Читать книгу Tour de France - Richard Moore - Страница 7
Rozdział 2
UWAGA, Borsuk!
Оглавление1 lipca 1980 roku. Etap 5: z Liège do Lille,
236,5 km, płasko, bruk
Francuzi nazywają go pavé. Brzmi egzotycznie i niegroźnie, równie dobrze mógłby to być pasek suszonej wołowiny, ale dla kolarzy to słowo oznacza coś innego. Pavé to symbol wyścigu Paryż–Roubaix, nazywanego „Piekłem Północy” jednodniowego klasyka, obejmującego ponad 20 brukowanych fragmentów trasy. Pavé to właśnie bruk. A skąd to piekło? Bo nie mówimy tu o gładkim miejskim bruku wypolerowanym przez koła tysięcy samochodów, a o dużych i nierównych kamieniach wetkniętych w błoto. Tworzą one wąskie drogi przecinające równiny i pola północnej Francji oraz Belgii.
To są drogi, ale dzisiaj prawie nikt z nich nie korzysta, bo tak naprawdę nie zasługują na tę nazwę. Niektóre z nich utrzymuje się już tylko po to, by raz do roku cierpieli na nich kolarze – zawodnicy, którzy gdzieś w okolicach Wielkanocy biorą udział w wyścigu Paryż–Roubaix.
Pavé co jakieś dziesięć lat pojawia się również na trasie Tour de France. W 2004 roku to właśnie bruk pozbawił nadziei na udany występ baskijskiego górala Ibana Mayo. W 2010 roku ten sam los zgotował innemu chudemu jak patyk góralowi, Fränkowi Schleckowi. W tamtym wyścigu nawet Lance Armstrong, który w 2004 roku wykorzystał niepowodzenie Mayo, nie odegrał istotniejszej roli. Najpierw utknął z tyłu przez rzeź na bruku, a potem gonił już tylko młodsze i szybsze wersje samego siebie. Po zakończeniu tego etapu Amerykanin powiedział: „Raz na wozie, raz pod wozem. Tym razem znalazłem się w tym drugim położeniu”.
Paryż–Roubaix to wielkie cierpienie, ale też znakomite wypowiedzi. Autorem chyba najlepszej z nich jest Theo de Rooy, który w 1985 roku podczas tego wyścigu upadł, wycofał się i dał upust emocjom.
– Ten wyścig to jakaś bzdura. Harujesz jak zwierzę, nie masz nawet czasu się odlać, szczasz w spodnie, jedziesz w błocie, ślizgasz się. Gówniany wyścig…
– Wystartujesz w nim jeszcze? – zapytał dziennikarz.
– No pewnie, przecież to najpiękniejszy wyścig na świecie.
Bruk jest niebezpieczny. W 1998 roku Johan Museeuw przewrócił się na zalesionym kawałku trasy i na skutek tego wypadku niemal stracił nogę. W 2001 roku Philippe Gaumont złamał tam kość udową, a Fränk Schleck w 2010 roku obojczyk. Sporą rolę odgrywa też pogoda. W suche dni kurz podnoszony przez koła rowerów i samochodów dostaje się do płuc kolarzy i powoduje, że kaszlą jeszcze przez kilka kolejnych dni. Za to kiedy spadnie deszcz, pojawia się zupełnie inne zagrożenie. Całkowicie inne.
Pierwszego lipca 1980 roku lało. To był szary, smętny dzień. Uczestnicy Tour de France mieli wyruszyć z przemysłowego belgijskiego miasta Liège i skierować się na zachód do Lille. Wyścig wystartował pięć dni wcześniej we Frankfurcie, skąd pojechał do Francji, konkretnie do Metzu, by potem przekroczyć granicę belgijską. Złe warunki atmosferyczne zdominowały te pierwsze etapy, zapowiadało się jednak na to, że etap piąty, prowadzący do Lille, będzie jeszcze gorszy. Lało jak z cebra i nie chciało przestać. Nad równinami północnej Europy wiał silny wiatr. „Tysiące kibiców ustawionych na trasie chroniło się pod drzewami albo w swoich samochodach – jak czytamy w jednej z relacji. – Jeżeli etapy drugi i trzeci określano mianem czyśćca, to etap piąty był prawdziwym piekłem”.
***
Niewiele było takich Tourów, które miały większego faworyta niż Bernard Hinault w 1980 roku. Le Blaireau (Borsuk) wygrał dwa poprzednie wyścigi, w tym w swoim debiucie w 1978 roku. Choć miał dopiero 23 lata, pojechał tamtego roku z tak niesamowitą pewnością siebie, że zaczęła się wokół niego tworzyć określona aura (pod koniec jednego z etapów został nawet liderem protestu zawodników). Trafił też w idealny moment. W roku, w którym karierę zakończył wielki Eddy Merckx, potrzebny był nowy idol. Hinault nadawał się do tego idealnie. Czekał gotowy za kulisami, by z uniesioną głową wyjść na scenę.
Nie musiał długo czekać. Rok po swoim pierwszym Tourze i pierwszej w nim wygranej Hinault wrócił i zdominował cały wyścig. Na potwierdzenie, że był bezkonkurencyjny, wygrał nawet tradycyjny finisz sprinterski na Polach Elizejskich. Zwycięstwo w tym miejscu, na dodatek w żółtej koszulce lidera, było czymś więcej niż tylko pokazem siły i szybkości. Hinault zaprezentował tam rozmach i przekorę. Tak naprawdę w ogóle nie musiał tego robić, nie potrzebował bowiem tego zwycięstwa. Do Paryża Borsuk wjechał z trzema minutami przewagi nad zajmującym drugie miejsce Joopem Zoetemelkiem (w statystykach Zoetemelk został ostatecznie sklasyfikowany na 13. miejscu, ponieważ doliczono mu dziesięć minut za doping). Triumf w Paryżu był siódmym zwycięstwem etapowym Hinaulta w 1979 roku. Znajdował się w szczytowej formie.
Od samego początku było widać, że Hinault to nie tylko siła fizyczna. Sean Kelly, Irlandczyk, który pod koniec lat 70. zabłysnął jako znakomity sprinter i świetnie spisywał się w wyścigach jednodniowych, nie zwykł przesadzać ani niczego ubarwiać. Kiedy jednak zapytać go o Hinaulta, w jego głosie pojawia się podziw, a nawet pewien szacunek. „Był z niego gość – mówi Kelly. – Nazywali go patron, zwłaszcza w Tour de France zasługiwał na to miano. Gdy na przykład czekały nas dwa etapy górskie i potem jeden po płaskim terenie, Hinault wyjeżdżał przed wszystkich i mówił: »Dobra, dzisiaj pierwsze 100 kilometrów jedziemy powoli. Nikt nie atakuje«”.
„Jeśli ktoś zdecydował się na atak, zbierał potem zdrowy opieprz – opowiada dalej Kelly. – Widziałem to na własne oczy. Hinault znajdował delikwenta i mówił mu: »Jeszcze jeden taki numer i w życiu już nie wygrasz żadnego wyścigu«”.
Graham Jones, który ścigał się z Hinaultem, zapewniał, że ten „budował swój autorytet głównie wynikami osiąganymi na rowerze, a nie słowami. Czasem zdarzało mu się na kogoś krzyknąć, ale to tylko dlatego, że miał akurat zły dzień, jak każdy. Pamiętam jednak jeden Tour de Romandie, w którym zaczynał się trochę irytować, więc wyjechał na czoło i pociągnął peleton przez 20 kilometrów, rozciągnął stawkę, a potem zwolnił i zapytał: »Wystarczy wam?«. W ten sposób uspokoił wszystkich na dłuższą chwilę”.
„Był ostatnim patron – opowiada dalej Jones. – Armstronga tak nie nazywano, bo nie brał udziału w wystarczającej liczbie wyścigów w sezonie, by sobie na to zasłużyć. Patron musi być na trasach przez cały rok. Pamiętam wyścigi Paryż–Nicea czy Tour of Corsica, w których Hinault jechał i walczył o zwycięstwo”.
Był kimś znacznie więcej niż karykaturą szefa mafii, podobnie jednak jak szefowie mafii Hinault dużym szacunkiem darzył przyjaciół, ale jeszcze większym – wrogów. Potrafił okazać hojność kolegom z zespołu, pomagając im w wygrywaniu mniej ważnych wyścigów, w zamian za co oczekiwał pełnego zaangażowania w jego triumfy na najważniejszych imprezach. Warto podkreślić, że Hinault to nie był Merckx. Nie miał takiego apetytu na zwycięstwa jak Kanibal. Drobne wyścigi go nie obchodziły, interesowały go za to duże imprezy, a w szczególności Tour de France. Dla niego to zawsze był najważniejszy występ w sezonie.
Obserwowanie popisów Borsuka fascynuje ludzi już od kilku dekad. Najpierw sam był gigantem kolarstwa, a potem zajął się dorocznym łajaniem kolejnych pokoleń francuskich kolarzy za to, że są leniwi i za dużo im się płaci (w 1985 roku Hinault jako ostatni Francuz triumfował w Tour de France, co daje mu wyjątkową pozycję). Zbliża się do sześćdziesiątki, ale wygląda świetnie. Jest opalony, przystojny, niemal złowieszczy. Swoją obecnością budzi respekt, zwłaszcza że zdarzają mu się wybuchy złości i agresji, takie same jak w okresie jego kariery kolarskiej. Mimo to czasami jawi się także jako człowiek rozluźniony, spokojny i przyjazny. Często się uśmiecha, dużo się śmieje, a większość jego byłych rywali mówi dzisiaj o nim ciepło. Ogólnie Hinault robi wrażenie człowieka, który świetnie czuje się sam ze sobą – on nie z tych, co tylko robią wrażenie wyluzowanych, by zyskać aprobatę innych. Naprawdę obojętnie reaguje zarówno na pochlebstwa, jak i krytykę. Bije od niego autentyzm. Jak na kogoś, kogo tak często napędzał w czasie wyścigu gniew, nie wygląda dzisiaj na człowieka zmagającego się z demonami. Łączy skrajności, jest czarny i biały, co więcej, nie ma z tym najmniejszego problemu. Ksywę Borsuk jeszcze w młodości otrzymał od rywala z rodzinnej Bretanii – miała nawiązywać do jego dzikiej natury i waleczności. Hinault emanuje pewnością siebie dokładnie tak samo jak wtedy, gdy jeździł.
Obecnie Borsuk – gdy akurat nie dogląda swej farmy w Bretanii – zajmuje się obsługą podium podczas Tour de France oraz codziennym wręczaniem koszulek liderom. To właściwy człowiek na właściwym miejscu, bo w ostatnich latach aż trzykrotnie zdarzało się, że protestujący wdzierali się na podium; wtedy Hinault wyskakiwał gdzieś zza kulis niczym jakiś bramkarz na dyskotece. Za każdym razem atakował młodszych i wyższych od siebie intruzów (co zaskakujące, Hinault ma ledwie 172 centymetry wzrostu). Spychał ich z podium, a potem patrzył na nich z góry z uśmiechem, niemalże zachęcając, by spróbowali wejść raz jeszcze. Nikt nigdy się nie odważył.
Tak samo reagował, gdy ktoś zaatakował go na rowerze. Paul Köchli, jeden z dawnych dyrektorów jego zespołu, spróbował wskazać cechy, które czyniły z Hinaulta tak groźnego przeciwnika: „Hinault odnosił tak wielkie sukcesy, ponieważ na każde wyzwanie reagował emocjonalnie”. Ten sam instynkt odzywa się w nim dziś, gdy ktoś próbuje wedrzeć się na podium. „Podium należy do Hinaulta, to on jest za nie odpowiedzialny, więc gdy ktoś mu podskakuje… nawet jeśli facet ma dwa dwadzieścia wzrostu, Hinault stawi mu czoło i go pokona”.
Przywodzi to na myśl jakiś pierwotny instynkt. „Borsuk był kiedyś bokserem – mówi Cyrille Guimard, inny z jego byłych szefów. – Nieustannie musiał być z kimś w konflikcie, stać w opozycji do kogoś. Potrzebował walki”.
***
Niemal każdy wyścig, w którym Hinault startował w 1980 roku, zdawał się dodatkowo wzmacniać jego legendę. Weźmy na przykład wyścig Liège–Bastogne–Liège, późnowiosenny klasyk rozgrywany w Ardenach, który składa się z szeregu krótkich, ale stromych podjazdów. W tamtym roku było jeszcze trudniej niż zwykle, a wszystko przez pogodę. Niemal od samego startu padał śnieg. Po 70 kilometrach tego liczącego 260 kilometrów wyścigu zrezygnowało 110 ze 170 zawodników. Hinault też to poważnie rozważał, ostatecznie jednak na 80 kilometrów przed metą zrobił coś dokładnie odwrotnego – zaatakował. Coraz gęstszy śnieg powodował, że Borsuk prawie nic nie widział. Dłonią osłaniał oczy, by móc w ogóle dostrzec drogę.
„Dzwoniłem zębami. Nie miałem niczego, co chroniłoby mnie przed zimnem. Byłem przemarznięty do szpiku kości – opowiadał później. – Uznałem, że mogę tylko jak najmocniej pedałować i w ten sposób próbować się rozgrzać. Niczego nie wyglądałem, bo też nic nie widziałem. Myślałem tylko o sobie”.
Dopadł dwie grupy uciekinierów, które marzły na kość gdzieś z przodu, a następnie je wyprzedził. Dalej jechał już sam. Trafił na śnieżycę. Dłonie zupełnie mu zgrabiały, co utrudniało hamowanie i korzystanie z przerzutek. Mimo to parł przez śnieg niczym pług. Za nim podążała grupa samochodów z szybko pracującymi wycieraczkami, które zostawiały za sobą w śniegu ślady opon. Ludzie obserwujący go z ogrzewanych aut musieli z chorobliwą wręcz ciekawością zachodzić w głowę, jak długo jeszcze wytrzyma – kiedy pęknie i wreszcie zrobi to, co nieuniknione. Tyle że Hinault nie zamierzał się poddawać. Sił dodawała mu świadomość, że za nim jadą inni, którzy tylko czekają na jego kapitulację. Tak samo działali na niego rywale, którzy się poddali i siedzieli już w ciepłym hotelu w pobliżu mety. Można było odnieść wrażenie, że daje wszystkim w ten sposób coś do zrozumienia.
Kiedy Hinault dojechał do Liège, miał dziesięć minut przewagi nad drugim Henniem Kuiperem. Tamto zwycięstwo sporo go kosztowało, jego odmrożone dłonie nigdy nie wróciły do wcześniejszej formy. Do dziś w niskich temperaturach odczuwa dyskomfort w dwóch palcach. Ów wyścig w jego wykonaniu był jednak wyjątkowy z jeszcze innego powodu: mimo że Hinault pochodzi z Bretanii, najchłodniejszej części Francji, to po prostu nie znosi zimna.
Innym ważnym sprawdzianem przed Tour de France z 1980 roku był kolejny wiosenny klasyk, rozgrywany na tydzień przed wyścigiem Liège–Bastogne–Liège, ponieważ w Tourze miał się pojawić ten sam brukowany fragment trasy. Trzynastego kwietnia w suchych i słonecznych warunkach Hinault walczył z takimi rywalami, jak René Bittinger, Francesco Moser, Gilbert Duclos-Lassalle czy Mr Paris-Roubaix, czyli czterokrotny zwycięzca tego wyścigu, Roger De Vlaeminck. Ostatecznie na samotną ucieczkę zdecydował się Moser i to on sięgnął po trzeci w swojej karierze triumf w tym wyścigu, ale Hinault dojechał w pierwszej grupce. Był czwarty.
Hinault jechał po tym bruku także w 1979 roku, tyle że wówczas – co raczej niestandardowe – ten fragment trasy nie pojawił się w pierwszym tygodniu wyścigu, a dopiero na dziewiątym etapie, prowadzącym z Amiens do Roubaix. Wtedy Borsuk złapał gumę i stracił do Zoetemelka ponad dwie minuty. Na tym polega problem z brukiem – ta nawierzchnia nie szanuje siły, formy, sprawności fizycznej ani reputacji. Bruk to ryzyko, przypadkowość. Hinault go nie znosił. Wyścig Paryż–Roubaix nazywał „nonsensem”, a także „imprezą dla palantów”.
Gdy w październiku 1979 roku ogłoszono trasę Touru na rok 1980 i okazało się, że etapy piąty i szósty prowadzą po bruku, Hinault nie był zadowolony. Był liderem strajku kolarzy z Valence d’Agen, więc i tym razem sięgnął po ostatnią deskę ratunku i zagroził protestem.
Ogólnie jednak w pierwszej połowie sezonu 1980 jeździł znakomicie, wszystko mu wychodziło. Kilka tygodni po tym, jak triumfował w wyścigu Liège–Bastogne–Liège, wystartował w Giro d’Italia i wygrał także tam. Kiedy zatem stanął we Frankfurcie na starcie prologu do Tour de France, wydawało się, że wszystko już wiadomo. O innych kandydatach do końcowego zwycięstwa właściwie się nie mówiło.
***
Trzydzieści trzy lata później, niemal co do dnia, siedzę w kawiarnianym ogródku z Bernardem Hinaultem. Co ciekawe, jesteśmy w Londynie i wokół nas odbywa się właśnie Chelsea Flower Show. Dla mnie sytuacja ta jest tak niecodzienna, jak gdybym zobaczył Dalajlamę w ringu bokserskim. Eleganckie kobiety i mężczyźni przechadzający się między pokazowymi kolekcjami kwiatów ogrodowych, popijający herbatę z mlekiem, z pewnością zupełnie nieświadomi, że wśród nich znalazł się Borsuk, sączący cappuccino z papierowego kubka.
Jego obecność w tym miejscu wiąże się z faktem, że w 2014 roku Tour de France rusza z Yorkshire. Na wystawie znalazł się zamówiony specjalnie na tę okazję ogródek tematycznie powiązany z wyścigiem, więc Hinault posłusznie pozuje na jego tle do zdjęć z kolejnymi dygnitarzami. Obecny jest również dyrektor wyścigu, Christian Prudhomme. W pewnym momencie Prudhomme zwraca uwagę na plecak z logo Tour de France. Nosi go starszy mężczyzna, który razem z żoną przechadza się od ogrodu do ogrodu. Prudhomme rusza za nimi w pogoń, zatrzymuje parę i przywołuje Hinaulta. Ten podchodzi, uśmiecha się, wymienia uściski dłoni, choć nie zna ani słowa po angielsku.
„Poznaje pan tego człowieka?”, pyta Prudhomme, gdy mężczyzna szepcze do żony, że to Bernard Hinault, pięciokrotny triumfator Touru.
Następują zdjęcia, uśmiechy, po czym para odchodzi. Będą mogli opowiadać wszystkim: „No tak, właśnie on, Bernard Hinault, na Chelsea Flower Show!”.
Siadamy, a Hinault wraca wspomnieniami do 1980 roku i do pavé. Najwyraźniej nieco zmienił zdanie na ten temat. „Młodym zawodnikom u progu zawodowej kariery powtarzam zawsze: »Jedź w wyścigu Paryż–Roubaix«. Dlaczego? Ponieważ gdy nadejdzie taki Tour de France, w którym będziesz musiał jechać po bruku, będziesz to już umiał”.
Wcześniej zawsze jednak powtarzał, jak bardzo nienawidził tego wyścigu. „Nie lubiłem bruku w Paryż–Roubaix z tego prostego powodu, że jeśli zawodnik tam upadnie i złamie sobie obojczyk, to nie wystartuje w Tour de France”.
Hinault dodaje, że praktycznie każdy kolarz może opanować jazdę po bruku, ale to wymaga praktyki. „Wystarczy pojechać kilka razy w tym wyścigu, by przestać się go bać. Po raz pierwszy wystartowałem tam w 1976 roku, potem w 1977, 1978 i 1979, a już w 1980 roku byłem czwarty. Rok wcześniej byłem 11., czyli miałem tam już dwa niezłe wyniki”.
***
Graham Jones wspomina, że Tour de France z 1980 roku był tak bardzo brutalny nie tylko z uwagi na etap z Lille do Liège. „Warto rzucić okiem na dystanse – podkreśla. – Etapy po 260, 280 kilometrów, a pogoda gówniana przez cały wyścig. Padało chyba przez 15 czy 16 dni”.
„Etap rozpoczął się od jazdy pod wiatr, na typowych dla Walonii prostych, łatwych drogach – opowiada dalej Jones. – Nie było tam szczególnie pagórkowato, ale ja w klasyfikacji górskiej zajmowałem drugie miejsce, więc na tych niewielkich podjazdach walczyłem o punkty z Jean-Lukiem Vandenbrouckem”. Nieco dalej czekał już na nich bruk, a deszcz jakoś nie chciał ustąpić. „Mówiło się o zawieszeniu ścigania – wspomina Jones – bo mokry bruk potrafi być bardzo niebezpieczny”.
Jak można się spodziewać, stał za tym Hinault. Nie udało mu się zorganizować strajku zawodników, choć na dzień przed startem wyścigu we Frankfurcie taka możliwość ciągle istniała. Później Hinault usiłował wykorzystać swój autorytet, aby zawiesić ściganie z uwagi na brukowany fragment trasy. „Rozmawiałem ze wszystkimi zawodnikami – mówi Hinault – i uzgodniliśmy, że z powodu złej pogody nie będziemy się ścigać. Potem przez cały czas jechałem w pierwszej piątce”. To też było dla niego typowe: zawsze jeździł z przodu, podkreślając w ten sposób swój autorytet. („Powiedzmy, że Borsuk lubił mieć wszystko na oku”, stwierdził Cyrille Guimard, jego dawny dyrektor).
Hinault opowiada dalej: „Z tej pozycji zauważyłem, że do ataku rusza Jan Raas z ekipy TI-Raleigh. W tym momencie pomyślałem sobie: chciałeś wojny, będziesz ją miał”.
„Chcieli się ze mną spróbować? – pyta Hinault. – Dobra, ale niech wiedzą, że przegrają”.
Jones uważa, że atak Raasa niekoniecznie był celowy, a już z pewnością nie musiał stanowić naruszenia uzgodnień. Ta akcja wynikała bardziej z ukształtowania trasy i panujących na niej warunków. „Było tak niebezpiecznie, że wszyscy chcieli jechać z przodu, więc peleton podzielił się jakby w sposób naturalny. Stopniowo zrobiło się z tego normalne ściganie”.
Mimo to na początku etapu kolarze jeszcze ze sobą nie rywalizowali, a to oznaczało, że stracili całą godzinę w stosunku do zakładanego harmonogramu. Kierowali się na północ, w stronę ulewnego deszczu, w stronę piekła. Widzowie zebrani przy trasie chowali się pod drzewami albo w samochodach o zaparowanych przez włączone silniki i ogrzewanie szybach. Panowały zdradliwe warunki. Na jednym z brukowanych odcinków trasy samochód szwajcarskiej telewizji wpadł w poślizg i wyleciał z drogi. Przewidziany na ten dzień pavé, całe 20 kilometrów, „stanowił doskonałą próbkę największego koszmaru, jaki ma do zaoferowania Piekło Północy – jak czytamy w sprawozdaniu opublikowanym w »Cycling Weekly«. – Nierówna droga, pełna głębokich dziur zalanych wodą, o których kolarze wiedzieli tyle, że mogą mieć równie dobrze dwa, jak i 15 centymetrów głębokości”.
Hinault, utrzymując się w pierwszej piątce, usiłował wyegzekwować porozumienie o zawieszeniu ścigania. Tyle że zespół TI-Raleigh, kierowany przez groźnego Petera Posta, też chciał mieć wszystko na oku, a to oznaczało trzymanie się z przodu, z dala od zagrożenia. Kolarze tej ekipy mieli podkręcać tempo za każdym razem, gdy ktoś zagrażał ich pozycji na przedzie. To był ich teren, warunki wręcz stworzone dla nich. Na płaskich drogach północnej Europy to oni dominowali. Pojawił się jednak pewien problem. Na Tour de France przyjechali z wielkimi ambicjami, jak zawsze chcieli wygrywać etapy, ale tym razem mierzyli też w zwycięstwo w generalce, a dokonać tego miał holenderski góral Joop Zoetemelk.
Hinault podążał za siódemką innych zawodników, którzy ruszyli do ucieczki. Jak sam mówi, po prostu za nimi jechał. W uciekającej grupie oprócz niego znaleźli się: Hennie Kuiper, Michel Pollentier, Géry Verlinden i Ludo Delcroix, plus trzech reprezentantów TI-Raleigh: Jan Raas, Leo van Vliet i Johan van der Velde. Mieliśmy tam zatem czterech Holendrów, trzech Belgów i Hinaulta.
„Początkowo uciekało nas pięciu czy sześciu – wspomina Hinault – ale tu ktoś upadł, tam ktoś złapał gumę, więc to się cały czas zmieniało”. Opony przebili Verlinden i van der Velde. Hinault miał ten sam problem, ale szybko zorganizował sobie nowe koło i dogonił uciekającą grupę. Do uciekinierów dojechał też van der Velde, ale znów złapał gumę, tym razem w przednim kole. Raas oddał mu koło, ale żaden z nich nie dogonił już uciekinierów, zostali wchłonięci przez peleton. Hinault twierdzi, że to Raas dał impuls do zerwania porozumienia, więc Borsukowi nie przeszkadzał zapewne taki obrót sprawy.
Van Vliet opowiedział mi, że w ekipie TI-Raleigh mieli jeszcze inny problem. „Sądziliśmy, że Zoetemelk jedzie dobrze. Świetnie poszło mu w czasówce, więc w klasyfikacji zajmował wysokie miejsce. Tyle że na tym etapie Zoetemelk nie jechał dobrze. Chcieliśmy zdominować ten odcinek, ale Zoetemelk nie był w stanie utrzymać naszego tempa i to był problem”. A co z uzgodnieniami? „Sądzę, że przed tym etapem Hinault bał się nawet bardziej niż Zoetemelk”.
Jeżeli Hinault rzeczywiście się bał, to świetnie się z tym krył. Wszystko układało się po jego myśli. „Jechaliśmy po zwycięstwo dla Zoetemelka – mówi van Vliet – więc musieliśmy na niego czekać”.
Gdy ucieczka już się na dobre uformowała, Hinault nie zamierzał odpuścić. Gdy na 20 kilometrów przed metą zaatakował Kuiper i wyrobił sobie dziesięciosekundową przewagę, Hinault ruszył za nim. W ucieczce trzymał się Delcroix, ale nie pomagał. Wisiał tylko Borsukowi na kole. Hinault stopniowo odrobił stratę do Kuipera i na dziewięć kilometrów przed metą znów jechali już we trzech. Peleton tracił teraz do nich dwie minuty. To był jeden z tych rzadkich etapów Tour de France, w którym wszystko stawało na głowie – być może nie dało się tu wygrać całego wyścigu, ale z pewnością można go było przegrać. Kolarze z TI-Raleigh – drużyny, która zdaniem Hinaulta wypowiedział wszystkim wojnę – mieli tego pełną świadomość, więc mocno gonili uciekinierów. Zoetemelk jechał na samym końcu szeregu kolegów z ekipy. Był cały opryskany wodą i błotem, wyglądał na kompletnie przybitego.
Na czele współpracowali Hinault i Kuiper, na zmianę dyktując tempo. Delcroix trzymał się z tyłu, jawnie broniąc interesów Rudy’ego Pevenage’a. Lało nieustannie, robiło się też ciemno. Jones pamięta, że „było tak ciemno, że samochody jechały na światłach. Przed metą w Lille wytyczono pętlę. Można było odnieść wrażenie, że zapadła już noc: ciemno i chłodno, a stroje nie wyglądały wtedy tak jak teraz. Dopiero co przeszliśmy wtedy z wełny na koszulki akrylowe, które w ogóle nie chroniły przed deszczem”.
Na przedmieściach Lille Delcroix gwałtownie wyrzucił rękę w górę, złapał gumę w tylnym kole. Karma. I tak oto zostało ich dwóch: Hinault i Kuiper, kolarz wszechstronny, mistrz olimpijski w kolarstwie szosowym z 1972 roku, który trzy lata później został zawodowym mistrzem świata. Po następnych dwóch latach zajął drugie miejsce w klasyfikacji generalnej Tour de France.
Razem wjechali do Lille, do pokonania zostało im 3,9 kilometra. Kuiper pomylił drogę, z niewłaściwej strony ominął wytyczające trasę bale siana. Zawrócił i dogonił Hinaulta. Ścigali się we dwóch na ciemnych, mokrych ulicach, w obecności stosunkowo niewielkiej liczby widzów. Potrzebowali ośmiu godzin na pokonanie drogi z Liège do Lille, ośmiu godzin na przejechanie 249 kilometrów. Nie odnosiło się zatem mylnego wrażenia, że zapadła noc, jak wspomina Jones. To już była noc.
Hinault opisuje tamten finisz z typowym dla siebie nonszalanckim wzruszeniem ramion: „Było nas dwóch. Na finiszu to ja zaatakowałem. Wygrałem dość pewnie”. Nieco bardziej szczegółowo relacjonuje tę walkę w swojej książce, Memories of the Peleton: „Moje podejrzenia, że czeka nas piekło, się sprawdziły. Pewnie jako zwycięzca nie powinienem za dużo narzekać, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego każe nam się jechać w takich warunkach. Myślę tu o zawodnikach, którzy utknęli w błocie, zgubili się na źle przygotowanej drodze, stali w strugach deszczu z przebitą oponą, czekali na samochód serwisowy. Nie potrafię zrozumieć, co te nieludzkie warunki mają wspólnego ze sportem”.
***
Następnego dnia organizatorzy się ugięli, bo na trasie etapu do Compiègne znów pojawiał się bruk. Hinault groził, że stanie na czele kolejnego strajku, w związku z czym Félix Lévitan, dyrektor tamtego wyścigu, zgodził się zmienić przebieg pierwszych 20 kilometrów trasy tak, by omijała najgorsze brukowane odcinki. Tymczasem Hinault zaczął odczuwać ból w prawym kolanie. „Bardzo bolało, zaczęło się właśnie wtedy. Pierwszego dnia nie stanowiło to problemu, ale już nazajutrz… Podejrzewano, że w kolanie utworzyły mi się takie małe kryształy”.
„25 kilometrów bruku jednego dnia, a potem 25 kilometrów następnego – dodaje, kręcąc głową. – Dwa razy w dwa dni. I do tego ten deszcz… Tak bardzo padało”.
Ból doprowadził Hinaulta do najtrudniejszej decyzji w historii jego startów w Tour de France. Gdy wyścig wjechał w Pireneje, Borsuk nocą zbiegł. Wcześniej tego samego dnia organizowano czasówkę. Wygrał Zoetemelk, Hinault był piąty, co wystarczyło, by wdział żółtą koszulkę lidera. Wyszedł na podium, przyjął koszulkę, powiedział dziennikarzom, że z jego kolanem wszystko jest w porządku, a potem tej samej nocy wyjechał do domu do Bretanii. O swojej decyzji poinformował jedynie Guimarda i organizatorów wyścigu. Pod nieobecność Borsuka impreza ułożyła się doskonale dla ekipy TI-Raleigh, co pozwoliło im zapomnieć o klęsce poniesionej na bruku. „Wygraliśmy 11 etapów, a Zoetemelk zwyciężył w całym wyścigu – mówi van Vliet. – Raas został najlepszym sprinterem. Mimo to nie wydaje mi się, żeby Peter Post był zadowolony”.
Hinault powrócił jesienią i wywalczył tytuł mistrza świata na imprezie rozgrywanej na górskich drogach w okolicy Sallanches. Rok później zrobił coś, co świadczyło o niemal niesamowitej odporności. Pojechał w wyścigu Paryż–Roubaix. Dlaczego to zrobił? „Ponieważ byłem mistrzem świata, a mistrz świata powinien szanować swój tytuł”, odpowiada dzisiaj.
„Gdy jest się w tak dobrej formie, człowiek po prostu chce to wykorzystać – dodaje Hinault. – Tamtego dnia zaliczałem upadki i łapałem gumy, łącznie zdarzyło mi się to siedmiokrotnie. Ogólnie jednak przyszło mi to aż nazbyt łatwo. Do tego miałem szczęście: zawsze gdy łapałem gumę, znajdowałem w pobliżu kolegę z ekipy, który oddawał mi koło, więc nie traciłem zbyt dużo czasu”.
Na mecie w Roubaix Hinault zjawił się razem z liderami, w tym z prawdziwymi specjalistami od tego wyścigu, takimi jak Moser, De Vlaeminck czy Kuiper. Wygrał. „To był mój ostatni start w tym wyścigu – mówi z satysfakcją[1]. – Wróciłbym tam i znów bym wygrał, gdyby Félix Lévitan pozwolił mi pojechać w Tour of America. Nie zgodził się, więc stwierdziłem, że nie jadę więcej ani w Roubaix, ani w Ronde van Vlaanderen, ani w tym roku, ani w następnych. Tego typu drogi nie mają nic wspólnego z klasycznymi wyścigami”.
Nic więcej nie trzeba było dodawać. Dokańczając swoje cappuccino, Hinault przypomina z charakterystyczną dla niego mieszanką dumy i pogardy w głosie: „Ilu dzisiejszych kolarzy zdolnych wygrać Tour de France jeździ w wyścigu Paryż–Roubaix?”.
Hinault wzrusza ramionami i sam sobie odpowiada: „Ani jeden”.