Читать книгу Tour de France - Richard Moore - Страница 5
Rozdział 1
Autsajder
Оглавление2 lipca 1994 roku. Prolog: Lille, 7,2 km, płasko
„W 1994 roku wszyscy startowali do trzytygodniowego wyścigu – wspomina Chris Boardman. – Ja startowałem do siedmiominutowego”.
Chris Boardman był i jest wyjątkowy. W całej historii Tour de France, a właściwie od wprowadzenia prologu w formie czasówki, czyli od 1967 roku, Chris pozostaje jedynym kolarzem, który koncentrował się właśnie na tej części zawodów.
Prolog w formie indywidualnej jazdy na czas ma niepowtarzalny charakter. „To wyjątkowo widowiskowy sport oparty na spektaklu, a tu panują cisza i spokój – oceniał amerykański dziennikarz Samuel Abt. – Nie ma długich szeregów pędzących kolarzy, nie ma pierwszych desperackich ucieczek, nie ma sprinterów mknących do mety, nie ma górali usiłujących wzajemnie zgubić się na podjazdach”.
To nawet nie jest właściwy etap wyścigu – i w sumie o to w nim chodzi. Prolog utworzono z myślą o tym, aby wydłużyć wyścig o dodatkowy dzień bez łamania postanowień regulaminu, który precyzował, przez ile dni zawodnicy mogą się ścigać. Po co ten dodatkowy dzień? Ze względów finansowych. Nie ma się jednak co oburzać, bo przecież sam wyścig powstał jako przedsięwzięcie marketingowe, by zwiększyć sprzedaż gazety „L’Auto”. Tour de France od zawsze miał więc do cna komercyjny charakter, choć imperatyw finansowy stał się mocniejszy po 1962 roku, gdy współdyrektorem wyścigu – razem z Jakiem Goddetem – został Félix Lévitan. Goddet i Lévitan – obaj byli dziennikarzami – kierowali wyścigiem aż do 1987 roku. Goddet odpowiadał za aspekt sportowy, a Lévitan za pieniądze. Po nich dyrektorem został Jean-François Naquet-Radiguet, handlarz koniakiem, a zaraz po nim Jean-Pierre Courcol, były zawodowy tenisista. Każdy z nich szefował tylko jednemu wyścigowi. Ich następcą w 1989 roku został kolejny dziennikarz (i były zawodowy kolarz) Jean-Marie Leblanc, zmieniony w 2005 roku przez jeszcze jednego reportera, Christiana Prudhomme’a. W swojej 110-letniej historii Tour de France miał zaledwie siedmiu dyrektorów, z których aż pięciu zawodowo parało się dziennikarką.
Obecny dyrektor, Prudhomme, nie jest wielkim fanem prologu. W 2008 roku – po raz pierwszy od 1967 roku – postanowił w ogóle go nie organizować, a potem tę samą decyzję podejmował w latach 2011, 2013 i 2014. Nie jest to wyłącznie kwestia gustu, ale też decyzja komercyjna. Prudhomme (wcześniej dziennikarz telewizyjny) wskazuje na statystyki, z których wynika, że oglądalność wyścigu w telewizji jest najniższa zawsze w trakcie prologu w formie indywidualnej jazdy na czas. Dla fanów na miejscu taka czasówka jest pewnie atrakcyjna, bo akcja rozciąga się na kilka godzin i można obejrzeć z bliska poszczególnych zawodników, ale w dzisiejszych czasach trzeba myśleć także o innej, coraz ważniejszej grupie odbiorców – telewidzach. Podobnie jak Sam Abt, wolą oni oglądać spektakl etapu ze startu wspólnego.
Lévitan wzbogacił imprezę o prolog, aby zwiększyć płynące z niej zyski. W tamtych czasach głównym źródłem przychodu były pieniądze przekazywane przez miasta znajdujące się na trasie wyścigu. Płaciły one za możliwość organizacji startu, a za miejsce, gdzie etap się kończył, trzeba było zapłacić jeszcze więcej. W związku z tym Lévitan zaczął planować tak zwane etapy dzielone, czyli dwa etapy rozgrywane jednego dnia. Od czasu do czasu udawało mu się nawet upchnąć jednego dnia aż trzy etapy. Kolarze tego nie znosili.
Prolog w formie indywidualnej jazdy na czas był przez nich przyjmowany tylko nieco cieplej niż etapy dzielone. Lévitan obszedł w ten sposób przepisy Międzynarodowej Unii Kolarskiej (UCI, Union Cycliste Internationale), określające, że wyścig może trwać najwyżej 22 dni. Tyle że prolog, który nie może być dłuższy niż osiem kilometrów, nie jest uznawany za pełnoprawny etap wyścigu. Lévitan wykorzystał zatem lukę w regulaminie UCI. Mimo to pierwszy prolog w historii, rozegrany w czwartkowy wieczór w 1967 roku w Angers, nie został oficjalnie nazwany prologiem. Określono go jako etap 1a, a nazajutrz przeprowadzono etap 1b. Nazwa „prolog” pojawiła się dwa lata później.
Zwycięzcą pierwszego prologu został nieznany nikomu Hiszpan José María Errandonea, który żółtą koszulkę lidera stracił już następnego dnia. Jeśli policzyć etap 1a, Tour de France z 1967 roku składał się z 25 etapów rozłożonych na 23 dni. Trasa liczyła łącznie 4780 kilometrów (dla porównania: w 2013 roku Tour miał 3400 kilometrów podzielonych na 21 etapów). Tour z 1967 roku został jednak zapamiętany głównie z uwagi na tragedię, do której doszło podczas tej imprezy. Owszem, to wtedy po raz pierwszy do i tak upchanego kalendarza dodano jeszcze jeden krótki etap poprzedzający, ale to również wtedy na stromych stokach Mont Ventoux zginął kolarz Tom Simpson. Jeżeli te dwie sprawy miały ze sobą jakiś związek, to nie wyciągnięto z tego żadnych wniosków – w 1968 roku Tour znów liczył 4684 kilometry rozłożone na 23 dni.
***
Prolog ma oczywiście także swoich fanów. Należeli do nich Thierry Marie w latach 80., Boardman w latach 90., Fabian Cancellara w pierwszej dekadzie XXI wieku. Jego urok tkwi w prostocie – to najczystszy sprawdzian szybkości, na jaki można liczyć w zawodowym kolarstwie.
Prawdziwym klasykiem stał się prolog do Touru z 1994 roku. Został rozegrany w centrum Lille, na idealnie płaskiej trasie o długości 7,2 kilometra, która liczyła ledwie kilka szybkich łuków. Znakomita próba szybkościowa. Ten prolog był doskonały także dlatego, że zapowiadał się na ekscytującą konfrontację dwóch mistrzów w zupełnie różnych dziedzinach.
Miguel Indurain, trzykrotny zwycięzca Tour de France, miał zmierzyć się z Chrisem Boardmanem, którego jedyne doświadczenie na tej imprezie sprowadzało się do tego, że przed rokiem pojawił się we Francji jako widz. Obaj rywale różnili się również bardzo pod względem przygotowania. Indurain był zaprawiony w tradycyjnym kontynentalnym kolarstwie szosowym. Powoli przebijał się w hierarchii swojego zespołu, aż w 1991 roku został jego liderem. To wtedy odniósł swoje pierwsze zwycięstwo w Tourze. Dwudziestopięcioletni Boardman przyjechał do kontynentalnej Europy jako w pełni ukształtowany zawodnik, tyle że wychowany w zupełnie innej tradycji – w nieznanych poza Wielką Brytanią realiach kolarskich, w których nacisk kładło się na indywidualną jazdę na czas.
Boardman czuł się jak oszust. „Byłem przekonany, że dostałem się tam jakimś podstępem”, stwierdził.
Starcie Induraina z Boardmanem przypominało zatem coroczną rywalizację Szkocji i Irlandii w hurlingu, pomimo że oba narody uprawiają ten sport w nieco innej wersji. To niby ta sama dyscyplina, ale w każdym z tych krajów funkcjonuje w całkowitej izolacji. Gdy dochodzi do bezpośredniego starcia dwóch tradycji, zawsze wywołuje to fascynację i zaciekawienie. Przypomina to trochę bliźnięta rozdzielone przy porodzie, a potem wychowane oddzielnie, w dwóch różnych krajach. Czy takie osoby miałyby potem ze sobą cokolwiek wspólnego?
Kontynentalne wyścigi szosowe i brytyjska jazda na czas zdawały się nie mieć absolutnie żadnych cech wspólnych, no może poza uczestnikami na rowerach. Te pierwsze organizowane są na zamkniętych drogach Europy, nierzadko w Alpach i Pirenejach, a poza tym wymagają stosowania taktyki i pracy zespołowej, niezbędna jest tam również odwaga i żywiołowość. Tę drugą organizuje się wczesnym rankiem na otwartych dla ruchu drogach, w towarzystwie pędzących ciężarówek i samochodów osobowych. Tutaj liczy się kalkulacja i kontrolowanie tempa.
Brytyjskie kolarstwo nigdy nie wychowało mistrza zdolnego dowieść swego talentu w kontynentalnych wyścigach szosowych. Przed 1994 rokiem Boardman pokazał jednak swoje umiejętności w miejscach bardziej prestiżowych niż brytyjskie dwupasmówki. W 1992 roku na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie wygrał wyścig na dochodzenie, a rok później na Vélodrome de Bordeaux wystąpił w chyba jedynym wydarzeniu związanym z indywidualną jazdą na czas, które w Europie budziło jakiekolwiek zainteresowanie – próbie bicia godzinowego rekordu świata.
W lipcu 1993 roku Boardman stawił się w Bordeaux, by zmierzyć się z rekordem. Było to na 24 godziny przed końcem jednego z etapów Tour de France w tym mieście. Termin wybrano nie bez powodu, chodziło o zdobycie większego uznania. Rekord w jeździe godzinnej, który i tak cieszył się już pewną renomą w światku kolarskim, zyskał rozgłos dzięki skojarzeniu go z Tourem. Wynikało to choćby z tego, że w Bordeaux było już wielu dziennikarzy, którzy mogli przyglądać się próbie. Na torze pojawił się również co najmniej jeden dyrektor zespołu, Roger Legeay, szef francuskiej ekipy GAN. Był nieco bardziej otwarty na kolarzy zza Kanału i zza oceanu, bo jego zespół – wcześniej sponsorowany przez Peugeot Cycles – od dawna zatrudniał wielu anglojęzycznych zawodników: od Toma Simpsona i Shaya Elliotta, przez Grahama Jonesa, Roberta Millara, Phila Andersona i Stephena Roche’a, aż po ówczesną (choć blednącą już) gwiazdę drużyny, Amerykanina Grega LeMonda, trzykrotnego triumfatora Tour de France.
W Wielkiej Brytanii Boardman osiągnął wszystko, co było do osiągnięcia. Rozwijać mógł się już tylko na europejskiej scenie zawodowej, ale nie bardzo chciał się na to zdecydować. „Byłem autsajderem – wspomina. – Byłem brytyjskim specjalistą od jazdy na czas. W igrzyskach wziąłem udział jako amator i nie pozostawało mi nic innego jak czekać, aż ktoś mnie zdetronizuje, albo wykonać następny krok i przejść na zawodowstwo”.
Ówczesnym rekordzistą dystansu pokonanego w czasie jednej godziny był Francesco Moser, gwiazda kolarstwa z lat 80. Tyle że gdy Boardman sam stanął na linii startowej, by ten rekord pobić, nie należał on już do Mosera. Tydzień wcześniej na torze w Norwegii nowy rekord ustanowił Szkot Graeme Obree. „Jestem rozczarowany, że moja próba nie będzie próbą bicia rekordu Mosera”, skomentował wówczas Boardman. Miał obawy, że wyczyn Obree odbierze jego występowi część chwały. Nic z tych rzeczy. Jeśli już, to osiągnięcie Szkota tylko zwiększyło zainteresowanie jego próbą. Nowy rekord oznaczał bowiem, że Boardman miał wiele do zyskania, ale jeszcze więcej do stracenia.
Ostatecznie pojechał dalej niż Obree, co skłoniło Eda Pickeringa do zamieszczenia w swojej książce pod tytułem The Race Against Time następującego stwierdzenia: „Piarowa zasadzka Boardmana na Tour de France okazała się udana”. Organizatorzy Touru też zasadzili się na Boardmana i zaprosili go na podium etapu w Bordeaux. Anglik stanął obok lidera wyścigu Miguela Induraina, który zmierzał właśnie po swoje trzecie zwycięstwo w klasyfikacji generalnej.
Co znamienne, Boardman stanął o stopień niżej. Przy Indurainie, który w żółtej koszulce machał tłumom, w tym między innymi członkowi hiszpańskiej rodziny królewskiej, Anglik wyglądał jak uczniak. Należy również podkreślić, że choć sam Indurain zachował się z klasą i pokorą, ogólnie osiągnięcie Boardmana nie spotkało się z powszechnym uznaniem zawodowego peletonu. Luc Leblanc, jeden z najlepszych wówczas zawodników francuskich, wyraził przekonanie, że większość uczestników Tour de France pobiłaby dystans przejechany przez Boardmana, gdyby tylko kolarze trochę się do tego przyłożyli.
Boardman i Indurain spotkali się ponownie niecały rok później, tym razem już na szosie. Fundamentem trzech zwycięstw Induraina w Tour de France była jego dominacja w czasówkach. W górach jechał raczej zachowawczo, nie pokazywał takiej agresji i brawury jak niektórzy wcześniejsi triumfatorzy tego wyścigu. Może i nie budziło to zachwytu wielu fanów, ale mistrzostwa w jeździe na czas nikt nie mógł mu odmówić. Przypominał maszynę, co było widać zwłaszcza w 1992 roku w Luksemburgu, gdzie na dystansie 65 kilometrów osiągnął średnią prędkość 49 kilometrów na godzinę i wyprzedził drugiego zawodnika na mecie o trzy minuty. „Myślałem, że dobrze mi idzie, a potem okazało się, że straciłem cztery minuty – mówił na końcu zdziwiony LeMond. – Przez chwilę pomyślałem, że może pomyliłem drogę”. LeMond po raz ostatni wygrał Tour de France w 1990 roku. Albo był to schyłek jego kariery, albo to Indurain rozwijał się w olbrzymim tempie.
Boardmanowi faktycznie udało się wykorzystać jego rekord w jeździe godzinnej, by przyspieszyć swój awans w zawodowej hierarchii. Został zawodnikiem zespołu GAN, którego szefem był Legeay. „Roger pojawił się na mojej próbie bicia rekordu i wtedy rozmawiał z nim Pete Woodworth [menedżer kolarza] – opowiadał mi Boardman. – Pomysł przejścia na zawodowstwo nie budził mojego szczególnego zachwytu. Byłem trochę onieśmielony… choć nie, bardziej się bałem. Spotkaliśmy się z nim przy okazji Tour of Britain [w sierpniu]. Spodziewaliśmy się usłyszeć: »To zespół zawodowy, twoje miejsce w szeregu jest tutaj«, a tymczasem powiedział: »Co chciałbyś robić?«”.
„To było przedziwne – ciągnął dalej Boardman. – Stwierdziłem wtedy: »Pojechałbym na Tour de France, ale tylko na dziesięć dni«”. Roger się zaśmiał i powiedział: »Świeżo upieczeni zawodowcy rzadko kiedy od razu jadą w Tourze, ale zobaczymy, co da się zrobić«”.
Jeszcze przed końcem sezonu 1993 Boardman pojechał gościnnie w barwach GAN w czasówce w GP Eddy Merckx. „Miałem na sobie jeden z kombinezonów Grega LeMonda”, opowiadał. Boardman wygrał tę czasówkę. „Nie miałem pojęcia, czego się spodziewać, bo panował pełen rozdział. Byłem złotym medalistą olimpijskim, gdyby jednak zapytać dowolnego kolarza z zawodowego peletonu, kto zdobył to złoto, większość pewnie by nie wiedziała”.
GP Eddy Merckx nie pozwalało raczej ocenić prawdziwego potencjału Boardmana. Co prawda zwycięstwo dla niego samego było zaskoczeniem, ale jednak w indywidualnej jeździe na czas czuł się jak ryba w wodzie. Prawdziwy test miał nadejść w kolejnym sezonie, w ramach jazdy w peletonie. Oczywiście nie było żadnych formalnych wprowadzeń. Oczekiwano od niego, że będzie umiał jechać w dużej grupie, będzie wiedział, jak się ustawiać, i będzie znał obowiązujące w peletonie niepisane zasady. Większość kolarzy wywodzi się z europejskiego peletonu amatorskiego, który funkcjonuje według podobnych reguł, no ale Boardman stanowił przypadek szczególny. Równie dobrze mógł pochodzić z Marsa.
„Od początku chodziło o to, żebym zapanował nad nerwami – wspominał Boardman. – Najpierw miałem spore trudności. Przez pierwsze trzy miesiące sądziłem, że nie dam rady. Nie podobało mi się, to było przerażające, bolesne i bardzo stresujące”.
„W grupie jechałem albo w czubie, albo na samym końcu. Problem z tym podejściem polega na tym, że i na początku, i na końcu trzeba walczyć. Z przodu walczy się o utrzymanie w czołówce, a z tyłu rywalizuje o kolejne pozycje. To było okropne. Sporo pomógł mi wtedy Greg, dawał mi różne wskazówki. Na przykład mówił: »Przed sobą widzisz tylko zlewającą się masę zawodników, ale gdy jedziesz w prawym zakręcie, po lewej stronie zawsze robi się trochę miejsca. Gdy to wiesz, możesz przyspieszyć w kierunku luki, której jeszcze nie ma«. Albo: »Jadąc w peletonie, spleć kierownicę z kierownicą innego zawodnika, a ten natychmiast zrobi ci więcej miejsca«. Greg dał mi mnóstwo tego typu drobnych rad, które okazały się bardzo pomocne. Nie zmienia to jednak faktu, że mój mózg musiał się tego wszystkiego nauczyć, co wymagało ode mnie naprawdę wielkiego wysiłku”.
Przełomem dla Boardmana okazała się rozegrana w marcu Vuel-
ta a Murcia. „Kiedyś było tak, że kolarze chorzy lub bez formy jechali do Murcji, a wszyscy inni na wyścig Paryż–Nicea. Wygrałem wtedy prolog i po raz pierwszy w karierze założyłem koszulkę lidera”. To osiągnięcie miało większe znaczenie niż olimpijskie złoto i rekord w jeździe godzinnej. „Koszulka lidera stanowiła przepustkę do czołówki. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem. To był punkt zwrotny. Świeżo upieczonych zawodowców traktuje się z buta, stanowią najłatwiejszy cel, więc nikt się z nimi nie cacka. Sytuacja zmienia się, gdy ktoś czegoś dokona w jakimś wyścigu. Życie od razu staje się odrobinę łatwiejsze”.
Boardmana najbardziej niepokoił fakt, że to wszystko, na czym do tej pory polegał, teraz nie miało większego znaczenia. Do tego momentu jego kariera opierała się na kalkulacji i pomiarach. Mierzone było wszystko, co ważne, od treningów, przez aerodynamikę, po pracę z trenerem, Peterem Keenem. W ten sposób Boardman pracował nad prędkością. Ponad 150 dodatkowych rywali nieco komplikowało sprawę.
***
Gdy pod koniec maja Boardman stawał na starcie Dauphiné Libéré, tygodniowego francuskiego wyścigu etapowego, ciągle nie miał jeszcze pewnego miejsca w ekipie GAN na Tour de France. Zapewnił je sobie, wygrywając trzy etapy: prolog, indywidualną jazdę na czas i – co bardziej zaskakujące – etap ze startu wspólnego, 157-kilometrową pętlę wokół alpejskiego miasteczka Chambéry. Na tym etapie Boardman ruszył do samotnej ucieczki i jechał tak, jak gdyby to była czasówka.
Przed samym Tourem Boardman zaczął jednak czuć się gorzej. Dopadły go olbrzymie nerwy, z powodu których jeszcze przed igrzyskami w Barcelonie pracował z psychologiem Johnem Syerem. Stres powodował, że Boardman zaczynał chorować albo wmawiał sobie chorobę, gdy tak naprawdę nic mu nie dolegało.
Okres przygotowań po triumfie w Dauphiné to był typowy Boardman – na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się bez ładu i składu, w rzeczywistości jednak było przemyślane i drobiazgowo zaplanowane. Jego koledzy z drużyny szlifowali formę w wyścigach szosowych w Europie, tymczasem on pojechał w dziesięciomilowej czasówce dla amatorów w północnej Walii i wygrał te zawody. Wybiegając myślami w przyszłość do Lille, do prologu Tour de France, powiedział: „Podium jest możliwe. Trudno przewidzieć, kto na nim stanie. Wydaje się, że specjaliści pokroju Thierry’ego Marie zaczynają odchodzić w cień. Indurain się nie wychyla, podobnie Rominger”.
„Chris jest bardzo blisko swojej szczytowej formy – powiedział jego trener, Peter Keen. – Nadal ma niewielki problem z infekcją dróg oddechowych, której usiłujemy się pozbyć. Na podstawie próbki plwociny udało nam się zidentyfikować typ mikrobów i Chris przyjmuje dzisiaj antybiotyki”.
Boardman też mówił o swojej chorobie. Dzisiaj twierdzi, że nie pamięta, żeby coś mu dolegało. Uważa, że mogła wtedy dać o sobie znać jego skłonność do szukania wymówek. „Podobnie jak wielu innych sportowców, potrzebowałem tego typu mentalnego wentyla bezpieczeństwa. Człowiek jest przewrażliwiony na wszelkie odczucia, chwilowe wrażenia, najmniejsze odstępstwo od normy. To trochę dziecinne, ale to takie psychiczne zabezpieczenie na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. Przecież nie powiesz: »Nie mogłem pojechać szybciej, jestem za słaby«. Wtedy brakowało nam pewności siebie, żeby myśleć w takich kategoriach”.
W ostatnich dniach poprzedzających prolog Boardman kontynuował przygotowania po swojemu, co jego partnerom z ekipy wydawało się bardzo dziwne. Miał swoje metody na radzenie sobie z nerwami. „Co wtedy robiłem? Czytałem i spałem. Na te dwa sposoby mogłem uciec od stresu”. W ramach „ucieczki” sięgał po książki science fiction, a jego ulubionym autorem był Iain M. Banks. „Dzięki temu mogłem przenieść się gdzieś indziej, a jednocześnie nigdzie się nie ruszać. Do tego spałem. Dużo spałem. To było w sumie dość przydatne”.
Nie powielał tego, co robili jego partnerzy, co od zawsze robili zawodowi kolarze – w ostatnim tygodniu przed wyścigiem nie jeździł na łatwe przejażdżki, nie starał się poznać jak najlepiej trasy prologu. „Oni wyjeżdżali na tę trasę, gdy była jeszcze otwarta dla ruchu, a potem o niej rozmawiali – wspomina Boardman. – Ja pojechałem sam i wydaje mi się, że do dziś pamiętam, gdzie było nierówno, kojarzę każdy wybój, zapamiętałem to”. Co najważniejsze, poznawał tę trasę, jadąc z taką samą szybkością jak w dniu wyścigu. „Miałem przed sobą samochód drużyny, musiałem pojechać w tempie wyścigowym. Samochód jechał przede mną po to, żeby nadawać tempo, a przed zakrętami miał odjeżdżać. Sądziłem, że będę w stanie przejechać całą trasę bez hamowania, ale tylko w ten sposób mogłem to sprawdzić. Wszystko miałem rozplanowane. Ta próba odbyła się na dwa dni przed startem. Zebraliśmy wtedy wszelkie informacje, jakie można było zgromadzić”.
Boardman ma nawyk wypowiadania się w liczbie mnogiej, choć nie chodzi mu o kolegów z zespołu, a własną ekipę, wspierających go ludzi pod wodzą Keena. W tamtym czasie Keena nie było jednak z Boardmanem. „Czuł się tam nie na miejscu”, twierdzi kolarz. Trener rzadko jeździł na wyścigi na kontynencie.
W Lille była za to Sally, żona Boardmana. „Wtedy nie podobało mi się, że Sally przyjechała – stwierdził z uśmiechem sugerującym, że żartuje, choć tak naprawdę nie żartował. – Świetnie się tam bawiła, chodziła na imprezy, przyjechali też jej znajomi. Spotykałem się z nimi, wpadali do mojego hotelu, wszyscy w skowronkach. Humor wiecznie im dopisywał, a ja trząsłem portkami. Przez cały czas myślałem o tym, że siedem minut zadecyduje, ile będę zarabiał przez następny rok. Może to nierozsądne, ale akurat to mnie wkurzało”.
Czy marzył o tym, by zostać drugim po Tomie Simpsonie Brytyjczykiem w żółtej koszulce? „Owszem, marzyłem o tym. Ale w ostatecznym rozrachunku wyjeżdża się na trasę i po prostu próbuje się wygrać. Na tym polega piękno jazdy na czas. Jedzie się swoje. Dopiero psycholog pomógł mi zrozumieć, że na trasie robi się tyle, ile się da”.
Przed igrzyskami w Barcelonie Boardman zwierzył się ze swoich obaw Johnowi Syerowi: „A co, jeśli się nie uda? Co, jeśli nie pojadę wystarczająco szybko? Co, jeśli inni będą szybsi? A jeśli złapię gumę?”.
Boardman spodziewał się, że Syer będzie próbował podnieść go na duchu, a ten tymczasem stwierdził: „Cóż, to wszystko może się zdarzyć”. Boardman nie wiedział, co mu odpowiedzieć. „Odparłem mu: »Moment, moment, czy ty aby nie miałeś mi pomagać?«, na co tamten stwierdził: »Owszem, ale sprawa ma się tak, przyjacielu: uniesienie i rozpacz to dwie strony tego samego medalu i występują w takich samych proporcjach. Jeśli celujesz w wielki triumf, musisz się liczyć również z wielką porażką. Zamiast wypierać to ze świadomości, może lepiej to po prostu zaakceptować?«”.
„Stanąłem na linii startu na igrzyskach i pomyślałem sobie, że pieprzę to wszystko, po prostu pojadę najlepiej, jak umiem. Kiedy dotrę już do mety, spojrzę na tablicę wyników i zobaczę, jak mi poszło. Syer nauczył mnie, że nie mamy wpływu na to, co robią inni, więc nie powinniśmy dopuszczać do tego, by inni mieli wpływ na nas”.
Jeśli chodzi o tych „innych”, to tak naprawdę był tylko jeden – Indurain. „To był gość – mówi Boardman. – Nie wiem, jak to robił, ale był niesamowity”. Przed Tour de France 1994 Boardman nigdy nie rywalizował z Indurainem, więc nie dało się czegokolwiek przewidzieć. Dwa poprzednie prologi wygrał Indurain, ale Boardman był mistrzem olimpijskim w jeździe na dochodzenie i posiadaczem rekordu w jeździe godzinnej. Indurain mógł w tym prologu potwierdzić to, co wielu podejrzewało – że zawodowi kolarze szosowi z kontynentu to inny, żeby nie powiedzieć lepszy, gatunek sportowców. Oczywiście Boardman, choć pochodził z Wysp, ewidentnie miał wyjątkowy talent. Obaj zawodnicy różnili się od siebie niemal pod każdym względem. Indurain był wysoki i barczysty, mierzył 188 centymetrów i ważył 80 kilogramów, za to Boardman był niższy i bardziej krępy: 175 centymetrów wzrostu i 70 kilogramów. Kiedy wsiedli na rower, różnice te uwypuklały się jeszcze bardziej: Indurain przypominał jumbo jeta, a Boardman był raczej jak myśliwiec.
„Było bardzo, ale to bardzo gorąco – wspomina tamten dzień Boardman, który przed wyścigiem nie przestrzegał jakiejś szczególnej rutyny. – Trzeba było znaleźć w sobie odwagę, żeby nic nie robić. Nauczyłem się tego w czasach, gdy jeździłem w wyścigach na dochodzenie. Gdy kogoś zjadają nerwy, jedzie popedałować. Mieszkaliśmy w hotelu tuż pod miastem. Rankiem poszedłem pojeździć przez godzinę, zupełnie lekkim tempem. Inni ćwiczyli po kilka godzin. W poprzednich dniach też trenowali i pytali, czy idę z nimi, na co im odpowiadałem, że nie, że wyjadę sam na dwa krótkie sprinty”.
„Miałem taki zwyczaj, że do startu przygotowywałem się metodą wsteczną. Na starcie chciałem stanąć trzy minuty przed czasem, więc sprawdzałem, jaką odległość będę musiał przejść z autobusu do rampy startowej. Sprawdzałem, kiedy będę się rozgrzewał, bo to musiało się odbyć przed samym startem. Gdzie są oznaczenia informacyjne? Kiedy dostanę numer startowy? Kiedy będę jadł? Do skontrolowania jest mnóstwo tego typu szczegółów. W dniu startu pozostaje już jednak głównie czekanie, aż wreszcie nadejdzie czas działania”.
Dzień Boardmana był drobiazgowo zaplanowany, ale u innych kolarzy wyglądało to bardziej elastycznie albo raczej chaotycznie. „Pamiętam, jak zawodnicy sięgali po rowery do jazdy na czas, a potem chwytali narzędzia i regulowali siodełka i kierownice”. Boardman nie wyobrażał sobie, że można by nie przygotować tego z wyprzedzeniem. „To było moje biuro, moje miejsce pracy. Przecież przed ważnym spotkaniem nikt nie instaluje sobie w gabinecie nowego sprzętu, prawda?”
Rower Boardmana, nowy lotus superbike, będący zmodyfikowaną wersją roweru, na którym zawodnik sięgnął po olimpijskie złoto, przyciągał wzrok. LeMond, człowiek zwracający baczną uwagę na sprzęt, stał jak zahipnotyzowany. Wreszcie odezwał się do Boardmana przed wejściem do ich drużynowego kampera. „Greg powiedział coś w stylu: »Uuu, aż błyszczy nowością!«. Wydawał się szczerze zafascynowany, lubił rozmawiać z innymi o sprzęcie. Był niesamowicie inteligentny”.
W oczekiwaniu na początek swojej próby Boardman usiłował pójść za radą swego psychologa i zaakceptować czekające go wyzwanie, a więc także towarzyszący mu lęk. „Pomyślałem sobie, że w życiu nie musiałem zrobić nic trudniejszego. Że nie ma od tego ucieczki. Nie ma co udawać, że to będzie bułka z masłem. To będzie najbardziej nieprzyjemne doświadczenie w moim życiu i jestem z tym faktem pogodzony”.
„To podejście było dość wyzwalające”.
Rozmach Tour de France był dla niego czymś zupełnie nowym, nawet w porównaniu z olimpiadą. „Musiałem zaakceptować wszystkich tych widzów ustawiających się wzdłuż drogi, by mnie zobaczyć, zaakceptować też skalę tej imprezy oraz fakt, że oglądają ją miliony ludzi. Nie mam na to wpływu, więc to nie ma wpływu na mnie. Należy się od tego zdystansować. Skoncentrowałem się wyłącznie na jeździe”.
Boardman startował jako jeden z ostatnich, podobnie jak młody mistrz świata w kolarstwie szosowym, Lance Armstrong. Jako ostatni na trasę ruszał Indurain, ubrany w żółtą koszulkę, bo to on wygrał poprzedni Tour.
Na rampie startowej sędzia przytrzymał Boardmana. Operator kamery skupił się na chwilę na tej scenie, a komentator Phil Liggett opisał ją jako „wspaniały moment pełen napięcia”. Po chwili zaczęło się odliczanie. Sędzia uniósł pięć palców i zaczął je kolejno zginać.
Cinq… Quatre… Trois… Deux… Un…
Boardman ruszył korytarzem pełnym ludzi. Wzdłuż prostej ustawił się spory tłum, taki na sześć rzędów, ludzie wychylali się przez barierki, pochylali nad drogą. Boardman rozpędzał się na stojąco, a potem zajął charakterystyczną dla siebie ekstremalną pozycję: ręce wyciągnięte nad przednim kołem, głowa nisko, tułów układający się w kształt pocisku. Z samej jazdy Boardman nie pamięta zbyt wiele. Nie pamięta, czy było to bolesne doświadczenie. „Gdy wszystko idzie zgodnie z planem i zachowuje się świeżość, a ja byłem świeży, nogi raczej nie bolą”.
Minutę przed Boardmanem na trasę ruszył Luc Leblanc, ten sam, który wcześniej z takim lekceważeniem wypowiadał się o jego rekordzie w jeździe godzinnej. Różnica w stylu obu zawodników była wręcz niesamowita: Leblanc jechał bez kasku, więc jego brązowe włosy powiewały na wietrze. Na pierwszy rzut oka było widać, że nie czuje się komfortowo na rowerze, wiercił się na siodełku, co chwilę wstawał, by mocniej pedałować – a Boardman wiedział, że to oznacza straty aerodynamiczne. Brytyjczyk przyjrzał się Leblancowi, czekając razem z nim na start. Jego rywal „miał rower, który dosłownie każdy mógł sobie kupić w Decathlonie. Kierownica miała chyba ze 44 centymetry [szerokości]”.
„Nawet gdyby miał w nogach dokładnie tę samą moc co ja, przegrałby o co najmniej minutę…”
Boardman wiedział coś jeszcze, choć dzisiaj nie precyzuje, czy osiągnął dzięki tej wiedzy jakąś konkretną korzyść. Jadący za zawodnikiem samochód ekipy może stanowić wsparcie aerodynamiczne: „Ludzie nie rozumieją, że samochód siedzący ci na ogonie robi sporą różnicę. Normalnie za kolarzem powstają turbulencje powietrza, które zasysają go do tyłu, więc jadący z tyłu samochód jest korzystny. Dodaje ze 20 watów”.
Wszyscy zawodnicy mieli za sobą samochód swojej ekipy, ale może auto Boardmana jechało w mniejszej odległości (z pewnością jechało bardzo blisko rok później, gdy Boardman upadł w deszczu w Saint-Brieuc i został przez nie prawie rozjechany; w ten oto sposób jego drugi Tour w karierze zakończył się już kilka minut po starcie).
W Lille Boardman czuł, że dobrze mu idzie, ale nie wiedział, jak wypada na tle reszty. Telewidzowie też nie mieli pełnego obrazu sytuacji. Transmisja była realizowana głównie ze stacjonarnej kamery ustawionej na mecie. Pokazywała ona zawodników na długiej, szerokiej i delikatnie wznoszącej się ostatniej prostej. Wszyscy walczyli, jeździli na prawo i lewo w poszukiwaniu gładszej nawierzchni albo bardziej osłoniętego miejsca. Wstawali z siodełek, by spróbować jeszcze mocniej nacisnąć na pedały.
Boardman uważał, żeby na samym początku nie przesadzić z tempem. Wiedział, że w tych wyjątkowych okolicznościach mógłby dać się ponieść wiwatującemu tłumowi, świadomości, że bierze udział w Tour de France… w Tour de France! Sposób na udaną czasówkę pozostaje niezmienny: regulacja tempa, ocena sytuacji, kalkulacja. W tym wszystkim Boardman jest dobry. „Podczas każdej czasówki myślę według tego samego schematu: ile zostało do mety, jak bardzo się staram, czy dojadę tak do końca”.
„To wszystko zmienia się w zależności od dystansu, jaki zostaje do przejechania. Jeżeli stwierdzałem, że dojadę w danym tempie do mety, to znaczy, że wysiłek był za mały. Jeżeli stwierdzałem, że nie, w tym tempie nie dotrwam do mety, to było już za późno”.
„Właściwa odpowiedź w tej sytuacji brzmi: być może…”
Boardman na całym dystansie utrzymuje swoją aerodynamiczną pozycję: pośladki w górze, głowa na dole, delikatne wychylenia w zakrętach. Wie, kiedy powinien sięgnąć do klamki hamulca, a kiedy nie musi tego robić. Na długiej ostatniej prostej dostrzega Leblanca.
„Co się dzieje! – wykrzyknął w telewizyjnym komentarzu Liggett. – Widzimy Chrisa Boardmana. Niemal dogonił Luca Leblanca!”
„Pomyślałem sobie, że doskonale się złożyło – wspomina Boardman z wyraźnym uśmiechem na twarzy. – To on po Bordeaux powiedział, że połowa peletonu mogłaby pobić rekord w jeździe godzinnej. Za rok pojadę szybciej od niego o minutę i go dopadnę…”
Leblanc stał się celem, który Boardman mógł obrać na ostatnim kilometrze: wielkim, szerokim na 44 centymetry, takim w kształcie roweru z powiewającymi włosami na wietrze. Znów ten wielki kontrast. Leblanc to przecież drobny góral, ale i tak wyglądał na dwa razy większego od Boardmana.
Boardman celował w tylne koło rywala. „Ta prosta była długa, a widok na Leblanca umożliwił mi niewielką zmianę strategii”. Znów zadał sobie to samo pytanie: czy dojedzie w tym tempie do mety. Odpowiedź zmieniła się z „być może” na „nie”, ale to już nie było ważne. Za moment wszystko miało się skończyć. „W takiej sytuacji, gdy zobaczysz coś podobnego, myślisz sobie: »Mogę przycisnąć trochę bardziej, bo na mecie czeka mnie dodatkowa nagroda«. Ta nagroda to fakt doścignięcia rywala. To mi mocno pomogło”.
Leblanc, jadący przy prawym skraju ulicy, uświadamia sobie obecność pocisku rakietowego za plecami. Spogląda przez ramię, a potem się usuwa. Boardman, który spokojnie wybierał sobie stronę, po której go wyprzedzi, rusza naprzód po wewnętrznej. Czas do pobicia został ustanowiony przez Armanda de Las Cuevasa i wynosi 8 minut i 13 sekund. Boardman przecina linię mety z wynikiem 7:49. Ustanawia najlepszy czas z przewagą 24 sekund. Osiąga też średnią prędkość 55 kilometrów na godzinę, czyniąc z tego prologu najszybszą czasówkę w ówczesnej historii Touru.
Boardman od razu wiedział, że pojechał dobrze. „To był jeden z bardzo nielicznych startów w całej mojej karierze, w którym absolutnie niczego bym nie zmienił. Wszystko złożyło się doskonale. Nogi mnie nie bolały, po prostu jechałem najszybciej, jak mogłem”.
Potem z pewnym rozrzewnieniem dodał: „Już nigdy później nie osiągnąłem takiej formy”.
Za linią mety Boardman nie ma czasu na rozważania. Widzimy go, jak swobodnie wjeżdża między ludzi i ginie w tłumie. Realizator przerzuca się na inną kamerę, pokazującą Induraina w żółtej koszulce. Stoi na rampie startowej, jego twarz nie zdradza żadnych emocji. Trzy sekundy później zaczyna się odliczanie. Indurain startuje osiem sekund po tym, jak Boardman skończył jazdę.
Indurain, ostatni ze 189 zawodników, pracuje na trasie. W swoim niedawnym występie w Giro d’Italia w czasówce nie wypadł najlepiej, zajął w niej drugie miejsce za Jewgienijem Bierzinem. Teraz jednak wygląda na mocnego. Boardman sprawiał na trasie wrażenie zawodnika kompaktowego i opływowego, Indurain natomiast kojarzy się raczej z tępym narzędziem. Siłowo pokonuje kolejne metry szerokich bulwarów Lille. Wstaje z siodełka, co w jego przypadku stanowi rzadki widok. Ma otwarte usta i łapczywie chwyta powietrze, co również nieczęsto mu się zdarza. Zwykle wygląda na całkowicie opanowanego. Wreszcie wypada z ostatniego zakrętu, zmierza po swoje trzecie z rzędu zwycięstwo w prologu, ale czy na pewno? Stoper pokazuje już 7:40. „Miguel, do mety jeszcze długa, długa droga”, komentuje emocjonalnym głosem Liggett.
Czas płynie nieubłaganie: 7:44… 45… 46… 47… 48… 49… Indurain dalej jedzie ostatnią prostą. Wtedy ponownie odzywa się Liggett: „Boardman zostaje liderem Tour de France! Udało mu się!”.
Indurain wpada na metę z czasem 8:04, czyli jest o całe 15 sekund wolniejszy od Boardmana.
Sam Boardman niewiele pamięta z tych ośmiu minut oczekiwania. „Jak przez mgłę. Coś tam robisz, wokół wielka wrzawa, a potem słyszysz od kogoś: »Udało się!«. Wtedy po raz pierwszy zaczynasz wierzyć w samego siebie”.
Boardman może nie jest aż tak niewzruszony jak Indurain, ale nie można też go nazwać emocjonalnym czy sentymentalnym. „Byłem szczęśliwy – stwierdza, a potem się poprawia: – A raczej poczułem ulgę. Ulgę, że wykorzystałem szansę, którą dostałem. Zrobiłem to, po co tam pojechałem”.