Читать книгу Szczury Wrocławia. Szpital - Robert J. Szmidt - Страница 9
1
Оглавлениеsobota, 10 sierpnia 1963, godzina 04:04
Zakład Karny Nr 1 przy ulicy Klęczkowskiej 35
(…)
– Co tam się dzieje? – wymamrotał doktor Wegner, zanim kapitan przesunął go za siebie.
Ledwie skrzydła bramy odsunęły się od siebie, w luce pojawiły się dłonie, jedna, druga, piąta. Ci z zewnątrz napierali na wrota z taką siłą, że na nic się zdał opór Rawińskiego i jego dwóch podwładnych.
– Strzały ostrzegawcze! – ryknął Okrutny, widząc, że sytuacja wymyka się spod kontroli.
Nierówna salwa zagłuszyła wszystkie inne dźwięki, ale nie zdołała skłonić więźniów do zaprzestania szturmu. Brama, choć trzymana przez trzech funkcjonariuszy, przesunęła się błyskawicznie o cały metr, co wystarczyło, by wpadło za nią dwóch naraz mężczyzn ubranych w cywilne łachy. To naprawdę musieli być tymczasowi, tylko im bowiem nie wydawano więziennych sortów.
– Na ziemię! – wydarł się Okrutny, pozostali podchwycili ten okrzyk. – Gleba, powiedziałem!
Znów padły strzały, po których więźniowie znajdujący się na dziedzińcu przystanęli, lecz nie padli, jak im kazano. Nie był to jednak przejaw agresji. Zawładnął nimi strach – strach tak potężny, że nie wiedzieli, co robić. Kapitan nie od razu to zauważył, ponieważ sam był bliski paniki.
– Brać ich! – warknął, dopadając najbliższego, by posłać go hakiem w nerkę na bruk. – Skuć drani! Migiem!
Strażnicy rzucili się na zdezorientowanych mężczyzn, przyszpilając ich kolejno. Rawiński niewiele się pomylił: zanim brama została na powrót zamknięta, na dziedziniec dostało się nie więcej niż tuzin osadzonych.
Dziesięciu już leżało skutych, dwaj ostatni, najspokojniejsi, szli chwiejnym krokiem w kierunku szamoczących się więźniów i trzymających ich funkcjonariuszy.
– Zombie! – wrzasnął niespodziewanie przyglądający się tej scenie Wegner.
– Co?! Gdzie?!
– Ci dwaj są zarażeni! – Lekarz wskazał na tych osadzonych, którzy jeszcze stali.
Rawiński podbiegał właśnie do jednego z nich. Wybił się już, spadł na plecy idącego, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Był o wiele cięższy od więźnia, runęli więc obaj na bruk jak ścinane drzewa.
– Nie! – Wegner zamachał rękami, zrobił niepewny krok do przodu, jakby chciał odciągnąć sierżanta, ale w ostatniej chwili zrezygnował. – Nie podchodźcie do nich! Nie zbliżajcie się, bo… bo… bo was pozarażają!
Wrzeszczał tak przeraźliwie, że nawet ci, którzy go nie zrozumieli, cofnęli się mimowolnie.
Tymczasem Rawiński, zamiast zerwać się z ziemi i skuć obezwładnionego, leżał na nim, jakby nagle zasłabł. Był jednak tak ciężki, że przygnieciony przez niego zombie nie mógł się oswobodzić. Drugi zarażony wykorzystał moment konsternacji i parł teraz prosto na obserwujących tę scenę ludzi. Najbliższy funkcjonariusz znajdował się zaledwie trzy kroki od niego.
– Rozwalić drania! – krzyknął Okrutny, unosząc makarowa.
Nie wiedział, ilu mundurowych go posłuchało, ale sądząc po efektach, strzelał każdy, kto trzymał w ręku broń. Zbliżający się mężczyzna podskakiwał śmiesznie po każdym trafieniu. W jego prążkowanej, niegdyś białej koszuli, a nawet w spodniach pojawiało się coraz więcej dziur, ale to go nie powstrzymywało, szedł dalej, jakby mundurowi rzucali w niego pestkami, zamiast używać ostrej amunicji. Wojciech wymierzył dokładniej. Z pięciu metrów nie mógł chybić i nie chybił. Kula kalibru 9,25 mm, o jednej z największych prędkości wylotowych w historii broni krótkiej, przebiła się przez czaszkę potwora jak przez papier, posyłając na bruk za nim kawałki skóry, kości, a także gęste bryzgi mózgowia zmieszane ze strugami krwi. Rana wylotowa miała rozmiary pięści, co wszyscy zobaczyli, ponieważ impet tego trafienia był tak silny, że zombie wykonał pełny piruet, zanim… no właśnie, nie upadł, choć powinien.
Widząc to, większość strażników podała tyły. Ludzie, którzy przeżyli koszmar kilkuletniej wojny i okupacji, wiali, jakby im ktoś odbezpieczone granaty w dupy chciał wsadzić. Więźniowie także skorzystali z zamieszania i pognali za mundurowymi w stronę głównego budynku. Ze skutymi za plecami rękami mieli jednak problem z utrzymaniem równowagi. Padali, przetaczali się i wstawali, nie bacząc na ból, byle jak najszybciej znaleźć schronienie i jak najbardziej oddalić się od istoty, której nie sposób powstrzymać ani zabić.
Parę sekund wystarczyło, by na dziedzińcu zostali tylko Okrutny, Sękala, Wegner i dwaj strażnicy pilnujący bramy, którzy padli na ziemię, gdy zaczęła się strzelanina, ponieważ znaleźli się na linii ognia.
– Tomasz! – Sękala oprzytomniał pierwszy, ominął łukiem chwiejącego się, podziurawionego jak rzeszoto zombie, i szedł dalej, by ściągnąć przyjaciela z drugiego potwora.
– Nie! – wrzasnął Wegner. – Nie dotykaj go, durny gorolu!
Sierżant nie posłuchał. Doktor zawahał się, po czym skinął głową, jakby uznał, że robi co trzeba i rzucił się w kierunku nie lubianego krajana. Dogonił go w sekundę i popchnął z całych sił. Zaskoczony Sękala wyłożył się jak długi, wypuszczając broń z ręki. Tetetka poleciała aż pod bramę, między leżących tam wciąż zdezorientowanych strażników.
– Nie wolno ich dotykać! – Wegner opadł na plecy starszego sierżanta, wrzeszcząc mu do ucha. Sękala nie słuchał, ryknął jak raniony zwierz, szarpnął się i pomimo mikrych rozmiarów strząsnął lekarza z pleców, jakby ten był nie dorosłym mężczyzną, ale dzieckiem. Oszołomiony lekko Robert wylądował na bruku, nie stracił jednak rezonu. – W kolana mu strzelajcie, w kolana! – wychrypiał, pokazując zarażonego, który właśnie ruszał w kierunku wstającego podoficera.
Jeden z leżących przy bramie funkcjonariuszy sięgnął po broń Sękali. Podparł się lewą ręką, wymierzył i pociągnął za spust. W kompletnej ciszy rozbrzmiało metaliczne stuknięcie. Magazynek był pusty.
– Szlag by to – jęknął strażnik, odrzucając tetetkę.
Powędrował dłonią do pasa, ale nie zdążył odpiąć kabury, zanim żywy trup dosięgnął jego przełożonego. Mógł więc tylko patrzeć, jak pozbawiony połowy głowy człowiek pochyla się nad oszołomionym starszym sierżantem, pada na niego i zaczyna drzeć pazurami mundur, by dostać się do ciała pod spodem.
Sękala poddał się bez walki. Zwiotczał natychmiast, jak balon, z którego ktoś wypuścił powietrze.
– Zróbcie coś, do cholery! – wrzeszczał Wegner, odczołgując się byle dalej od nieumarłego i jego ofiary.
W tym momencie uwagę zdębiałego Okrutnego przykuł sierżant Rawiński. Poruszył się, drgnął raz i drugi, jakby zaczął odzyskiwać przytomność. Całe szczęście…
– Tomek?
– On też jest już zombie! – Wegner złapał kapitana za nogę. – Patrzcie!
Oczy gramolącego się z ziemi Rawińskiego były białe, jakby wywrócone źrenicami w głąb czaszki. Skórę na twarzy miał dziwnie szarą. Poruszał się niezbornie, jak ci dwaj przed chwilą.
– Ja pier… – Wojciech przeżegnał się, co zważywszy na jego przekonania, było chyba nawet dziwniejsze od faktu, że istnieją ludzie, których nie można zabić.
– Uciekajcie! – Wegner machnął wolną ręką na funkcjonariuszy czających się wciąż pod bramą. – Tam, bokiem, omińcie ich! Wycofajmy się… – Spojrzał w górę na Okrutnego. – Musimy zamknąć wewnętrzne bramy, odciąć ich, zanim dopadną kogoś jeszcze!
– Nie! – Kapitan otrząsnął się, jakby ktoś oblał go kubłem zimnej wody. – Zaraz wrócą nasi. Nie możemy ich zostawić na pastwę tych, tych…
– Zombie – podpowiedział ponownie lekarz.
– …chujów – dokończył roztrzęsiony oficer.
– Jak zamierzacie chujów powstrzymać, skoro nie można ich tknąć? – zapytał zgryźliwym tonem lekarz.
Tymczasem strażnicy wycofali się spod bramy, jak im poradzono, szerokim łukiem omijając nieumarłych i wracające do życia ofiary.
– Skrzynie – bąknął kapitan.
– Co: skrzynie?
Okrutny uśmiechnął się triumfalnie.
– Dworczyk! – Wskazał palcem strażnika po prawej. – Leć pod magazyn, zwołaj ludzi, przynieście tutaj cztery skrzynie na zwłoki. I coś ciężkiego, najlepiej jakiś złom z warsztatów, felgi, cokolwiek. Nie gap się na mnie jak szpak w pizdę, tylko ruchy na sprzęcie! Kamil, czekaj! – zawołał, gdy młody szeregowiec ruszył w kierunku bramy prowadzącej na teren dawnych bloków dla kobiet. – Dawaj tetetkę.
Chwycił w locie rzuconą mu broń, przeładował.
– W kolana, tak? – zapytał zaskoczonego Wegnera. – To coś da?
– Powinno go spowolnić – odparł lekarz.
– Brzostek, ty zostań! – Kapitan powstrzymał drugiego strażnika gestem uniesionej ręki. – Jeszcze jeden krok, a ciebie też rozwalę! – ostrzegł, widząc, że przerażony funkcjonariusz nadal przesuwa się w stronę wejścia na blok A. – Zbierz porzuconą broń, będziemy potrzebowali maksymalnej siły ognia.
Okrutny wymierzył makarowa w podchodzącego do niego wolno Rawińskiego.
– Wybacz, Tomek – szepnął, naciskając spust.
Pierwsza kula weszła idealnie w prawą rzepkę. Odmieniony sierżant stracił równowagę, poleciał na twarz. Walnął o bruk z taką siłą, że wszyscy usłyszeli trzask pękających kości. Mimo to nie jęknął nawet, co więcej, natychmiast zaczął się gramolić z powrotem na nogi, jakby powodem upadku było najnormalniejsze w świecie potknięcie.
– Barki, przestrzelcie mu barki! – wrzasnął Wegner.
Okrutny zrobił krok do przodu, przymierzył, wypalił, potem schował opróżnionego makarowa do kabury i przełożył do prawej dłoni tetetkę Dworczyka. Strzelił po raz trzeci, mierząc w prawy staw barkowy leżącego nieumarłego. Rawiński znieruchomiał, to znaczy przestał się podpierać, choć nadal próbował się odpychać jedyną sprawną nogą, ale przy jego wadze to nie mogło wystarczyć.
– Dawaj swoją broń, Janek! – Kapitan wyciągnął dłoń w stronę Brzostka.
Uspokojony zimną krwią przełożonego funkcjonariusz wykonał polecenie, po czym wrócił do zbierania broni porzuconej przez kolegów.
– Daj jedną klamkę doktorkowi – dodał Okrutny, ruszając w stronę nieumarłego z przestrzeloną głową, który właśnie złaził z zabitego starszego sierżanta. Jemu najpierw zgruchotał oba barki, które jakimś cudem nie zostały uszkodzone podczas pierwotnej kanonady, a następnie wpakował trzeci, ostatni pocisk w lewy staw kolanowy.
– Po co mi broń? – obruszył się Wegner.
– Na wszelki wypadek – warknął kapitan, stając dwa kroki od znieruchomiałego Sękali.
– Jestem lekarzem, nie rzeźnikiem – rzucił oburzony medyk, ale nie odepchnął dłoni Brzostka, gdy ten podał mu jedną z porzuconych tetetek.
– Lekarze to najwięksi rzeźnicy – zaśmiał się kapitan, sprawdzając, czy ma jeszcze naboje w pistolecie. – Janek! – Odwrócił się do strażnika. – Powyciągaj magazynki i załaduj wszystkie naboje do jednego. Tylko szybko! Sękala nadal leżał tam, gdzie upadł, za to zombie, którego obalił Rawiński, zdążył już się podnieść. Okrutny przesunął się więc w bok, ściągając na siebie jego uwagę, by Wegner miał czyste pole do strzału. Lekarz jednak nie pociągnął za spust. Ręce tak mu drżały, że gdyby nawet zmusił palec do tego niewielkiego ruchu, i tak by chybił.
Magazynek z ośmioma nabojami trafił do pistoletu Okrutnego, zanim Sękala zdążył stanąć na nogi. Sześć kolejnych wystrzałów rozbrzmiało głośnym echem, bam, bam, bam, bam, bam, bam! Gdy w bramie pojawili się ludzie niosący ściągnięte z ciężarówki skrzynie na zwłoki i złom z warsztatów, wszyscy nieumarli byli już unieszkodliwieni. Leżeli w kałużach krwi kilka metrów od bramy, wijąc się jak robaki wykopane z błota po solidnej ulewie.
Funkcjonariusze, którzy nie brali udziału w akcji, zatrzymali się bojaźliwie za siedzącym wciąż na ziemi lekarzem.
– Zdejmijcie wieka, odwróćcie skrzynie do góry dnem i nakryjcie ich! – rozkazał Okrutny, cofając się o krok. – Wykonać!
– Ale oni jeszcze dychają – zaprotestował starszy szeregowy Hubert Kruk, warszawiak, jeden z ludzi Rawińskiego, zdaje się, że jego sąsiad z Pragi.
– Tak ci się tylko wydaje – zgasił go kapitan.
– Oni są zarażeni – mruknął Wegner, odkładając tetetkę na bruk.
– Jak to: zarażeni? – żachnął się drugi z przybyłych. – Przecież to nasz sierżant i…
– Myślisz, synku, że ewakuowaliśmy was za ten mur bez powodu? – Okrutny posłał mu ostre spojrzenie. – Nie wiem, z czym mamy do czynienia, ale jedno jest pewne: każdy, kto się zarazi, w mgnieniu oka zostaje bezrozumną, krwiożerczą bestią. Ot tak – pstryknął palcami. – Lepiej więc uważajcie, żeby żadnego z nich nie dotknąć.
– Jak mamy ich ponakrywać, skoro tak giczoły porozstawiali? – zapytał Kruk, wskazując tego z przestrzeloną głową.
– Wiekiem je sobie przesuwajcie – poradził mu Wegner, który zdążył już wstać.
– Słyszeliście, co doktor powiedział?
Skinęli głowami, po czym ruszyli przed siebie bardzo niepewnym krokiem. Podeszli do nieumarłych wolno, ostrożnie, wstrzymując oddechy, jakby się bali, że zaraza dopadnie ich przez płuca. Pracowali parami, dzięki czemu sprawnie wykonali rozkaz. Proste, zbite z sosnowych desek skrzynie, w których chowano skazańców, nakryli starymi felgami i całą resztą złomu, jaki funkcjonariusze zdołali przytaszczyć z pobliskich warsztatów.
– To wystarczy? – Okrutny spojrzał na otrzepującego fartuch lekarza.
– Skąd mam wiedzieć? – odburknął Wegner.
– Z nas wszystkich to pan kończył medycynę.
– Nie uczyli nas tam o nieumarłych. Ale… – Wegner się zamyślił. – Lepiej będzie się ich pozbyć.
– Jak?
– Wystawmy ich za bramę.
– Ja nie tknę tej skrzyni. Za nic! – zaprotestował Brzostek.
– Ani ja – zawtórował mu Dworczyk.
Reszta mundurowych poparła ich znaczącymi pomrukami.
– Spalmy ich – zaproponował w końcu lekarz, przerywając niezręczną ciszę. – Parę litrów benzyny, trochę drewna z kotłowni i będzie po krzyku.