Читать книгу Science Fiction z plusem - Rafał Kosik - Страница 7

3. Czar­no­włosa

Оглавление

Obu­dził mnie ból w lewym przed­ra­mie­niu. Ręka od nad­garstka do łok­cia była spuch­nięta, a ból potę­go­wał się przy każ­dej pró­bie poru­sze­nia choćby pal­cem. Ręka… prze­wró­ci­łem się. Bolała mnie też głowa, ale to, jak przy­pusz­cza­łem, było wyni­kiem wypi­cia zawar­to­ści kubka.

Zie­larka Phora na pewno będzie wie­działa, co zro­bić. Krzy­wiąc się z bólu, z ręką wiszącą bez­wład­nie wysze­dłem na pokład, w jasne świa­tło dnia. Pierw­sze, co zro­bi­łem, to zwy­mio­to­wa­łem do kom­po­stow­nika. Nieco mi ulżyło. Wytar­łem dokład­nie twarz i rozej­rza­łem się. Roz­łą­cze­nie nastąpi wkrótce, może jesz­cze przed połu­dniem. Wypi­łem zawar­tość sto­ją­cego obok kubka, upew­niw­szy się uprzed­nio, że zawiera wodę.

Phora sie­działa na pokła­dzie i wysta­wiała twarz do słońca. Nie była już młoda. Miała pełno drob­nych zmarsz­czek, ale nie wyglą­dała jak inne stare kobiety. Zapewne dzięki jej zio­łom, pod tymi zmarszcz­kami wciąż zachwy­cała pięk­no­ścią. Na jej dłu­gich, czar­nych wło­sach nie było śladu siwi­zny. Zoba­czyła mnie, spoj­rzała na moją rękę i uśmiech­nęła się smutno. Wstała, bez słowa popro­wa­dziła scho­dami do swo­jej pach­ną­cej odu­rza­jąco komórki usy­tu­owa­nej obok naj­niż­szego poziomu ogrod­ni­czego. Posa­dziła mnie na zydelku i ostroż­nie poło­żyła chorą rękę na stole. Syk­ną­łem z bólu. Ze współ­czu­ciem pogła­skała mnie po gło­wie.

— To nic groź­nego — powie­działa łagod­nie. — Za mie­siąc nie będzie śladu.

Roz­pa­liła malut­kie pale­ni­sko, posta­wiła nad nim kocio­łek z wodą i wsy­pała do niego kilka rodza­jów suszo­nych ziół. Od samego ich zapa­chu ból zda­wał się słab­nąć. Obser­wo­wa­łem, jak zie­larka krząta się po komórce, zaglą­da­jąc w szu­flady i dosy­pu­jąc jakieś proszki do kociołka. Gdy ogień zaczął przy­ga­sać, zwi­nęła szmatkę, która dotych­czas leżała na stole, i wylała na nią wonny napar z kociołka. Zacze­kała, aż szmatka wysty­gnie. Potem owi­nęła nią moją opuch­niętą rękę.

— Posiedź.

Phora poma­gała nowemu ogrod­ni­kowi, tak jak i poprzed­niemu. Podej­rze­wa­łem, że wie­działa o rośli­nach wię­cej od Yere­sta, ale nie została następcą Har­sida. Starsi bali się, że zamiast roślin jadal­nych wszę­dzie zasieje swoje tajem­ni­cze zioła.

Nie wiem, ile czasu tam sie­dzia­łem, roz­ko­szu­jąc się koją­cym dzia­ła­niem wywaru. Zie­larka znów zda­wała się mnie nie zauwa­żać, aż w końcu pode­szła i zdjęła opa­tru­nek. Opu­chli­zna nie­mal znik­nęła, ale za to widzia­łem, w któ­rym miej­scu pękła kość. Wyraź­nie wypy­chała skórę.

— Wypij. — Pode­tknęła mi kubek. Wypi­łem paskud­nie sma­ku­jący płyn, sta­ra­jąc się nie zwy­mio­to­wać. Zakrę­ciło mi się w gło­wie, ale ina­czej niż wczo­raj.

— Teraz zaboli.

Przy­trzy­mała mnie za łokieć i szarp­nęła moją dłoń. Krzyk­ną­łem tak, że sły­chać mnie było chyba na końcu dru­giego mia­sta. Ból wciąż pul­so­wał, ale gdy spoj­rza­łem na rękę, była już pro­sta. Zie­larka przy­ło­żyła do niej trzy łupki i owi­nęła ści­śle kilka razy dłu­gim pasmem mate­riału. Krót­sze zawi­nęła pod ręką i zawią­zała mi na karku.

— Może swę­dzieć, ale nie ruszaj nią przez dzie­sięć dni. Potem możesz poma­chać pal­cami, żeby nie drę­twiały. Po trzy­dzie­stu dniach przyjdź, zdejmę opa­tru­nek.

Poca­ło­wała mnie w czoło i odpro­wa­dziła do drzwi. Podzię­ko­wa­łem jakoś nie­zde­cy­do­wa­nie i zsze­dłem na dół.

Ludzie Cesenu przy­mie­rzali się do roz­łą­cze­nia tra­pów. Zawsze był to smutny moment. Po tam­tej stro­nie, wśród wielu innych, zoba­czy­łem czar­no­włosą dziew­czynę. Tę samą, która obser­wo­wała mnie wcze­śniej. Patrzyła na mnie z nie­po­ko­jem. Była w moim wieku, nie mogła mieć wię­cej niż pięt­na­ście lat.

Zgrzyt i jakby wystrzał. Szarp­nię­cie zmu­siło mnie do przy­trzy­ma­nia się barierki. Szcze­lina mię­dzy tra­pami posze­rzała się powoli i po chwili zauwa­ży­łem, że tam­ten trap zaczyna się uno­sić. Obce mia­sto wzno­siło się szyb­ciej od nas. Dziew­czyna pod­jęła jakąś decy­zję, zoba­czy­łem to w jej oczach. Zaci­snęła usta i zaczęła się prze­py­chać mię­dzy ludźmi, do trapu. Sta­nęła na jego początku i, nim kto­kol­wiek zdą­żył ją powstrzy­mać, pobie­gła w stronę posze­rza­ją­cej się szcze­liny. Wszy­scy zamarli, a ona pędziła coraz szyb­ciej, ści­ska­jąc pod pachą szma­cianą lalkę. Odbiła się od końca ich trapu i wylą­do­wała na naszym, przy­klę­ka­jąc na jedno kolano. Lalka wysu­nęła jej się z ręki i zaczęła spa­dać w Niebo. Dziew­czyna zła­pała ją w ostat­niej chwili za skra­wek mate­riału. Wstała i zeszła na nasz pokład mię­dzy roz­stę­pu­ją­cych się, onie­mia­łych ludzi. W górze zoba­czy­łem ponurą postać Ptasz­nika, bez­sil­nie wpa­tru­ją­cego się w ucie­ki­nierkę.

Było już za późno, by ją oddać. Mia­sta odda­lały się i nikt nie zamie­rzał mar­no­wać sił ani czasu, by połą­czyć je na nowo. Wszystko, co miało być wymie­nione, zostało wymie­nione.

— Źle mi tam było — rzu­ciła z deter­mi­na­cją. — Mogę być waszą ogrod­niczką.

Ktoś pró­bo­wał zada­wać jakieś pyta­nia, ale czar­no­włosa zigno­ro­wała je i pode­szła do mnie. Poczu­łem, że gapią się na nas chyba wszy­scy.

— Zro­bi­łam to dla cie­bie. — Popa­trzyła mi w oczy.

Zatkało mnie. Wszy­scy z napię­ciem cze­kali, co odpo­wiem. Wła­śnie prze­sta­łem być dla nich dziec­kiem. Rozej­rza­łem się i zoba­czy­łem zachmu­rzoną twarz Pas­sina, głów­nego sie­cia­rza, który myślał chyba tylko o tym, że za sprawą zła­ma­nej ręki przez mie­siąc nie będzie miał ze mnie pożytku.

— Skąd wiesz, że będziemy do sie­bie paso­wać za dzie­sięć lat? — zapy­ta­łem.

— Matka Fo kie­dyś powie­działa mi, że spo­tkam kogoś takiego jak ty i że zro­zu­miem od razu, że cho­dzi o cie­bie.

Nie wie­dzia­łem, co na to odpo­wie­dzieć. Wyba­wiła mnie Phora. Sta­nęła obok, kła­dąc rękę na ramie­niu nowej.

— Potrze­buję uczen­nicy — powie­działa.

Kapi­tan obser­wo­wał całą scenę z góry. U jego boku stała młoda kobieta, która prze­szła do nas wczo­raj. Szep­nęła mu coś do ucha, a on zmarsz­czył brwi. Nie był jed­nak zły. Odcho­wana dziew­czyna za darmo, czy­sty zysk. Ski­nął głową. Zie­larka wzięła ją za rękę i popro­wa­dziła do sie­bie. Czar­no­włosa rzu­ciła mi jesz­cze dłu­gie spoj­rze­nie. Ludzie roz­cho­dzili się. Pas­sin, prze­cho­dząc obok, klep­nął mnie w ramię i rzu­cił:

— Zdro­wiej szybko.

Ostat­nio wszy­scy kle­pali mnie po ramie­niu albo mierz­wili mi włosy. Mia­łem tego dość. Chcia­łem już być doro­sły.

Tamto mia­sto było już tak daleko, że nie widzia­łem, co się w nim teraz dzieje. Zauwa­ży­łem jed­nak coś innego: wokół ich wiązki krą­żyło kilka pta­ków. Jeden z nich zmie­nił tor lotu i poszy­bo­wał w naszą stronę. Chwilę potem podą­żyły za nim następne. Cof­ną­łem się w cień, rzu­cany przez pokład dowo­dze­nia. Nie wie­dzia­łem, czy powi­nie­nem zwró­cić czy­jąś uwagę na te ptaki. Teraz, po przy­pie­czę­to­wa­niu losu Czar­no­wło­sej, znów byłem dziec­kiem.

Cze­ka­łem. Ptaki zbli­żały się ze sporą pręd­ko­ścią. Miały ostre dzioby i pazury, mogły więc być nie­bez­pieczne. Nie zaata­ko­wały jed­nak. Zaczęły krą­żyć wokół nas i wtedy już zauwa­żyli je wszy­scy. Kobiety zabrały dzieci z odsło­nię­tego pokładu. Męż­czyźni roz­glą­dali się za czymś, co mogłoby posłu­żyć za broń.

Zanim kto­kol­wiek się spo­strzegł, jeden sokół zwi­nął skrzy­dła i runął w dół, wprost na kapi­tana. Ten cof­nął się dwa kroki, ale ptak nie mie­rzył w niego. W ostat­niej chwili roz­ło­żył wiel­kie skrzy­dła i wyha­mo­wał. Chwy­cił w szpony coś leżą­cego na bla­cie obok regu­la­tora i odle­ciał poza pokłady. Wydał dono­śny pisk i zawró­cił w stronę domu. Reszta pta­ków podą­żyła za nim.

Co zabrał? Ten dziwny, cenny dro­biazg, mosiężną tulejkę, któ­rej prze­zna­cze­nia nie zna­łem. Spóź­niona zapłata za dziew­czynę. Wygó­ro­wana – widzia­łem to w oczach kapi­tana.

Czar­no­włosa zbie­gła ze scho­dów i goniona gniew­nymi okrzy­kami ludzi, pod­bie­gła do brzegu pokładu. Odwró­ciła się tyłem do Nieba.

— Wysko­czę, jeśli mnie nie chce­cie!

Unio­sła się na pal­cach stóp, przy samej kra­wę­dzi, tuż nad Nie­bem. Deli­kat­nymi ruchami rąk łapała rów­no­wagę. Wyda­wało się, że musi runąć do tyłu.

— Odpra­cuję stratę — powie­dzia­łem szybko, wycho­dząc z cie­nia. Pusty gest, tym bar­dziej zwa­żyw­szy mój stan, ale wywo­łał efekt. Uspra­wie­dli­wił bez­sil­ność.

Kapi­tan po raz drugi ode­zwał się do mnie:

— Nawet nie wiesz, co to było, Murk. — Jego głos prze­peł­niała gorycz.

Czar­no­włosa pode­szła kilka kro­ków do przodu. Mię­dzy mną a nią roz­cią­gał się pusty pokład. Unio­sła lalkę i roze­rwała jej plecy na szwie. Spo­śród wyla­tu­ją­cego pie­rza wycią­gnęła iden­tyczną mosiężną tuleję z mar­twą, czarną soczewką z jed­nej strony. Teraz mogłem przyj­rzeć się tej rze­czy dokład­niej, ale na­dal nie mia­łem poję­cia, czemu to może słu­żyć.

— Będzie wście­kły, kiedy spo­strzeże jego brak. — Uśmiech­nęła się lekko. — Miał tylko dwa.

— Wie­dzia­łaś, że to zrobi — oskar­ży­ciel­skim tonem stwier­dził Finxeb, prze­wod­ni­czący rady star­szych. — Mogłaś nas ostrzec.

— Wie­dzia­łam — przy­znała, patrząc z dołu na starca. — Dla­tego przy­nio­słam wam dru­gie oko.

Dobra odpo­wiedź, utrą­ca­jąca dal­sze oskar­że­nia. Finxeb opie­rał się o reling pokładu dowo­dze­nia. Z jego twa­rzy nie dawało się nic wyczy­tać. Po dłu­giej chwili wycią­gnął dłoń, a Czar­no­włosa wbie­gła po scho­dach, by podać mu „oko”.

— Phoro! — roz­ka­zał prze­wod­ni­czący, ważąc w dłoni tuleję. — Zabierz swoją uczen­nicę.

* * *

Prze­szły do nas muchy. Takie same jak te, które wytę­pi­li­śmy w zeszłym roku. Te duże, bo małych ni­gdy nie udało nam się pozbyć. Zawsze po solid­niej­szym wie­trze much uby­wało, ale tydzień póź­niej znów było ich tyle samo.

Pająki się ucie­szą, pomy­śla­łem, za to kucharz się wściek­nie.

Sigg dłu­bał coś przy nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nym przed­mio­cie leżą­cym na stole i palił fajkę. Lubi­łem jej zapach.

— Dla­czego nie sprze­da­li­śmy im kró­li­ków, by sami mogli je hodo­wać? — zapy­ta­łem. — Prze­cież ni­gdy wię­cej ich nie spo­tkamy.

— Oni mogą spo­tkać kogoś, komu prze­każą kró­liki, a tamci następ­nym i tak dalej. W końcu, za ileś lat, okaże się, że nie możemy sprze­da­wać naszych skór, bo inni mają wła­sne. — Dla­tego trzy­mamy mono­pol na kró­liki. Takie zasady. Wydają się głu­pie, ale mają sens. Nie wszy­scy ludzie są dobrzy, jak sam widzia­łeś.

— Jeśli u nas zginą wszyst­kie kró­liki, to ni­gdzie i ni­gdy już nie będzie kró­li­ków.

— Martw się naj­pierw o sie­bie. Roz­da­waj tylko zbędny nad­miar. To naj­bar­dziej roz­po­wszech­niona stra­te­gia Ver­ti­calu.

Swę­działa mnie ręka, jak to zapo­wie­działa Phora. Na razie uda­wało mi się opa­no­wy­wać odruch dra­pa­nia ban­daży. Patrzy­łem na obser­wa­tora w mil­cze­niu. Wresz­cie odwró­cił się do mnie, porzu­ca­jąc dłu­ba­ninę.

— Ta dziew­czyna prze­sko­czyła nad Nie­bem dla cie­bie. Musisz się jej podo­bać.

— Może jest szpie­giem?

— Szpie­giem? Jak?

— Może prze­ka­zy­wać infor­ma­cje w nocy przez ptaki.

— Jakie infor­ma­cje? I po co? Ni­gdy wię­cej ich nie spo­tkamy. Są wyżej i wciąż się odda­lają. Prze­sta­li­śmy mieć ze sobą cokol­wiek wspól­nego.

Zda­wało mi się, że przed Wymianą to my poru­sza­li­śmy się szyb­ciej, ale nie byłem pewien. Spoj­rza­łem na obser­wa­tora i moje myśli poszy­bo­wały w innym kie­runku.

— Może dziew­czyna ma tro­chę nie po kolei w gło­wie — dodał jesz­cze Sigg, wzru­sza­jąc ramio­nami.

Nie spodo­bało mi się to, co powie­dział, ale nie zare­ago­wa­łem. Obser­wo­wa­łem, jak zabiera się do swo­jej roboty. Przy­po­mnia­łem sobie, co mówili o Har­si­dzie i jego dzi­wac­twach.

— Chciał­bym, żebyś nauczył mnie pisać i czy­tać — powie­dzia­łem.

Spoj­rzał z zasko­cze­niem, które stop­niowo zamie­niło się w uśmiech.

Science Fiction z plusem

Подняться наверх