Читать книгу Wojownik Altaii - Robert Jordan - Страница 6
I Znak od Morassa
ОглавлениеI
Znak od Morassa
-
W piątym miesiącu Roku Kamiennego Jaszczura, w porze, gdy Kafhara wiała najsilniej, zatrzymałem się na niewielkim wzgórzu i z końskiego grzbietu spoglądałem na miasto Lanta w całej jego krasie. Owo miejsce Lantanie zwali Rozłogami, choć rosła tu bujna zieloność. Wystarczyło ujechać ledwie kawałek za miasto, a tam rosły drzewa wyższe niż człowiek dosiadający konia. Mimo to miękkim ludziom z miast zdawało się, że tak właśnie wyglądają Rozłogi.
Po północnej połaci nieba powoli kołowało stado dryli, migoczących w słońcu łuskowatymi skrzydłami. Gdzieś tam coś zdechło albo miało niebawem zdechnąć.
Bo to był taki czas, czas na umieranie. Loewin pomykał po niebie, zagnany tam w bitwie z Banem i Wilafem, z t’Fie i Mondrą. Aż nadto dobrze znany zwiastun nieszczęścia. I na domiar wszystkiego Kafhara zaczęła wiać wcześniej niż zwykle. Rzadko to widywany omen, gdy Kafhara zrywa się przed czasem, a na niebie jest także Loewin; gdy znikają, wznoszone są modły dziękczynne.
Nie znalazłem się jednak w tym miejscu po to, by odczytywać znaki. Poprawiłem zasłonę chroniącą twarz przed pyłem wzniecanym przez wiatr, nawet tam, gdzie rosła zieloność, i czekałem na tego, który musiał się zjawić. Podmuchy wzniosły przede mną kurtynę z pyłu. A kiedy opadła, zobaczyłem, że już się zbliżają.
Dwudziestu jeźdźców tworzyło dwie kolumny. Czubki ich lanc były zaczernione, by nie odbijały światła, i trzymali je w obnażonych rękach. Nie zaliczali się do ludzi, którzy oblekają się w zbroje. Mieli swój honor. To właśnie z ich przywódcą przybyłem się spotkać.
— Za mną! — rzuciłem.
Koń zareagował na nacisk mych kolan i ruszył w dół zbocza, wiodąc za sobą dwadzieścia moich lanc.
Tamci czekali na nas w zwartej grupie i tylko człowiek, z którym miałem umówione spotkanie, wystąpił nieznacznie naprzód. Był wysoki, wyższy nawet ode mnie, a wszak uważają mnie za wysokiego jak na Altaii.
Dałem znak swoim przybocznym, że mają się zatrzymać, a sam ruszyłem mu naprzeciw. Ściągnął zasłonę z twarzy, obserwując mnie bez uśmiechu. Po chwili wyciągnąłem w jego stronę lewą dłoń. Niektóre ludy mają w zwyczaju podawać prawą, tę, w której trzymają broń, na znak, że są nieszkodliwi. Altaii witają się inaczej. Przybysz odwzajemnił się również uściskiem lewej dłoni.
— Dawno żeśmy się nie widzieli, Haraldzie. — Już nie skrywałem uśmiechu. — Cieszy mnie to spotkanie.
— I mnie cieszy twój widok, Wulfgarze. Zdarzyło mi się tego roku pomyśleć, i to nie raz, że już się nie zobaczymy.
Harald, syn Bohemunda, króla i dowódcy wojowników narodu Altaii, był mi bliższy niż ktokolwiek. Gdyby wszyscy moi krewni padli od ciosów zadanych stalą albo ulegli Rozłogom, to zawsze mogłem liczyć, że pozostanie mi jeszcze on, niczym brat.
Gdy mój ojciec poległ w bitwie pod Górami Tybal, tej, w której pokonaliśmy imperatora Basratha, Bohemund zabrał mnie do swego domostwa. Zostałem wychowany jak jego syn, jak brat Haralda. Była między nami więź dużo silniejsza niż ta, która łączy prawdziwych braci.
— Mayra przewidziała, że przybędziesz tą drogą do Lanty — powiedziałem. — Udał wam się rajd?
— Przez ostatnie cztery dziesięciodnie moją drogę przecięły aż trzy karawany. — Potrząsnął głową. — Zwierzchni karawan przeklinają los, jak zawsze. Ale jeśli chcą przejeżdżać przez Rozłogi, to powinni się spodziewać, że będziemy na nich napadali co jakiś czas. Powinni traktować to jako podatek. A jak tam u ciebie?
Spoważniałem i zrobiłem głęboki wdech.
— W ciągu minionych sześciu dziesięciodni napotkałem jedną karawanę i jeszcze jedną podczas siedmiu poprzednich. Dziewięć razy w tym czasie zęborak napadał na stada. Dwakroć znajdowałem rozbite i wyschnięte wodopoje i nie dalej jak cztery dni temu trzydzieści moich lanc zostało osaczonych przez Biegaczy. Wiemy z grubsza, że zabili dobrych stu, zanim sami ulegli, ale nie znaleźliśmy potem nic prócz kości, toteż pewności nie mamy.
— Straszne, co mówisz, Wulfgar. Słuchać ciężko. — Zawiesił głos, a kiedy znowu się odezwał, w jego słowach nie było nawet cienia beztroski. — Wszystkie karawany były małe i tylko jedna wiozła niewolników. I to akurat najmniejsza. Druga przewoziła płótno, garnki i przedmioty z gliny. Trzecia puste beczki, udawali się do winnicy w Thisk. Była to taka nędzna banda strachów na wróble, że puściłem ich wolno. Gdybym ich zatrzymał, nigdy bym się ich potem nie pozbył. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przyjąłby ich towarów nawet w darze.
— A zęboraki? A Biegacze?
— Biegaczy nie napotkałem, a zęboraki to powszechny widok.
— W tym roku ich przybyło — wskazałem. — Jest ich więcej niż zwykle.
— Zgadza się, jest ich więcej. Na Rozłogach nigdy nie jest łatwo. Na Rozłogach się nie żyje, z Rozłogami się walczy.
— Nie cytuj mi tu porzekadeł, Harald. Wiem, że z Rozłogami trzeba walczyć, ale nigdy dotąd nie myślałem, że to one będą wygrywać.
Harald przestąpił niespokojnie z nogi na nogę. Zapewne chciał przytoczyć jakieś inne porzekadło, coś o przetrwaniu. Skrzywił się nagle.
— Mówiłeś, że znajdowaliście rozbite wodopoje. Ja sam znalazłem trzy. A w jednym… — tu zaczął szperać pod tuniką — w zaschniętym błocie było to.
Wręczył mi chustę, małą, zgrzebnie tkaną chustę z powtarzającym się prostym wzorem z trójkątów.
— Morassa — powiedziałem. — Nikt inny nie zawracałby sobie głowy tak lichą szmatą, dlatego nie została sprzedana. Morassa i rozbity wodopój?
— Najwyraźniej. Ta szmata wtopiła się w błoto, które potem zaschło, a pamiętaj, że w tej części Rozłogów zasycha bardzo prędko.
— Morassa. — Wypowiedziałem to szeptem. Ścierwojady, grzebiące w pozostałościach po cudzych rajdach. Czasami sami dokonywali napaści, ale najpierw się upewniali, że mają do czynienia ze słabszymi od nich. A mimo to trudno mi w to było uwierzyć, nawet jeśli miałem dowody.
Woda na Rozłogach oznacza życie. Wodopój jest życiem. Brak wody oznacza śmierć. To proste. Fakt, który budzi respekt. Człowiek, który zatruł albo uszkodził wodopój, był z miejsca zabijany. I nie czyniło to żadnej różnicy, jeśli robił to, by nie dać wody wrogowi. Nastawał kiedyś taki dzień — nastawał, nie mógł nie nastać — kiedy jego lud mógł potrzebować tej wody. Nawet Morassa nie niszczyli wody.
— Zwróciłeś się do jakiejś Siostry Mądrości, by obejrzała ten wodopój?
Przytaknął.
— Nic nie znalazła. Ktoś rzucił na niego zaklęcie, na dłuższy czas. Przedtem był nienaruszony. Potem został rozbity. W trakcie działania zaklęcia doszło do zmętnienia. Kazałem jej obejrzeć następny rozbity wodopój i znowu znalazła zmętnienie.
— A zatem ktoś chce… po co? Żeby zniszczyć całą wodę na Rozłogach? Dlaczego?
Wiatr przyspieszył i Harald owinął się szczelniej płaszczem.
— Nie wiem, Wulfgar, ale nie zamierzam tak tu sterczeć i zastanawiać się nad tym tak długo, aż zamarznę na kość.
— Niech ci będzie. Jedziemy do Lanty. Do Perły Rozłogów. Powiadomimy ich, że przybywamy w pokoju i może niektórzy znajdą w sobie choć krztynę odwagi, by wyjść poza mury i kupować. Masz wśród swoich łupów jakieś dobra, w których mog-liby rozpoznać swoją własność? Albo może chętnie zobaczyliby głowę któregoś z twoich przyjaciół na katowskim pieńku?
— A widziałeś, by któregoś z moich ludzi to zatrzymało?
— Nie. No to jedziemy. — Spiąłem konia i Harald ruszył cwałem, żeby mnie dogonić; obaj wlekliśmy za sobą nasze lance.
Nie mówiłem już nic o wodopojach, ale nie przestawały zaprzątać mi głowy. Tylko szaleńcy byliby zdolni niszczyć ujęcia wody, ale z kolei żadnego szaleńca nie byłoby stać na zapłacenie ceny, jakiej zażądałaby Siostra Mądrości za aż tyle maskowań. Wodę niszczył ktoś bogaty, tylko kto? I dlaczego? Te pytania wciąż rozbrzmiewały mi w głowie, ale nie znajdowałem na nie odpowiedzi — nawet szczątkowych. A zresztą nie było już czasu na biedzenie się z niejasnymi kwestiami. Osiągnęliśmy szczyt wzniesienia i przed nami ukazała się Lanta w całej okazałości.
Niezwyciężony Gród, Perła Rozłogów. Jej mieszkańcy nazywali ją „miastem, które wygrało z Basrathem”, ale po prawdzie to sam Basrath dał swoim wojskom rozkaz do odwrotu, gdy pojął, że oblężone miasto mu nie ulegnie. Tak więc tamci nigdy go nie pokonali, nawet nie stanęli z nim do otwartej walki. Basrath zwyczajnie znudził się tym czekaniem na koniec, który za nic nie chciał nadejść.
A oni zyskali powód do dumy. Jedynie Caselle, pośród wszystkich miast, jakie widziałem, dorównywało Lancie wielkością. Powiadają, że na ziemiach Liau są tylko trzy lub cztery miasta równie wielkie albo i większe, lecz ja nigdy w nich nie byłem. Niewykluczone, że to tylko puste gadanie podróżników.
Już same mury Lanty to dziw nad dziwy — ci, których takie rzeczy interesują, potrafią przybywać z bardzo daleka, byle je zobaczyć. Zewnętrzny Mur ma wysokość dziesięciu ludzi stojących jeden na drugim, a po jego zwieńczeniu biegnie droga dla żołnierzy. Wewnętrzny Mur jest jeszcze wyższy, może nawet dwakroć, i też wytyczono na nim drogę. Ludzie, którzy przybywali obejrzeć mury, twierdzili, że ich konstrukcja jest niesłychana, że nie mogą się nadziwić ich ogromowi. Mnie jednak interesowały z tego tylko powodu, że nikt ich nigdy nie zdołał naruszyć. Nikt, nawet Basrath.
Jechaliśmy, nie kryjąc się, w stronę Bramy Barbarzyńców, bez obawy, że zostaniemy zaatakowani. Ta jako jedyna z Dwunastu Bram miasta otwiera się wprost na Rozłogi i stąd jej nazwa. Karawany, które z niej wyjeżdżały, musiały się liczyć z tym, że nadzieją się na lance Altaii, Eikonanów albo nawet Morassa. A mimo to wyjeżdżały. Czyniły to, bo straty, jakie ponosili w ludziach na Rozłogach, zwracały się, gdy karawana docierała do gór, gdzie skupowała klejnoty i metale szlachetne, futra, perfumy i dziwne przedmioty z ziem położonych dalej. Częstokroć jakiś kupiec z radością kupował od nas dobra swego rywala i bywało, że jakiś czas później dobijał z nami targu także ów rywal.
Stojący przy bramie oficer Straży Miejskiej zagrodził nam drogę; spowolniliśmy, czekając na znak, że wolno nam jechać dalej, a jednak nie wykonał gestu ręką. Nerwowo spoglądał to na Haralda, to na mnie, to znów na Haralda, pociągając się przy tym za brodę. Wyprężył się władczo, gdy w końcu przystanęliśmy.
— Kim jesteście? Co tu robicie?
Kilku moich ludzi parsknęło śmiechem. Myśleli, że on sobie żartuje albo że próbuje nas znieważyć. Ja jednak pomyślałem o wietrze, o Loewinie biegnącym przez niebo, i już nie byłem taki pewien. Ponadto trzy dni wcześniej znalazłem w swoim namiocie dwupalczastego gromita. Powoli zmierzchało, ale czy był to tylko kolejny omen, czy też to miejsce miało być świadkiem naszego końca?
Nagle do mnie dotarło, że wszyscy umilkli, spodziewając się, że to ja udzielę odpowiedzi. Harald uśmiechał się wyczekująco. Wychyliłem się z siodła, wykrzywiając twarz w uśmiechu, być może bardziej ponurym, niż to sobie zamierzyłem.
— To ty nie masz oczu? Chyba widać, że jestem kupcem z Devii, a oni to trupa cerduańskich tancerek?
Nasi ludzie ryknęli śmiechem, uderzając się po udach. Nawet kilku Lantanów skryło uśmiechy. Oficer się do nich nie zaliczał.
— Muszę wiedzieć, co tu robicie. I dopóki się tego nie dowiem, nie wjedziecie do miasta.
Do Haralda dotarło wreszcie, że nie jest to zwyczajne przekomarzanie się przy bramach.
— A po co to przesłuchanie? — warknął. — Boisz się, że czterdzieści lanc Altaii opanuje wasze miasto?
Oficer mocno pobladł na twarzy; chrząknął głośno. Uniósł rękę, ale nie zapanował nad ciałem i zatoczył się w tył. Całkiem znienacka zobaczyliśmy przed sobą kilkanaście kusz; trzymający je mężczyźni stanęli w półkolu w poprzek bramy. Usłyszałem za sobą głośne szuranie, bo nasi ludzi wysuwali już miecze z pochew i uwalniali lance.
Omiotłem spojrzeniem stojących przede mną i zrozumiałem, że nie było to zaplanowane. Byli równie niepewni siebie i zdenerwowani jak ich oficer. A zresztą gdyby zamierzali nas zabić, zgodnie z danym rozkazem, to czekaliby na nas większą liczbą. Gdyby nawet każdy kusznik trafił do celu, to i tak nas z lancami było dwakroć więcej; wzięlibyśmy górę w potyczce i odjechalibyśmy wolno.
— Dosyć tego! — rzuciłem. — Nasz lud ma w odwiecznym zwyczaju przybywać do Bliźniaczych Tronów, kiedy mijamy wasze miasto, ponieważ w ten sposób powiadamiamy was, że chcemy handlować, a nie się bić. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Masz teraz wybór. Możesz dać rozkaz swym ludziom, by zwolnili cięciwy. Nie zabijecie nas wszystkich. Niektórzy przeżyją i pojadą do naszych namiotów z wieścią, co tutaj zaszło. A wtedy mój duch — tu uniosłem swą lancę — i twój duch przekonają się, ilu lanc Altaii potrzeba do zburzenia murów Lanty. Albo stań z boku i przepuść nas, abyśmy mogli wjechać do miasta. — Uderzyłem kolanami boki konia.
Tamten wahał się zaledwie chwilę, ale w końcu ustąpił.
— Rozstąpcie się! — zawołał. A potem na nasz widok, jeźdźców kierujących się prosto na niego, zapomniał o swej godności i niezdarnie uskoczył z drogi, padając twarzą w błoto.
Kusznicy rozdzielili się, przechodząc na pobocze, z twarzami wyrażającymi niezrozumienie. A my poderwaliśmy konie do galopu i przejechaliśmy między nimi w tumanie pyłu.
Za bramą uniosłem pięść w górę i znowu zwolniliśmy. Kusznicy nie wykonali żadnego ruchu. Stali tylko i odprowadzali nas spojrzeniami.
Zewnętrzny Mur od Wewnętrznego dzieliła odległość może dwustu pięćdziesięciu kroków. I cały ten pas pomiędzy wypełniały rudery, oberże i złodziejskie targowiska zwane Gorszym Miastem. Zawsze panował tam zgiełk, słyszało się nawoływania handlujących i okrzyki pijackiej wesołości; w tym miejscu podczas pięciominutowego spaceru człowiekowi mogli trzy razy naciąć sakiewkę i siedem razy proponować rzeczy, o jakich w życiu nie słyszał. Tymczasem teraz jechaliśmy w stronę wewnętrznej bramy przez pustą, milczącą dzielnicę, której mieszkańcy, słuchając jakiegoś osobliwego instynktu, wyczuli kłopoty przy zewnętrznej bramie i jakby zapadli się pod ziemię. Wiedziałem, że gdy tylko znikniemy, natychmiast znowu się wyroją na ulice.
Kilkudziesięciu handlarzy z Gorszego Miasta, którzy zgromadzili się przy wewnętrznej bramie, najwyraźniej nie wiedziało, czy uciekać, jak kazał im odruch, czy też zostać i ratować swoje towary. Wykładali je w tym miejscu dla ludzi z miasta, którzy potrafili podejść do bramy, ale nigdy nie wchodzili do dzielnicy nędzy. Stojący tu strażnicy miejscy patrzyli na nas z podejrzliwością, gdy przejeżdżaliśmy przez bramę. Spoglądali nawet w stronę zewnętrznej bramy, ale jako że nie zobaczyli żadnego sygnału ani oznak alarmu, tylko pogładzili swą broń i pozwolili przejechać, przyglądając się nam spode łba.
Zauważyłem, że pędzący obok mnie Harald oddycha z ulgą, i dotarło do mnie, że i ja wstrzymywałem dotąd oddech.
— Jesteśmy w środku, Wulfgarze, ale powiem ci bez ogródek, że nie podoba mi się to. Ani trochę. Nieraz rozmawiałem ze strażnikami przy bramach i owszem, padały gniewne słowa albo i przekleństwa, nigdy jednak nie dochodziło do takich sytuacji.
— Oby z wyjazdem nie było jeszcze gorzej.
Harald obdarzył mnie takim spojrzeniem, jakby taka możliwość nawet nie przyszła mu do głowy.
— A jak może być twoim zdaniem?
— Za dnia na niebie pojawia się Loewin. I wiatr zerwał się tego roku wcześniej. Trzy dni temu widziałem dwupalczastego gromita w swoim namiocie.
— Jesteś dziś posłańcem samych dobrych wieści. Widziałeś krew w winie? Dryl wlazł do twojego namiotu?
— Nie wiem — odparłem spokojnie. — Sprawdzę po powrocie.
— Przynajmniej chcesz gadać o powrocie. Bo już zacząłem myśleć, że skoro wokół jest tyle zwiastunów zła, to najlepiej od razu otworzyć sobie żyły i skończyć z tym.
— Jeszcze nie. Orne! — zawołałem, obracając się w stronę swoich ludzi. — Bartu!
Dwaj wywołani podjechali bliżej. Żaden nie wyglądał jak Altaii, choć urodzili się w namiotach. Bartu był niski, miał pałąkowate nogi i ciemne oczy, za to Orne górował wzrostem nawet nad Haraldem, a włosy miał rude niczym korsarz.
— Przekażcie pozostałym — powiedziałem — niech się przygotują na kłopoty, kłopoty zupełnie niezwyczajne, ale macie nie wdawać się w żadne bójki, chyba że was zaatakują. Zrozumiano?
— Zrozumiano, Wulfgarze — odrzekł Orne, ale Bartu zrobił rozczarowaną minę.
— I trzymajcie się z dala od kobiet.
Bartu wydał jęk protestu. Trudno było orzec, co bardziej kochał: kobiety czy walkę. Zapewne ciężko by to przeżył, gdyby pozbawiono go jednego bądź drugiego.
Orne przytaknął i obaj zostali z tyłu, by wtopić się w grupę włóczni.
— Naprawdę spodziewasz się tu kłopotów? — spytał Harald.
Miejsce wcale nie wyglądało na takie, gdzie można się spodziewać ataku. Na ulicach było tłoczno. Na placu targowym za Areną Mar’yan skrzętni kupcy ugadywali się w sprawie wysyłki dóbr o wartości tysięcy złotych imperiałów, przepychając się w ciżbie z żebrakami usiłującymi sprzedać słodkości za miedziaka.
Niektórzy mierzyli nas niespokojnie wzrokiem; być może zamierzali niebawem przedostać się karawanami przez Rozłogi. Większość jednak nas ignorowała. W tym mieście kilku jeźdźców nie mogło spowodować zamieszania, bo nie można ich było porównać z podróżnikami z dalekich ziem, którzy kłębili się na ulicach. W rzeczy samej co najmniej połowa tych, których wypatrzyłem, z pewnością pochodziła z bardzo daleka.
Obok grupy Hyksosów z południa przepchnął się kupiec w odzieniu z klejnotami w barwach fioletów i czerwieni znamionujących Tyryjczyka; tuż za nim wlekli się jego słudzy. Kupcy z Tallis i Asyat kłócili się głośno nad belami futra ze śnieżnego pełzacza. Dwóch korsarzy z Telmarku albo może z Varangii sprzeczało się o cenę ryb. Zakapturzony wojownik Tafawri, nie zwracając uwagi na napierający tłum, popijał herbatę przed jedną z oberż, bo za nic nie chciał wejść do środka razem z niewiernymi.
Nie, w widoku kilku ludzi z Rozłogów nie było nic atrakcyjnego. Dlaczego więc miałem uczucie, że gdzieś tam ktoś nas obserwuje, tak jak ja mógłbym obserwować pionki w Grze w Wojnę?
A potem znaleźliśmy się na ogromnym placu w samym środku miasta. Na tej szerokiej połaci z wypolerowanego kamienia nie było tłumów, nikt nie dobijał targu, nikt nie hałasował. To był tylko rozległy, pusty plac — i właśnie tego miejsca szukaliśmy. Pałac Bliźniaczych Tronów, Pałac Królowych Lanty.