Читать книгу Szczury Wrocławia. Szpital - Robert J. Szmidt - Страница 7
Оглавление56
sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 07:00
estakada kolejowa w okolicach ul. Powstańców Śląskich
Blondyn okazał się lekko rudawy i wcale nie tak wysoki, jak się wydawało. Miał owalną, słowiańską twarz i lekki zarost, z daleka nie rzucający się w oczy. Dołączył do Karola i dziewczyny dopiero po dłuższej chwili. Nie zaryzykował wejścia w krwawą miazgę po tym, co stało się z jego poprzednikami. Pozostając za barierką, dotarł do miejsca, z którego mógł swobodnie przeskoczyć na wyładowaną drewnem platformę. Z niej przedostał się na drugą stronę pociągu i ruszył śladem oddalającego się Schrödera i idącej za nim jak cień dziewczyny.
Dogonił ich, dopiero gdy się zatrzymali na wysokości ulicy Powstańców Śląskich. Karol przystanął tam, by przyjrzeć się widocznym w dole ulicom. Wszędzie szwendało się coraz więcej apatycznych postaci. Niektóre stały tylko, chwiejąc się jak człowiek na rauszu, inne łaziły bez celu, wpadając na siebie wzajemnie bądź na przeszkody, całkiem jakby im ktoś odjął nie tylko rozum, ale i wzrok. Wyglądało to nie tyle groźnie, ile dziwacznie. Do czasu jednak.
Dziewczyna pisnęła nagle, wskazując ręką na wylot arkad po lewej. Stojące tam postacie odwracały się jedna po drugiej i znikały w mroku. Po chwili Schröder zrozumiał, co je tam przyciągnęło. Spod arkad wybiegła grupka ludzi. Było ich pięcioro, a w zasadzie sześcioro, ale to Karol zauważył dopiero później. Kobieta w średnim wieku oraz czterech mężczyzn – dwóch młodszych i dwóch starszych – uzbrojonych w zwykłe deski. Używali ich do odpychania i powalania oszołomów, którzy lgnęli do nich jak nie przymierzając, muchy do gówna.
Grupka uciekinierów minęła szeroki chodnik. Na środku skrzyżowania wszyscy zwolnili, potem zatrzymali się zupełnie, choć tylko na moment. Od najbliższych szwędaczy dzieliło ich z dziesięć metrów, mogli więc sobie pozwolić na chwilę oddechu.
Rozejrzeli się czujnie wokół, zanim wyglądający na ich przywódcę przysadzisty brodacz ruszył zdecydowanym krokiem w stronę dworca. Sądził zapewne, że wybiera najbezpieczniejszą drogę, i może tak było naprawdę. Niestety pokraka, która uczepiła się Karola, akurat wtedy musiała rozewrzeć paszczę.
– Nie idźcie tam! – wrzasnęła, zaskakując wszystkich.
Schröder zdębiał, tamci w dole także. Odwrócili się, spojrzeli na wiadukt. Trwało to tylko kilka sekund, lecz wystarczyło, by utracili zyskaną przewagę. Chwiejący się na nogach oszołomieni dziwacy nie marnowali za to czasu. Złazili się zewsząd, prosto na kobietę i jej obrońców. Widząc to, uciekinierzy ruszyli z kopyta w przeciwnym kierunku, ponownie popełniając błąd. W obliczu tak licznego przeciwnika nie pomogło im nawet nieustanne wywijanie dechami. Jeden z młodzików szybko został z tyłu. Powalony przez jego partnera grubas w poplamionym podkoszulku chwycił go za kostkę i już nie puścił.
Chłopak zniknął pod chmarą szwędaczy. Na ten widok pozostali uciekinierzy pogubili się do reszty. Drugi młodzik rzucił deskę i zaczął wiać ile sił w nogach. Pędził do wiaduktu, omijając wolniejszych od niego przeciwników jak narciarz bramki podczas slalomu. Dwa razy omal go nie złapali, ale jakoś im się wysmyknął. Na tym jednak jego szczęście się skończyło. Uskakując przed dwoma podrostkami, wpadł na kobietę w podomce, a ta… dosłownie urwała mu głowę.
Pozostała trójka trzymała się wciąż razem, ale zaprzestała ucieczki. Brodacz wywijał dechą jak szalony. Jego towarzysz opędzał się jak mógł od otaczających go szwędaczy, wolną ręką osłaniając kobietę wciśniętą między plecy jego i tamtego. Taktyka ta sprawdzała się, dopóki wokół nie zaroiło się od gęstwy przeciwników. Zanim walczący zniknęli pod zwałami napastników, Karol zobaczył coś, co zmroziło mu krew w żyłach.
Kobieta uniosła rękę nad głowę. Trzymała w niej podłużne zawiniątko. Becik podobny do tego, w którym na szczęście usnął znów zmęczony Kajus. Gdy umilkły w końcu wrzaski mężczyzn i przeraźliwy pisk matki, stojący na wiadukcie usłyszeli ciche kwilenie, które po chwili także urwało się jak nożem uciął.
Schröder spojrzał na klęczącą obok niego dziewczynę.
– Zadowolona jesteś?! – warknął.
Pokręciła głową, wybuchając jeszcze głośniejszym płaczem.
Splunął z obrzydzeniem w jej kierunku i już miał się odwrócić, by odejść, gdy kątem oka zauważył biegnącego ku nim człowieka. Rozpoznał go natychmiast. To był ten sam facet, którego widział wcześniej za barierką. Jedyny ocalały z katastrofy na torach i późniejszej niezrozumiałej masakry.
– Oni… – sapał zdyszany, ledwie dobywając głosu. – Oni… – zatrzymał się kilka kroków od nich zgięty wpół, z dłońmi opartymi o kolana.
– Co: oni?! – krzyknął poirytowany Schröder.
– Oni zmartwychwstają – dokończył wreszcie blondyn, podnosząc głowę.