Читать книгу Science Fiction z plusem - Rafał Kosik - Страница 6

2. Wymiana

Оглавление

Było nas wszyst­kich razem około setki. Sta­łem z innymi na wyż­szych pokła­dach i obser­wo­wa­łem napęd zachod­niej liny.

Kilka gło­śnych ude­rzeń, krótki jęk dźwi­ga­rów i drgnię­cie pod­łogi – kon­struk­cja zawsze reago­wała na zmianę układu sił. Mia­sto prze­chy­liło się ledwo wyczu­wal­nie. Regu­la­to­rowi zaj­mie chwilę przy­wró­ce­nie poziomu.

Szczęki napędu roz­wie­rały się powoli, a wszy­scy patrzyli na to, jak na nie­zwy­kłe przed­sta­wie­nie. Po minu­cie lina, z dziw­nie cichym puk­nię­ciem, wysu­nęła się poza szczęki i odpły­nęła powoli. Zacze­piła jesz­cze o jeden z masz­tów, od któ­rego na tę oka­zję odpięto sieć, i sama odda­liła się na zachód. Naprawdę musiała nale­żeć do wiązki tych z góry, skoro zro­biła to tak szybko. Dobrze, że się jej pozby­li­śmy.

Odpro­wa­dza­łem linę wzro­kiem, aż ktoś mnie potrą­cił i nie potra­fi­łem jej już odna­leźć. W jej miej­sce za kilka godzin, może dni, trafi inna, współ­two­rząc naszą wiązkę i po tygo­dniu nikt nie będzie o tym pamię­tał.

— Lina to los.

Odwró­ci­łem się, sły­sząc zna­jomy głos. Kapi­tan stał za mną i patrzył gdzieś w dal. Miał na sobie długą pele­rynę – nie­prak­tyczny, acz przy­da­jący maje­statu atry­but. Nie wiem, czy mówił do mnie, ale i tak poczu­łem się wyróż­niony. Zna­cze­nie tego pro­stego stwier­dze­nia mia­łem zro­zu­mieć dużo póź­niej.

* * *

Sigg wyli­czył, że mia­sta szybko zbli­żają się do sie­bie. W ciągu jed­nej doby poko­na­li­śmy kilka dni. Nie mie­li­śmy pew­no­ści, czy cały manewr się powie­dzie. Jeśli jesz­cze któ­raś z lin naszej wiązki, kilka lat wyżej, poza gra­nicą widocz­no­ści, nale­żała do innego mia­sta, mogło się zda­rzyć tak, że wyko­namy tylko spore buj­nię­cie i wró­cimy do poprzed­niej pozy­cji. Nie było na to rady. Nie było nawet spo­sobu, by prze­ko­nać się, która lina nas trzyma na taką odle­głość. Pozo­sta­wało wie­rzyć, że mamy czy­stą wiązkę. Bar­dzo potrze­bo­wa­li­śmy tej Wymiany. Wszy­scy liczyli, że uda nam się dostać tro­chę ziemi. Wie­dzia­łem już wtedy, że zia­renka ziemi powoli ula­tują z wia­trem. Nie poma­gały żadne zasłony ani przy­krywki.

Zapy­ta­łem Yere­sta, naszego nowego ogrod­nika, skąd się bie­rze zie­mia pod uprawy. Wła­ści­wie to zna­łem odpo­wiedź, nim jesz­cze do niego posze­dłem. Brzmiała ona w więk­szo­ści wypad­ków tak samo:

— Spada z Nieba.

Jak­kol­wiek by się trosz­czyć o zie­lone tarasy, wzno­szące się ponad gór­nymi pokła­dami, i tak ziemi z nich uby­wało. Jesz­cze gorzej było ze skrzyn­kami, w któ­rych – wokół niż­szych pokła­dów – rosły pną­cza. Ogrod­nik wbił łopatkę w doniczkę. Nie tak dobry jak Har­sid, to wie­dzia­łem nawet ja, ale i tak był naj­lep­szy z nas wszyst­kich.

— Inne mia­sta potra­fią ją poła­wiać — wyja­śnił. — My za to spe­cja­li­zu­jemy się w cięż­szych przed­mio­tach, które tam­tym drą sieci. Wymie­niamy się potem.

Nie miało sensu tłu­ma­czyć, że pyta­łem o to, skąd się wzięła zie­mia, zanim spa­dła z Nieba. Chyba tylko Sigg rozu­miał to pyta­nie, choć i on nie potra­fił udzie­lić odpo­wie­dzi. Zazwy­czaj ludzie sądzili, że doko­nali nie­by­wa­łego odkry­cia, gdy wpa­dli na to, że wszystko, co ląduje w naszych sie­ciach, musiało kie­dyś wyle­cieć z mia­sta gdzieś nad nami. To wie­dzia­łem od dawna, ale ja prze­cież chcia­łem wie­dzieć, gdzie była zie­mia, zanim tra­fiła do pierw­szego z miast.

* * *

Gdy wiatr zmie­nił się na pół­nocny, Sigg oświad­czył, że widzi żagle tam­tych. Zna­czyć mogło to tylko tyle, że i im zależy na Wymia­nie. Trudno było poznać z tej odle­gło­ści, co chcą wymie­nić, ale rada star­szych już na zapas dener­wo­wała się o prze­bieg nego­cja­cji.

Posze­dłem do obser­wa­to­rium popa­trzeć na zbli­ża­jące się mia­sto. Miało nieco mniej­sze ogrody od naszego, ale liczba i wiel­kość żagli były impo­nu­jące. Sigg powie­dział, że to dobrze wróży, bo w taki sam mate­riał, roz­cią­gnięty w pozio­mie, łapie się zie­mię.

Podob­nie jak nasze, tamto mia­sto miało kształt przy­po­mi­na­jący nie­re­gu­lar­nie wygry­zioną od góry kulę. Nad pokład główny wysta­wało led­wie kilka węż­szych pokła­dów i tarasy z upra­wami. Niżej zabu­dowa była zwarta, choć i tam w wielu miej­scach na wylot prze­świe­cało Niebo. Tamci zacho­wali pod spodem sieci, które mogły zła­pać nie­szczę­śni­ków podob­nych do sta­rego Har­sida.

Nie­zli­czoną ilość razy chcia­łem zapy­tać naszego kapi­tana, dla­czego nie zało­żymy takich zabez­pie­czeń, ale oczy­wi­ście nie uczy­ni­łem tego. Myśla­łem za to wiele o tym, gdzie teraz jest Har­sid. Umarł, czy wpadł bez­piecz­nie w czy­jeś sieci? A może, spa­da­jąc, wciąż żyje?

Wola­łem myśleć, że pie­lę­gnuje czy­jeś uprawy wiele lat niżej.

Pod­czas kilku ostat­nich napraw sieci zauwa­ży­łem u sie­bie nie­pew­ność i ner­wo­wość. Posta­no­wi­łem z tym wal­czyć. Nikt nie lubi ludzi, któ­rzy boją się Nieba. Przy­no­szą pecha.

Pamię­ta­łem, jak przez mgłę, poprzed­nie Wymiany. Jako dziecko ina­czej trak­to­wa­łem czas i on ina­czej trak­to­wał mnie. Mie­siąc to była cała wiecz­ność. Pod­czas ostat­niej Wymiany sie­dzia­łem w swoim kącie. Raz tylko wdra­pa­łem się na jeden z naj­wyż­szych pio­no­wych masz­tów, by obej­rzeć dru­gie mia­sto. Chcia­łem, żeby jak naj­szyb­ciej się odłą­czyli.

Pamię­ta­łem cały pro­ces. Trapy, wysu­nięte poza zasięg masz­tów sieci, łączyły się ze sobą. Powstała w ten spo­sób kładka obra­cała się prze­gu­bowo w miej­scach zetknię­cia z pokła­dami, by nie dopu­ścić do uszko­dzeń, gdy wiatr poru­szał jed­nym z miast. To, że końce tra­pów paso­wały do sie­bie, było taką oczy­wi­sto­ścią, że nikt się nad tym nie zasta­na­wiał, a prze­cież kie­dyś ist­niał ktoś, jakiś… kon­struk­tor, który usta­lił choćby ich sze­ro­kość i rodzaj zacze­pów. Czy tylko mnie męczyły takie myśli?

Minął jesz­cze tydzień, nim tamto mia­sto zbli­żyło się wystar­cza­jąco, bym mógł je obser­wo­wać bez pomocy tele­skopu. Z zasko­cze­niem stwier­dzi­łem, że ota­czała je jedna wielka sieć. Maszty nacią­gały ją, się­ga­jąc od dołu. To było dobre roz­wią­za­nie – wszystko w niej lądo­wało i nic nie mogło ude­rzyć w maszt. Poni­żej głów­nych sieci roz­pięte były płachty gru­bego płótna. Poła­wiały zie­mię.

Róż­nic musiało być wię­cej i nagle zapra­gną­łem wejść na ich pokłady i zoba­czyć inne kon­struk­cje. Obawy z cza­sów poprzed­nich Wymian na razie nie dawały o sobie znać.

* * *

Sigg po raz pierw­szy poka­zał mi swoją księgę. Cał­kiem sporo arku­szy papieru, spię­tych, może skle­jo­nych z jed­nej strony i umo­co­wa­nych w sztyw­nych, okle­jo­nych skórą okład­kach. Księga. Mia­sto zło­wiło ją jesz­cze przed moim uro­dze­niem. Kil­ka­na­ście pierw­szych stron było zapi­sa­nych już wtedy, ale reszta, czy­sta, cze­kała na nowego wła­ści­ciela. Sigg zapi­sał i zary­so­wał pra­wie pięć­dzie­siąt kolej­nych stro­nic. Były tam szkice, sche­maty kon­struk­cyjne, jakieś wykresy, któ­rych nie rozu­mia­łem. Były tabele, opi­su­jące dzień po dniu odle­gło­ści i poło­że­nie innych miast, stan pogody, fazy księ­życa, imiona odcho­dzą­cych i przy­cho­dzą­cych. Kro­nika mia­sta.

— Po co to robisz? — zapy­ta­łem.

— Szu­kam pra­wi­dło­wo­ści.

Wszyst­kie tabele były ozna­czone nume­rami dni. Sigg wpi­sał kolejny numer.

— Dziś jest dzień 5349 — powie­dział. — Nume­ruję je od dnia, gdy księga tra­fiła w moje ręce.

Pisał pió­rem, wyko­na­nym z wydrą­żo­nego patyka, z jed­nej strony zakoń­czo­nego zakrętką, z dru­giej sta­lówką doci­śniętą kor­kiem. Obie koń­cówki były ści­śle obwią­zane grubą nitką.

Potra­fi­łem czy­tać cyfry. Gorzej było ze skła­da­niem ich w liczby. Liter nie zna­łem wcale.

— Co to zna­czy? — wska­za­łem nagłó­wek tabelki.

— Ari­sto. To nazwa naszego mia­sta.

A więc nasze mia­sto miało nazwę. Nie przy­szło mi to wcze­śniej do głowy.

— Nikt jej nie używa — powie­dzia­łem.

— Taki napis wid­nieje na pod­sta­wie regu­la­tora. Jakoś musia­łem ozna­czać rysunki i tabele.

Pomysł nazy­wa­nia naszego mia­sta wydał mi się odkryw­czy, nawet jeśli nie było to do niczego przy­datne.

— A inne mia­sta? Mają nazwy?

— Nie wiem. Ja nadaję im numery.

— Numery trud­niej zapa­mię­tać.

— I tak drugi raz nie spo­tka się tego samego mia­sta.

— Ni­gdy się to nie zda­rzyło?

— Ni­gdy, odkąd pamię­tam. Każde mia­sto wspina się z nieco inną pręd­ko­ścią. Z moich wyli­czeń wynika, że w ogóle coraz rza­dziej spo­ty­kamy inne mia­sta.

* * *

Stali jak i my, przy relin­gach. Nie­któ­rzy machali do nas, cza­sem my macha­li­śmy do nich. Od jakiejś godziny dawało się poznać poszcze­gólne posta­cie. Byli niżej od nas. Odnio­słem dziwne wra­że­nie, jakby nasze mia­sto zwol­niło, żeby tamci nas dogo­nili. Ale to prze­cież nie­moż­liwe. Nie mie­li­śmy wpływu na pręd­kość wzno­sze­nia.

Trzech męż­czyzn skoń­czyło nacią­ga­nie kata­pulty, mają­cej prze­rzu­cić do tam­tych rzutkę z liną. Kapi­tan uznał, że jeste­śmy dosta­tecz­nie bli­sko. Zwol­niono kata­pultę. Jęk­nęła sprę­żyna i sta­lowa kula zawi­nięta w mięk­kie szmaty ze świ­stem pocią­gnęła cienką linkę wysoko ponad ich pokłady. Patrzy­li­śmy z napię­ciem na jej lot, aż zni­kła w oddali. Ze zwoju uby­wało liny.

— Pudło — zako­mu­ni­ko­wał z góry Sigg. — Bar­dziej w lewo.

Nie cze­ka­jąc na pole­ce­nie kapi­tana, nad­zo­ru­jący ludzi Cesenu pocią­gnął dźwi­gnię. Roz­legł się scho­dzący z wyso­kich tonów wizg hamo­wa­nej liny. Zna­łem ten dźwięk, choć wcze­śniej nie wie­dzia­łem, co go wydaje. Myślę, że w takich chwi­lach, mimo uczu­cia zawodu, ludzie doce­niali to, co robił Sigg. Odwi­nęła się prze­cież tylko połowa liny, a przed kolej­nym strza­łem trzeba ją było wcią­gnąć ręcz­nie.

Trzej męż­czyźni z ple­cami błysz­czą­cymi od potu już mozol­nie wcią­gali linę, a czwarty ukła­dał ją równo na pokła­dzie. Trwało to tak długo, że część ocze­ku­ją­cych ludzi zre­zy­gno­wała z oglą­da­nia.

Kolejny strzał i znów chy­biony. Znie­cier­pli­wieni ludzie wydali z sie­bie pomruk dez­apro­baty. Po czwar­tym strzale zaczęli gło­śno komen­to­wać nie­zdar­ność Cesenu i jego pod­ko­mend­nych. Zer­kali też nie­chęt­nie w stronę obser­wa­tora, jakby i on był winien. Ludzie zawsze szybko przy­zwy­cza­jają się do dobrych rze­czy i zapo­mi­nają, jak było wcze­śniej. Ja wie­dzia­łem, jak było wcze­śniej. Kata­pulta wpa­dła w naj­moc­niej­szą z naszych sieci już za mojego świa­do­mego życia. Cesenu wyre­mon­to­wał ją i przy­sto­so­wał do wyrzu­ca­nia liny. Bez kata­pulty koń­cową fazę zbli­ża­nia można było prze­pro­wa­dzić tylko skom­pli­ko­wa­nym manew­ro­wa­niem żaglami. Tę metodę sto­so­wały wszyst­kie napo­tkane dotych­czas mia­sta, uży­wa­jąc liny, dopiero gdy dawało się ją prze­rzu­cić ręcz­nie.

Kata­pulta jęk­nęła po raz piąty. Część ludzi z napię­ciem, część ze znie­chę­ce­niem obser­wo­wała roz­wi­ja­jącą się linę.

— Jest! — krzyk­nął Sigg.

Pobie­głem na górę i zoba­czy­łem przez tele­skop, że nasz pocisk prze­le­ciał nad mia­stem. Liny ich wiązki nie pozwolą już naszej zsu­nąć się.

— Oby tylko wie­dzieli, co z tym zro­bić — mruk­nął obser­wa­tor.

Opo­wia­dał mi, że kie­dyś przy­wią­zy­wa­li­śmy do końca cien­kiej liny grub­szą, którą tamci mieli wcią­gnąć, ale tylko raz tra­fi­li­śmy na takich, któ­rzy od razu wie­dzieli, o co cho­dzi. Teraz od razu wystrze­li­wa­li­śmy linę, która mogła wytrzy­mać prze­cią­ga­nie. Ozna­czało to nie­stety mniej­szą pre­cy­zję w celo­wa­niu.

Do liny przy­pa­dło kil­ku­na­stu męż­czyzn i zaczęli cią­gnąć. Tamci chyba też zro­zu­mieli, bo cią­gnęli już ze swo­jej strony. Teraz dopiero widzie­li­śmy, w jakim tem­pie się zbli­żamy: dzie­sięć pocią­gnięć ramion na minutę. Nikt już nie dbał o równe ukła­da­nie liny; zrobi się to potem. Ci, dla któ­rych nie star­czyło miej­sca przy linie, dopin­go­wali cią­gną­cych.

Trzy dziew­czyny sie­działy pod Drze­wem. Były pięk­nie wystro­jone, szy­ko­wały się do odej­ścia. Pulchna Chloe już zaczy­nała chli­pać. Przez trzy kolejne Wymiany nikt jej nie chciał. Teraz nawet nasi patrzyli na nią z nie­chę­cią. Zda­rzało się, że odcho­dzili i mło­dzi męż­czyźni. Działo się tak jed­nak bar­dzo rzadko – za męż­czy­znę trzeba dużo zapła­cić. Dziew­czyny były znacz­nie tań­sze, miały więc więk­szą swo­bodę wyboru. Ludzi nie trak­to­wano wcale jak towaru. Nego­cjo­wana cena była raczej rekom­pen­satą za ich odej­ście z mia­sta, odej­ście zresztą dobro­wolne. Naj­czę­ściej zda­rzało się tak, że wymie­nia­li­śmy dziew­czynę na inną. Har­sid mówił kie­dyś, że źle jest, jeśli rodzi się wię­cej niż jedno poko­le­nie bez wymiany kobiet. Teraz dopiero przy­szło mi do głowy zapy­tać dla­czego. Mogłem pytać Sigga, ale on inte­re­so­wał się innymi spra­wami, głów­nie obser­wa­cjami Nieba. Nie zapy­ta­łem więc.

Na pokła­dzie głów­nym, pod pokła­dem dowo­dze­nia ukła­dano towary, które prze­zna­czy­li­śmy na wymianę. Trzech człon­ków Rady nara­dzało się co do war­to­ści poszcze­gól­nych przed­mio­tów i tego, na co chcemy je wymie­nić. Naj­bar­dziej zale­żało nam na ziemi. Sigg też szy­ko­wał się na Wymianę. Szpe­rał w swo­ich kufrach i wynaj­dy­wał coraz to nowe, naj­mniej przy­datne dro­bia­zgi, któ­rych prze­zna­cze­nia nawet się nie domy­śla­łem. Liczył chyba na to, że spo­tka kogoś podob­nego sobie.

Męż­czyźni przy linie zmie­nili się. Byłem jesz­cze za mały, by im poma­gać. Sie­dzia­łem na scho­dach pro­wa­dzą­cych do obser­wa­to­rium. Kawa­łek mate­riału, nie­siony podmu­chem wia­tru, nad­la­ty­wał od strony obcego mia­sta. Z rosną­cym nie­po­ko­jem przy­glą­da­łem się jego dziw­nym ruchom. Nagle zda­łem sobie sprawę z tego, że wiatr wieje z innego kie­runku, a szmata poru­sza się zbyt regu­lar­nie. Z prze­ra­że­niem zauwa­ży­łem, że to nie jest szmata! Bru­natne coś, postrzę­pione od tyłu, z przodu zaś ostro zakoń­czone szpi­kul­cem, poru­szało się, jakby było żywe. Z przodu miało czarny, błysz­czący guzik. Frędzle z tyłu tego cze­goś poru­szały się nieco sztywno. Prze­szedł mnie dreszcz. Na dole też zapa­no­wało spore poru­sze­nie.

Dziwna rzecz okrą­żyła nas i podą­żyła z powro­tem do obcego mia­sta.

— Sigg! Sigg! Co to było? — krzy­czały z dołu dzieci.

— Ptak.

— Co to takiego?

— Zoba­czy­cie.

Chcia­łem obej­rzeć go przez tele­skop, ale Sigg mi nie pozwo­lił. Wyko­ny­wał pospieszny szkic mia­sta i mru­czał coś pod nosem. Zoba­czy­łem przez ramię, że nary­so­wał ptaki. Gdy kwa­drans póź­niej mia­sta były odda­lone od sie­bie o dwie sze­ro­ko­ści, też widzia­łem kilka pta­ków dostoj­nie szy­bu­ją­cych wokół ich wiązki.

— Czy to jakieś mecha­ni­zmy? — zapy­ta­łem.

Obser­wa­tor zaśmiał się i zamknął swoją księgę.

— To zwie­rzęta — wyja­śnił, mierz­wiąc mi włosy. — Takie jak szczury albo kró­liki.

Lata­jące zwie­rzęta… Inte­re­su­jące. Posze­dłem na jeden z pokła­dów ogrod­ni­czych, gdzie nie było ludzi, by przyj­rzeć się połą­cze­niu i prze­my­śleć sprawę lata­ją­cych zwie­rząt.

Może ludzie też mogliby latać, gdyby skon­stru­ować dla nich skrzy­dła? Ta nagła wizja porwała mnie natło­kiem kolej­nych pytań i pomy­słów, któ­rych nie nadą­ża­łem śle­dzić. Tak mało wie­dzia­łem…

* * *

Tamci na­dal byli nieco niżej, ale róż­nica wyso­ko­ści malała. Cesenu powie­dział mi, że wewnątrz rury sta­no­wią­cej pod­stawę regu­la­tora obraca się szybko bar­dzo ciężki walec. Zmie­nia­jąc pręd­kość obro­tową, spra­wia, że mia­sto zawsze jest tak samo usta­wione do kie­run­ków świata, a zbli­ża­jąc się do innego mia­sta, odwraca się do niego stroną, z któ­rej znaj­duje się trap. Dzia­ła­nia tego mecha­ni­zmu nie potra­fi­łem pojąć. Męczyło mnie to.

— Czy zwol­ni­li­śmy wzno­sze­nie, żeby się z nimi spo­tkać? — zapy­ta­łem.

— Mia­sta zała­twiają to mię­dzy sobą, bez naszej wie­dzy — odparł.

Już wysu­wano trapy i prze­rzu­cano następne liny. Cesenu i jego odpo­wied­nik z tam­tej strony kie­ro­wali ludźmi przy linach, tak by oba trapy tra­fiły w sie­bie. Dodat­kowi ludzie prze­su­wali i opusz­czali same trapy.

Patrzy­łem na to z góry. Te haki i odpo­wia­da­jące im otwory na koń­cach tra­pów nie mogły powstać przy­pad­kowo.

Błysk i suchy trzask pomię­dzy koń­ców­kami tra­pów. Poczu­łem deli­katne, nie­za­leżne od woli drgnię­cie mię­śni. Chwilę póź­niej zadrżał cały pokład i zaczepy zasko­czyły z cha­rak­te­ry­stycz­nym, podwój­nym szczęk­nię­ciem. Po obu stro­nach roz­le­gły się wiwaty. Ja też poczu­łem radość, choć tro­chę się bałem.

Wymia­nie pod­le­gać mogło wła­ści­wie wszystko, decy­do­wali o tym starsi. Ist­niały nie­liczne wyjątki od wspól­nej wła­sno­ści. Moje ubra­nie nale­żało do mnie, ale już linka ase­ku­ra­cyjna z paskiem i kara­biń­czy­kiem – nie. Gdy­bym prze­stał napra­wiać sieci, ode­brano by mi ją. Sigg miał kilka kufrów z dziw­nymi przed­mio­tami, ale nale­żały do niego tylko dla­tego, że nikt nie miał poję­cia, do czego mogłyby się przy­dać. Jestem jed­nak pewien, że gdyby rada pomy­ślała, że mogą mieć jakąś war­tość, bez waha­nia zosta­łyby wysta­wione do Wymiany. Był to zapewne jeden z powo­dów, dla któ­rych obser­wa­tor nie pró­bo­wał nikomu wyja­śniać ich prze­zna­cze­nia, nawet jeśli przy­pad­kiem je znał. Zbie­ra­nie indy­wi­du­al­nego majątku nie miało zresztą sensu, bo co to za radość gro­ma­dzić dobra i czy­nić z nich obiekt zawi­ści.

Nasza star­szy­zna weszła na pomost i wymie­niła grzecz­no­ści z tam­tymi. Następ­nie ich przed­sta­wi­ciele weszli na nasz pokład, a nasi przed­sta­wi­ciele na ich, by obej­rzeć, co mamy sobie nawza­jem do zaofe­ro­wa­nia. Człon­ko­wie rady dys­kret­nie stali z boku i obser­wo­wali zacho­wa­nie gości przy każ­dym przed­mio­cie i w myślach pod­no­sili lub opusz­czali ceny. Pod­po­wia­dali cechy (wyłącz­nie te pozy­tywne) bądź tłu­ma­czyli prze­zna­cze­nie przed­mio­tów.

Zapra­gną­łem nagle przejść na drugą stronę i zoba­czyć, jak tam jest. Nie byłem pewien, czy wolno mi to zro­bić, ale oka­zało się to sil­niej­sze ode mnie, zsze­dłem bowiem na główny pokład. Grupki ludzi już zaczy­nały prze­cho­dzić w obie strony, by poroz­ma­wiać i napić się alko­holu. Prze­sze­dłem i ja. Pokład, po któ­rym stą­pa­łem, wyglą­dał tak samo: drobne kraty osa­dzone w gru­bych ramach szkie­letu nośnego, wyśli­zgana sta­lowa bla­cha osła­nia­jąca mecha­ni­zmy, napo­częte koro­zją schody, wspor­niki wyż­szych pozio­mów. I tłum ludzi.

Róż­nice jed­nak ist­niały: u nich nad pokła­dami ogrod­ni­czymi był jesz­cze jeden pokład, na któ­rym coś się poru­szało. Wytę­ży­łem wzrok i dostrze­głem posta­cie sto­jące na jakiejś rurze. Patrzy­łem pod słońce, więc nie widzia­łem dokład­nie, ale i tak wydały mi się oso­bliwe i dziw­nie obce. Przy­sa­dzi­ste, zgar­bione karzełki w płasz­czach. Wsze­dłem wolno po scho­dach pro­wa­dzą­cych przy samej kra­wę­dzi mia­sta. Pokład dowo­dze­nia był podobny do naszego. Prze­glą­da­jąc księgę Sigga, widzia­łem szkice wielu miast, zde­cy­do­wa­nie róż­nią­cych się od naszego. Naszki­co­wał je dawno temu pierw­szy wła­ści­ciel księgi. Dodał też opisy, ale nie­stety nie umia­łem czy­tać.

Miną­łem pokłady ogrod­ni­cze, mniej­sze, ale wyglą­da­jące nie­mal tak samo jak nasze. Wąskim, zada­szo­nym łukiem, obie­ga­ją­cym pół ćwiartki obwodu mia­sta, dotar­łem do naj­wyż­szego poziomu. Zamknięte sta­lowe pudła, a za nimi… zwie­rzęta. Sie­działy w pew­nej odle­gło­ści od sie­bie, każde na oddziel­nej porę­czy umo­co­wa­nej do pod­łogi. Ciarki prze­szły mi po ple­cach, kiedy spoj­rza­łem w ich groźne twa­rze bez wyrazu. Sta­łem dłuż­szą chwilę w bez­piecz­nej, jak mi się wyda­wało, odle­gło­ści. Byłem gotowy rzu­cić się do ucieczki, gdyby któ­reś z nich się poru­szyło. Przy­po­mi­nały nieco ptaka, któ­rego widzia­łem przed połą­cze­niem.

— To sokoły. — Usły­sza­łem za ple­cami.

Odwró­ci­łem się. Kości­sty męż­czy­zna w skó­rza­nym płasz­czu stał tuż za mną. Kape­lusz o sze­ro­kim ron­dzie rzu­cał cień na jego twarz.

— Ptaki? — zapy­ta­łem nie­pew­nie. — Wyglą­dały ina­czej…

— Teraz mają zło­żone skrzy­dła. Łapią w locie spa­da­jące przed­mioty i przy­no­szą do gniazda. To główny z nich poży­tek.

— Muszą mieć dosko­nały wzrok.

— Sokoli.

Sły­sza­łem wiele razy powie­dze­nie „sokoli wzrok”, ale nie zasta­na­wia­łem się nad tym, skąd się wzięło. Ptasz­nik wska­zał mi kra­wędź nad­bu­dówki z prze­ciw­nej strony mia­sta. Było tam gniazdo wyko­nane z wyschnię­tych gałęzi. W środku sie­działy małe sokoły, następne poko­le­nie. Ich rodzice stali na kra­wę­dzi i od czasu do czasu machali skrzy­dłami.

— Szu­kam ucznia.

Po chwili dotarło do mnie, że wła­śnie otrzy­ma­łem pro­po­zy­cję Wymiany. Nie, nie byłem gotowy na takie decy­zje, ani nawet na roz­wa­ża­nie ich. Prze­bie­głem obok niego, zeska­ku­jąc po dwa stop­nie.

— Zasta­nów się! — krzyk­nął za mną. — Masz czas do zga­śnię­cia słońca.

* * *

Słońce zni­żało się, przy­bie­ra­jąc bar­dziej poma­rań­czowy odcień. Doko­na­łem kolej­nego spo­strze­że­nia, doty­czą­cego pod­sta­wo­wego faktu, na który nikt nie zwra­cał uwagi. Pomost łączący oba mia­sta pozo­sta­wał na tym samym pozio­mie, mimo że nikt nie mani­pu­lo­wał regu­la­to­rami. Połą­czone mia­sta wzno­siły się teraz w tym samym tem­pie.

Pozby­li­śmy się spo­rej ilo­ści kró­li­czych skór i pra­wie połowy innych wysta­wio­nych dóbr. W zamian dosta­li­śmy dużą beczkę ziemi. Musiało ją toczyć trzech rosłych męż­czyzn. Dosta­li­śmy też jeden błysz­czący, mosiężny przed­miot, któ­rego zasto­so­wa­nia nie zna­łem.

Wymiana dobie­gła końca. Na tę oka­zję oba mia­sta, po równo dzie­ląc się kosz­tami, przy­stą­piły do przy­go­to­wy­wa­nia zabawy. Wyglą­dało na to, że główna jej część odbę­dzie się w tam­tym mie­ście, choć więk­sza beczka z winem stała już na naszym pokła­dzie. Na dole zaczy­nał grać bęben. Po chwili dołą­czyła do niego pisz­czałka. Kilka kobiet tań­czyło w kółku. Męż­czyźni na razie pozo­sta­wali z boku, klasz­cząc jedy­nie do taktu. Dalej ktoś grał w kości o skórę kró­lika i butelkę podej­rza­nego napoju.

Dzieci bawiły się w berka lub prze­chwa­lały się, w czym ich mia­sto jest lep­sze. Przed roz­łą­cze­niem trzeba je będzie pozbie­rać i prze­pro­wa­dzić na wła­ściwą stronę pomo­stu. Tchnięty nagłym impul­sem, spoj­rza­łem w górę. Na jed­nym z pokła­dów ogrod­ni­czych zoba­czy­łem czar­no­włosą dziew­czynę. Stała oparta o barierkę i wyglą­dało na to, że przy­glą­dała mi się od dłuż­szego czasu. Gdy zoba­czyła, że na nią patrzę, cof­nęła się, zni­ka­jąc w gąsz­czu wino­gron.

Zapło­nęło kilka ognisk w meta­lo­wych misach. Na rożen nabito kró­liki i po pokła­dach roze­szła się cudowna woń pie­czo­nego mięsa. Już nale­wano zupę z wiel­kiego kotła, a każdy mógł jeść świeżo zerwane, słod­kie owoce.

Sze­dłem dalej po obcym pokła­dzie. Ktoś wetknął mi w dłoń kubek z wodą i pokle­pał po ramie­niu. Pocią­gną­łem spory łyk i zakrztu­si­łem się. Słodko-ostry smak palący w gar­dle. Alko­hol.

Zła­pa­łem się stołu. Zakrę­ciło mi się w gło­wie. Pokład zawi­ro­wał, a ja upa­dłem, przy­trzy­mu­jąc się cze­goś, by nie wypaść w prze­paść. Młode kobiety tań­czyły coraz szyb­ciej, miga­jąc w świe­tle ognisk roze­śmia­nymi twa­rzami. Jedna odsło­niła piersi i wiro­wała z kub­kiem w ręku. Coraz to nowe pary zni­kały w zaka­mar­kach. Muzyka sta­wała się gło­śniej­sza, a pokład pode mną wibro­wał w rytm pod­sko­ków.

Obok mnie upa­dła ze śmie­chem dziew­czyna. Zapach jej gorą­cego ciała dał mi przed­smak zupeł­nie nowych pra­gnień. Spoj­rzała na mnie i poca­ło­wała mnie w usta. Jakieś ręce pomo­gły jej wstać i zni­kła gdzieś wśród innych postaci. Zda­wało mi się, że kręcę się wraz z całym mia­stem, to znów, że wiszę głową w dół. Muzyka docie­rała jakby z oddali, tań­czące posta­cie zle­wały się w kolo­rowe smugi. Star­czyło mi świa­do­mo­ści na tyle, że prze­su­ną­łem się w kąt pod scho­dami, by nikt mnie nie nadep­nął.

Ptak na wyso­kim gnieź­dzie krzyk­nął i zama­chał skrzy­dłami na tle gwiazd. Wsta­łem i z tru­dem powlo­kłem się w stronę pomo­stu. Ręce i nogi były tak odle­głe ode mnie, że nie potra­fi­łem ich w pełni kon­tro­lo­wać. Skrę­ca­łem albo wręcz prze­wra­ca­łem się, zauwa­ża­jąc to dopiero, gdy łok­cie i kolana sygna­li­zo­wały ból.

Czarna postać zastą­piła mi drogę. Bły­snęły wyszcze­rzone w złym uśmie­chu zęby. Ktoś zła­pał mnie za ręce i zasło­nił twarz skó­rzaną ręka­wicą. To nie sen! Otrzą­sną­łem się, gdy cią­gnięto mnie w boczny kory­tarz. Szarp­ną­łem się, ale dło­nie na moich ramio­nach zaci­snęły się moc­niej. Gry­złem, kopa­łem i biłem na oślep. Uścisk zelżał. Wyrwa­łem się, dopra­wia­jąc pię­ścią. Stęk­nię­cie z ciem­no­ści zostało w tyle. Wybie­głem pod gwiazdy i prze­wró­ci­łem się na stop­niach. Ból eks­plo­do­wał w lewej ręce, ale od razu o nim zapo­mnia­łem. Wsta­łem, dobie­głem do pomo­stu i prze­do­sta­łem się na drugą stronę, o mało nie spa­da­jąc w sieć zabez­pie­cza­jącą. Nie pamię­tam, jak dotar­łem do swo­jego posła­nia i zasną­łem.

Science Fiction z plusem

Подняться наверх