była cała wieczność. Podczas ostatniej Wymiany siedziałem w swoim kącie. Raz tylko wdrapałem się na jeden z najwyższych pionowych masztów, by obejrzeć drugie miasto. Chciałem, żeby jak najszybciej się odłączyli.
Pamiętałem cały proces. Trapy, wysunięte poza zasięg masztów sieci, łączyły się ze sobą. Powstała w ten sposób kładka obracała się przegubowo w miejscach zetknięcia z pokładami, by nie dopuścić do uszkodzeń, gdy wiatr poruszał jednym z miast. To, że końce trapów pasowały do siebie, było taką oczywistością, że nikt się nad tym nie zastanawiał, a przecież kiedyś istniał ktoś, jakiś… konstruktor, który ustalił choćby ich szerokość i rodzaj zaczepów. Czy tylko mnie męczyły takie myśli?
Minął jeszcze tydzień, nim tamto miasto zbliżyło się wystarczająco, bym mógł je obserwować bez pomocy teleskopu. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że otaczała je jedna wielka sieć. Maszty naciągały ją, sięgając od dołu. To było dobre rozwiązanie – wszystko w niej lądowało i nic nie mogło uderzyć w maszt. Poniżej głównych sieci rozpięte były płachty grubego płótna. Poławiały ziemię.
Różnic musiało być więcej i nagle zapragnąłem wejść na ich pokłady i zobaczyć inne konstrukcje. Obawy z czasów poprzednich Wymian na razie nie dawały o sobie znać.
* * *
Sigg po raz pierwszy pokazał mi swoją księgę. Całkiem sporo arkuszy papieru, spiętych, może sklejonych z jednej strony i umocowanych w sztywnych, oklejonych skórą okładkach. Księga. Miasto złowiło ją jeszcze przed moim urodzeniem. Kilkanaście pierwszych stron było zapisanych już wtedy, ale reszta, czysta, czekała na nowego właściciela. Sigg zapisał i zarysował prawie pięćdziesiąt kolejnych stronic. Były tam szkice, schematy konstrukcyjne, jakieś wykresy, których nie rozumiałem. Były tabele, opisujące dzień po dniu odległości i położenie innych miast, stan pogody, fazy księżyca, imiona odchodzących i przychodzących. Kronika miasta.
— Po co to robisz? — zapytałem.
— Szukam prawidłowości.
Wszystkie tabele były oznaczone numerami dni. Sigg wpisał kolejny numer.
— Dziś jest dzień 5349 — powiedział. — Numeruję je od dnia, gdy księga trafiła w moje ręce.
Pisał piórem, wykonanym z wydrążonego patyka, z jednej strony zakończonego zakrętką, z drugiej stalówką dociśniętą korkiem. Obie końcówki były ściśle obwiązane grubą nitką.
Potrafiłem czytać cyfry. Gorzej było ze składaniem ich w liczby. Liter nie znałem wcale.
— Co to znaczy? — wskazałem nagłówek tabelki.
— Aristo. To nazwa naszego miasta.
A więc nasze miasto miało nazwę. Nie przyszło mi to wcześniej do głowy.
— Nikt jej nie używa — powiedziałem.
— Taki napis widnieje na podstawie regulatora. Jakoś musiałem oznaczać rysunki i tabele.
Pomysł nazywania naszego miasta wydał mi się odkrywczy, nawet jeśli nie było to do niczego przydatne.
— A inne miasta? Mają nazwy?
— Nie wiem. Ja nadaję im numery.
— Numery trudniej zapamiętać.
— I tak drugi raz nie spotka się tego samego miasta.
— Nigdy się to nie zdarzyło?
— Nigdy, odkąd pamiętam. Każde miasto wspina się z nieco inną prędkością. Z moich wyliczeń wynika, że w ogóle coraz rzadziej spotykamy inne miasta.
* * *
Stali jak i my, przy relingach. Niektórzy machali do nas, czasem my machaliśmy do nich. Od jakiejś godziny dawało się poznać poszczególne postacie. Byli niżej od nas. Odniosłem dziwne wrażenie, jakby nasze miasto zwolniło, żeby tamci nas dogonili. Ale to przecież niemożliwe. Nie mieliśmy wpływu na prędkość wznoszenia.
Trzech mężczyzn skończyło naciąganie katapulty, mającej przerzucić do tamtych rzutkę z liną. Kapitan uznał, że jesteśmy dostatecznie blisko. Zwolniono katapultę. Jęknęła sprężyna i stalowa kula zawinięta w miękkie szmaty ze świstem pociągnęła cienką linkę wysoko ponad ich pokłady. Patrzyliśmy z napięciem na jej lot, aż znikła w oddali. Ze zwoju ubywało liny.
— Pudło — zakomunikował z góry Sigg. — Bardziej w lewo.
Nie czekając na polecenie kapitana, nadzorujący ludzi Cesenu pociągnął dźwignię. Rozległ się schodzący z wysokich tonów wizg hamowanej liny. Znałem ten dźwięk, choć wcześniej nie wiedziałem, co go wydaje. Myślę, że w takich chwilach, mimo uczucia zawodu, ludzie doceniali to, co robił Sigg. Odwinęła się przecież tylko połowa liny, a przed kolejnym strzałem trzeba ją było wciągnąć ręcznie.
Trzej mężczyźni z plecami błyszczącymi od potu już mozolnie wciągali linę, a czwarty układał ją równo na pokładzie. Trwało to tak długo, że część oczekujących ludzi zrezygnowała z oglądania.
Kolejny strzał i znów chybiony. Zniecierpliwieni ludzie wydali z siebie pomruk dezaprobaty. Po czwartym strzale zaczęli głośno komentować niezdarność Cesenu i jego podkomendnych. Zerkali też niechętnie w stronę obserwatora, jakby i on był winien. Ludzie zawsze szybko przyzwyczajają się do dobrych rzeczy i zapominają, jak było wcześniej. Ja wiedziałem, jak było wcześniej. Katapulta wpadła w najmocniejszą z naszych sieci już za mojego świadomego życia. Cesenu wyremontował ją i przystosował do wyrzucania liny. Bez katapulty końcową fazę zbliżania można było przeprowadzić tylko skomplikowanym manewrowaniem żaglami. Tę metodę stosowały wszystkie napotkane dotychczas miasta, używając liny, dopiero gdy dawało się ją przerzucić ręcznie.
Katapulta jęknęła po raz piąty. Część ludzi z napięciem, część ze zniechęceniem obserwowała rozwijającą się linę.
— Jest! — krzyknął Sigg.
Pobiegłem na górę i zobaczyłem przez teleskop, że nasz pocisk przeleciał nad miastem. Liny ich wiązki nie pozwolą już naszej zsunąć się.
— Oby tylko wiedzieli, co z tym zrobić — mruknął obserwator.
Opowiadał mi, że kiedyś przywiązywaliśmy do końca cienkiej liny grubszą, którą tamci mieli wciągnąć, ale tylko raz trafiliśmy na takich, którzy od razu wiedzieli, o co chodzi. Teraz od razu wystrzeliwaliśmy linę, która mogła wytrzymać przeciąganie. Oznaczało to niestety mniejszą precyzję w celowaniu.
Do liny przypadło kilkunastu mężczyzn i zaczęli ciągnąć. Tamci chyba też zrozumieli, bo ciągnęli już ze swojej strony. Teraz dopiero widzieliśmy, w jakim tempie się zbliżamy: dziesięć pociągnięć ramion na minutę. Nikt już nie dbał o równe układanie liny; zrobi się to potem. Ci, dla których nie starczyło miejsca przy linie, dopingowali ciągnących.
Trzy dziewczyny siedziały pod Drzewem. Były pięknie wystrojone, szykowały się do odejścia. Pulchna Chloe już zaczynała chlipać. Przez trzy kolejne Wymiany nikt jej nie chciał. Teraz nawet nasi patrzyli na nią z niechęcią. Zdarzało się, że odchodzili i młodzi mężczyźni. Działo się tak jednak bardzo rzadko – za mężczyznę trzeba dużo zapłacić. Dziewczyny były znacznie tańsze, miały więc większą swobodę wyboru. Ludzi nie traktowano wcale jak towaru. Negocjowana cena była raczej rekompensatą za ich odejście z miasta, odejście zresztą dobrowolne. Najczęściej zdarzało się tak, że wymienialiśmy dziewczynę na inną. Harsid mówił kiedyś, że źle jest, jeśli rodzi się więcej niż jedno pokolenie bez wymiany kobiet. Teraz dopiero przyszło mi do głowy zapytać dlaczego. Mogłem pytać Sigga, ale on interesował się innymi sprawami, głównie obserwacjami Nieba. Nie zapytałem więc.
Na pokładzie głównym, pod pokładem dowodzenia układano towary, które przeznaczyliśmy na wymianę. Trzech członków Rady naradzało się co do wartości poszczególnych przedmiotów i tego, na co chcemy je wymienić. Najbardziej zależało nam na ziemi. Sigg też szykował się na Wymianę. Szperał w swoich kufrach i wynajdywał coraz to nowe, najmniej przydatne drobiazgi, których przeznaczenia nawet się nie domyślałem. Liczył chyba na to, że spotka kogoś podobnego sobie.
Mężczyźni przy linie zmienili się. Byłem jeszcze za mały, by im pomagać. Siedziałem na schodach prowadzących do obserwatorium. Kawałek materiału, niesiony podmuchem wiatru, nadlatywał od strony obcego miasta. Z rosnącym niepokojem przyglądałem się jego dziwnym ruchom. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że wiatr wieje z innego kierunku, a szmata porusza się zbyt regularnie. Z przerażeniem zauważyłem, że to nie jest szmata! Brunatne coś, postrzępione od tyłu, z przodu zaś ostro zakończone szpikulcem, poruszało się, jakby było żywe. Z przodu miało czarny, błyszczący guzik. Frędzle z tyłu tego czegoś poruszały się nieco sztywno. Przeszedł mnie dreszcz. Na dole też zapanowało spore poruszenie.
Dziwna rzecz okrążyła nas i podążyła z powrotem do obcego miasta.
— Sigg! Sigg! Co to było? — krzyczały z dołu dzieci.
— Ptak.
— Co to takiego?
— Zobaczycie.
Chciałem obejrzeć go przez teleskop, ale Sigg mi nie pozwolił. Wykonywał pospieszny szkic miasta i mruczał coś pod nosem. Zobaczyłem przez ramię, że narysował ptaki. Gdy kwadrans później miasta były oddalone od siebie o dwie szerokości, też widziałem kilka ptaków dostojnie szybujących wokół ich wiązki.
— Czy to jakieś mechanizmy? — zapytałem.
Obserwator zaśmiał się i zamknął swoją księgę.
— To zwierzęta — wyjaśnił, mierzwiąc mi włosy. — Takie jak szczury albo króliki.
Latające zwierzęta… Interesujące. Poszedłem na jeden z pokładów ogrodniczych, gdzie nie było ludzi, by przyjrzeć się połączeniu i przemyśleć sprawę latających zwierząt.
Może ludzie też mogliby latać, gdyby skonstruować dla nich skrzydła? Ta nagła wizja porwała mnie natłokiem kolejnych pytań i pomysłów, których nie nadążałem śledzić. Tak mało wiedziałem…
* * *
Tamci nadal byli nieco niżej, ale różnica wysokości malała. Cesenu powiedział mi, że wewnątrz rury stanowiącej podstawę regulatora obraca się szybko bardzo ciężki walec. Zmieniając prędkość obrotową, sprawia, że miasto zawsze jest tak samo ustawione do kierunków świata, a zbliżając się do innego miasta, odwraca się do niego stroną, z której znajduje się trap. Działania tego mechanizmu nie potrafiłem pojąć. Męczyło mnie to.
— Czy zwolniliśmy wznoszenie, żeby się z nimi spotkać? — zapytałem.
— Miasta załatwiają to między sobą, bez naszej wiedzy — odparł.
Już wysuwano trapy i przerzucano następne liny. Cesenu i jego odpowiednik z tamtej strony kierowali ludźmi przy linach, tak by oba trapy trafiły w siebie. Dodatkowi ludzie przesuwali i opuszczali same trapy.
Patrzyłem na to z góry. Te haki i odpowiadające im otwory na końcach trapów nie mogły powstać przypadkowo.
Błysk i suchy trzask pomiędzy końcówkami trapów. Poczułem delikatne, niezależne od woli drgnięcie mięśni. Chwilę później zadrżał cały pokład i zaczepy zaskoczyły z charakterystycznym, podwójnym szczęknięciem. Po obu stronach rozległy się wiwaty. Ja też poczułem radość, choć trochę się bałem.
Wymianie podlegać mogło właściwie wszystko, decydowali o tym starsi. Istniały nieliczne wyjątki od wspólnej własności. Moje ubranie należało do mnie, ale już linka asekuracyjna z paskiem i karabińczykiem – nie. Gdybym przestał naprawiać sieci, odebrano by mi ją. Sigg miał kilka kufrów z dziwnymi przedmiotami, ale należały do niego tylko dlatego, że nikt nie miał pojęcia, do czego mogłyby się przydać. Jestem jednak pewien, że gdyby rada pomyślała, że mogą mieć jakąś wartość, bez wahania zostałyby wystawione do Wymiany. Był to zapewne jeden z powodów, dla których obserwator nie próbował nikomu wyjaśniać ich przeznaczenia, nawet jeśli przypadkiem je znał. Zbieranie indywidualnego majątku nie miało zresztą sensu, bo co to za radość gromadzić dobra i czynić z nich obiekt zawiści.
Nasza starszyzna weszła na pomost i wymieniła grzeczności z tamtymi. Następnie ich przedstawiciele weszli na nasz pokład, a nasi przedstawiciele na ich, by obejrzeć, co mamy sobie nawzajem do zaoferowania. Członkowie rady dyskretnie stali z boku i obserwowali zachowanie gości przy każdym przedmiocie i w myślach podnosili lub opuszczali ceny. Podpowiadali cechy (wyłącznie te pozytywne) bądź tłumaczyli przeznaczenie przedmiotów.
Zapragnąłem nagle przejść na drugą stronę i zobaczyć, jak tam jest. Nie byłem pewien, czy wolno mi to zrobić, ale okazało się to silniejsze ode mnie, zszedłem bowiem na główny pokład. Grupki ludzi już zaczynały przechodzić w obie strony, by porozmawiać i napić się alkoholu. Przeszedłem i ja. Pokład, po którym stąpałem, wyglądał tak samo: drobne kraty osadzone w grubych ramach szkieletu nośnego, wyślizgana stalowa blacha osłaniająca mechanizmy, napoczęte korozją schody, wsporniki wyższych poziomów. I tłum ludzi.
Różnice jednak istniały: u nich nad pokładami ogrodniczymi był jeszcze jeden pokład, na którym coś się poruszało. Wytężyłem wzrok i dostrzegłem postacie stojące na jakiejś rurze. Patrzyłem pod słońce, więc nie widziałem dokładnie, ale i tak wydały mi się osobliwe i dziwnie obce. Przysadziste, zgarbione karzełki w płaszczach. Wszedłem wolno po schodach prowadzących przy samej krawędzi miasta. Pokład dowodzenia był podobny do naszego. Przeglądając księgę Sigga, widziałem szkice wielu miast, zdecydowanie różniących się od naszego. Naszkicował je dawno temu pierwszy właściciel księgi. Dodał też opisy, ale niestety nie umiałem czytać.
Minąłem pokłady ogrodnicze, mniejsze, ale wyglądające niemal tak samo jak nasze. Wąskim, zadaszonym łukiem, obiegającym pół ćwiartki obwodu miasta, dotarłem do najwyższego poziomu. Zamknięte stalowe pudła, a za nimi… zwierzęta. Siedziały w pewnej odległości od siebie, każde na oddzielnej poręczy umocowanej do podłogi. Ciarki przeszły mi po plecach, kiedy spojrzałem w ich groźne twarze bez wyrazu. Stałem dłuższą chwilę w bezpiecznej, jak mi się wydawało, odległości. Byłem gotowy rzucić się do ucieczki, gdyby któreś z nich się poruszyło. Przypominały nieco ptaka, którego widziałem przed połączeniem.
— To sokoły. — Usłyszałem za plecami.
Odwróciłem się. Kościsty mężczyzna w skórzanym płaszczu stał tuż za mną. Kapelusz o szerokim rondzie rzucał cień na jego twarz.
— Ptaki? — zapytałem niepewnie. — Wyglądały inaczej…
— Teraz mają złożone skrzydła. Łapią w locie spadające przedmioty i przynoszą do gniazda. To główny z nich pożytek.
— Muszą mieć doskonały wzrok.
— Sokoli.
Słyszałem wiele razy powiedzenie „sokoli wzrok”, ale nie zastanawiałem się nad tym, skąd się wzięło. Ptasznik wskazał mi krawędź nadbudówki z przeciwnej strony miasta. Było tam gniazdo wykonane z wyschniętych gałęzi. W środku siedziały małe sokoły, następne pokolenie. Ich rodzice stali na krawędzi i od czasu do czasu machali skrzydłami.
— Szukam ucznia.
Po chwili dotarło do mnie, że właśnie otrzymałem propozycję Wymiany. Nie, nie byłem gotowy na takie decyzje, ani nawet na rozważanie ich. Przebiegłem obok niego, zeskakując po dwa stopnie.
— Zastanów się! — krzyknął za mną. — Masz czas do zgaśnięcia słońca.
* * *
Słońce zniżało się, przybierając bardziej pomarańczowy odcień. Dokonałem kolejnego spostrzeżenia, dotyczącego podstawowego faktu, na który nikt nie zwracał uwagi. Pomost łączący oba miasta pozostawał na tym samym poziomie, mimo że nikt nie manipulował regulatorami. Połączone miasta wznosiły się teraz w tym samym tempie.
Pozbyliśmy się sporej ilości króliczych skór i prawie połowy innych wystawionych dóbr. W zamian dostaliśmy dużą beczkę ziemi. Musiało ją toczyć trzech rosłych mężczyzn. Dostaliśmy też jeden błyszczący, mosiężny przedmiot, którego zastosowania nie znałem.
Wymiana dobiegła końca. Na tę okazję oba miasta, po równo dzieląc się kosztami, przystąpiły do przygotowywania zabawy. Wyglądało na to, że główna jej część odbędzie się w tamtym mieście, choć większa beczka z winem stała już na naszym pokładzie. Na dole zaczynał grać bęben. Po chwili dołączyła do niego piszczałka. Kilka kobiet tańczyło w kółku. Mężczyźni na razie pozostawali z boku, klaszcząc jedynie do taktu. Dalej ktoś grał w kości o skórę królika i butelkę podejrzanego napoju.
Dzieci bawiły się w berka lub przechwalały się, w czym ich miasto jest lepsze. Przed rozłączeniem trzeba je będzie pozbierać i przeprowadzić na właściwą stronę pomostu. Tchnięty nagłym impulsem, spojrzałem w górę. Na jednym z pokładów ogrodniczych zobaczyłem czarnowłosą dziewczynę. Stała oparta o barierkę i wyglądało na to, że przyglądała mi się od dłuższego czasu. Gdy zobaczyła, że na nią patrzę, cofnęła się, znikając w gąszczu winogron.
Zapłonęło kilka ognisk w metalowych misach. Na rożen nabito króliki i po pokładach rozeszła się cudowna woń pieczonego mięsa. Już nalewano zupę z wielkiego kotła, a każdy mógł jeść świeżo zerwane, słodkie owoce.
Szedłem dalej po obcym pokładzie. Ktoś wetknął mi w dłoń kubek z wodą i poklepał po ramieniu. Pociągnąłem spory łyk i zakrztusiłem się. Słodko-ostry smak palący w gardle. Alkohol.
Złapałem się stołu. Zakręciło mi się w głowie. Pokład zawirował, a ja upadłem, przytrzymując się czegoś, by nie wypaść w przepaść. Młode kobiety tańczyły coraz szybciej, migając w świetle ognisk roześmianymi twarzami. Jedna odsłoniła piersi i wirowała z kubkiem w ręku. Coraz to nowe pary znikały w zakamarkach. Muzyka stawała się głośniejsza, a pokład pode mną wibrował w rytm podskoków.
Obok mnie upadła ze śmiechem dziewczyna. Zapach jej gorącego ciała dał mi przedsmak zupełnie nowych pragnień. Spojrzała na mnie i pocałowała mnie w usta. Jakieś ręce pomogły jej wstać i znikła gdzieś wśród innych postaci. Zdawało mi się, że kręcę się wraz z całym miastem, to znów, że wiszę głową w dół. Muzyka docierała jakby z oddali, tańczące postacie zlewały się w kolorowe smugi. Starczyło mi świadomości na tyle, że przesunąłem się w kąt pod schodami, by nikt mnie nie nadepnął.
Ptak na wysokim gnieździe krzyknął i zamachał skrzydłami na tle gwiazd. Wstałem i z trudem powlokłem się w stronę pomostu. Ręce i nogi były tak odległe ode mnie, że nie potrafiłem ich w pełni kontrolować. Skręcałem albo wręcz przewracałem się, zauważając to dopiero, gdy łokcie i kolana sygnalizowały ból.
Czarna postać zastąpiła mi drogę. Błysnęły wyszczerzone w złym uśmiechu zęby. Ktoś złapał mnie za ręce i zasłonił twarz skórzaną rękawicą. To nie sen! Otrząsnąłem się, gdy ciągnięto mnie w boczny korytarz. Szarpnąłem się, ale dłonie na moich ramionach zacisnęły się mocniej. Gryzłem, kopałem i biłem na oślep. Uścisk zelżał. Wyrwałem się, doprawiając pięścią. Stęknięcie z ciemności zostało w tyle. Wybiegłem pod gwiazdy i przewróciłem się na stopniach. Ból eksplodował w lewej ręce, ale od razu o nim zapomniałem. Wstałem, dobiegłem do pomostu i przedostałem się na drugą stronę, o mało nie spadając w sieć zabezpieczającą. Nie pamiętam, jak dotarłem do swojego posłania i zasnąłem.