Читать книгу Wojownik Altaii - Robert Jordan - Страница 7

II Do pałacu

Оглавление

II

Do pałacu

-

Pałac z zewnątrz kojarzył się z frywolnym pięknem za sprawą kryształowych wież i wielkich murów nabijanych kamieniami szlachetnymi pochodzącymi ze wszystkich znanych człowiekowi ziem. Iskrzył się w słońcu, mrugając tysiącami faset, a jednak pod tymi lśnieniami kryła się forteca.

Ludzie z Gwardii Pałacowej, którzy pełnili wartę na murach i przy bramach pałacu, też prezentowali się okazale, niemalże jak sam gmach. Ich zbroje zdobiły metale szlachetne i drogocenne kamienie. Niektórzy z wyższych rangą wydawali się wręcz pokryci nimi od stóp do głów. Krążyły pogłoski, jakoby wybierano ich podług wyglądu i wynoszono potem do wyższych stopni za wigor okazywany w łożach królowych. Czy była to prawda, czy też nie, należało pamiętać, że to dzięki nim od tysiąca lat nikt nie naruszył spokoju Bliźniaczych Tronów. Nikt w owym czasie nie opanował tronów siłą, a ci, którzy próbowali, z wrzaskiem dokonywali żywota w lochach pod pałacem albo na palach ustawionych na murach ku przestrodze dla innych.

Pokonaliśmy plac galopem. Gwardziści przy głównej bramie pałacu poruszyli się niespokojnie, kiedy się zbliżyliśmy, i niejedna dłoń powędrowała do rękojeści miecza zdobionej klejnotami. Zdawało się, że tego dnia nikt w Lancie nie miał ochoty oglądać wojowników Altaii. Czym ani trochę się nie przejąłem. Wojownik Altaii idzie tam, gdzie chce i kiedy chce. W rzeczy samej powiadają, że najczęściej pojawiamy się wtedy, gdy się nas najmniej spodziewają.

Obaj z Haraldem ściągnęliśmy wodze przed bramą i nasi ludzie zatrzymali się za nami. Przez chwilę wydawali się kłębić bez celu, ale ostatecznie utworzyli dwa szyki, plecami do siebie, jeden zwrócony ku pałacowi, drugi w przeciwną stronę. Nie uformowali się równo jak formacja lantańska i słyszałem za sobą śmiech pałacowych gwardzistów. Nie służyli przy karawanach, bo inaczej wiedzieliby, że ci niezdyscyplinowani jeźdźcy pokonaliby uporządkowanych żołnierzy z miasta w liczbie po dziesięciokroć od nich większej.

Zsiadłem z konia i wręczyłem włócznię i wodze Ornemu, a potem razem z Haraldem podeszliśmy do bram. W powietrzu unosiła się woń kłopotów, ostry, metaliczny zapach krwi.

— Jesteś pewien, że to był dwupalczasty gromit? — spytał Harald.

— Mógł być nawet trójpalczasty.

Obaj splunęliśmy, aby odegnać takie zło. Każdy wie, że trójpalczasty gromit to pewny zwiastun śmierci.

— Lubisz żyć niebezpiecznie, Wulfgarze.

Gwardziści przed bramą ustawili się w szyku poczwórnym, celując włóczniami w nasze piersi.

— Nikomu nie wolno wchodzić.

Nie dawało się orzec, który to z nich przemówił. Rozległ się chrzęst skóry i metalu, bo nasze lance zmieniły pozycję. Moje ręce same powędrowały do rękojeści miecza, a przy tym naszła mnie przelotna myśl, że może ten gromit rzeczywiście miał trzy palce. Piaski ludzkiego życia potrafią wyciec w dowolnym czasie. I nikt nie zna liczby ich ziaren. Woń kłopotów z każdą chwilą była silniejsza.

— Ci… mhm… ci ludzie stanowią wyjątek — powiedział służalczym głosem niski mężczyzna z wypomadowaną bródką, który pojawił się w niewielkich drzwiach obok bramy. Był ubrany w wielobarwną tunikę z rozcięciami na lantańską modłę; gdy wykonał przed nami ukłon, w tych rozcięciach błysnęły jeszcze inne kolory.

— Spodziewają się was, ma się rozumieć. — Oczy miał rozbiegane jak ptak i nie umiał ukryć drwiącego grymasu, gdy jego spojrzenie spoczęło na naszym prostym, zakurzonym odzieniu. Wskazał ręką drzwi.

— Zechciejcie wejść. Nazywam się Ara i jestem seneszalem Pałacu Królewskiego.

Pochyliwszy głowę, przestąpiłem przez próg, a potem zatrzymałem się tak nagle, że omal nie nastąpił mi na pięty.

— Słyszałeś o tym, co zaszło przy bramie. — Nie było to pytanie, miałem pewność, że słyszał.

— Owszem. — Uśmiechnął się uniżenie. — Niefortunne zdarzenie. Wiedz jednak, że rzeczony oficer został już zdyscyplinowany.

— Nie moja sprawa — odparłem. — To, co robicie z waszymi oficerami, to wasza sprawa. Przybywamy z wizytą do władczyń miasta, zgodnie z obyczajem.

Prawdę powiedziawszy, byłem zainteresowany, ale wolałem to przed nim ukryć. Niezależnie od tego, czy zrobili coś z tym oficerem, chcieli, abym tak myślał. Chcieli nas ugłaskać i było to coś jeszcze bardziej niezwykłego niż zdarzenie przy bramie. Lanta nigdy dotąd nie troszczyła się o nasze odczucia. Zauważyłem, że Harald nadstawia ucha; potrząsnąłem głową.

— Skoro nie ciekawi was, jak tamten został ukarany, to w takim razie może zechcecie skosztować wina i odświeżyć się po długiej jeździe? I może też przydałoby się towarzystwo dziewczęcia prosto z zagród ćwiczebnych Asmary? Albo dwóch dziewcząt? — Znowu się uśmiechnął.

Ten Ara za często się uśmiechał jak na mój gust i powoli narastał we mnie gniew na jego próby przeszkodzenia nam w tej zwyczajnej wizycie. I męczyło mnie też to czekanie na błyskawicę. Skoro miała uderzyć, to niech już uderzy.

— Lord Harald i ja przybywamy tu w określonym celu. Sam sobie przygarnij dziewczę i wino, jeśli ci to miłe. My udamy się prosto do wielkiej sali.

Ruszyłem w głąb korytarza i Harald zrównał ze mną krok. Uszliśmy ledwie dwa kroki i Ara znowu miotał się obok nas.

— Nie wolno wam! Wielka sala jest teraz… tam się właśnie… odbywa ceremonia, najświętsza ceremonia. Chyba rozumiecie, że jako osoby postronne… wybaczcie, że tak was nazywam… nie możecie być jej świadkami. Moi lordowie? Moi lordowie!

Stanąłem twarzą ku niemu, a wtedy pospiesznie się cofnął.

— Chętnie zobaczę tę tajemną ceremonię. Radzę, byś przestał na mnie napadać, bo inaczej zapomnę, jakie szacowne stanowisko zajmujesz.

— To może oznaczać waszą śmierć — ostrzegł seneszal.

— Widziałem znaki mówiące, że moje życie wisi na włosku. Może chcę przeciąć ten włosek?

— Ale twój przyjaciel…

Harald zaczął się śmiać.

— Jeśli jakiś Altaii postanawia umrzeć, to czy inny Altaii ma jakiś wybór? Chyba tylko może zabić jego zabójcę i umrzeć obok niego?

— Jesteście szaleni. Jeden i drugi!

— Może i jesteśmy, ale to nasza sprawa, nie twoja — odwarknąłem. — Szkoda byłoby zakrwawić tak modną tunikę. — Znacząco pogładziłem rękojeść swego miecza. — Więc jak? Prowadzisz do wielkiej sali czy nie?

— Byłbyś skłonny do przemocy w murach tego pałacu?

— Nie tylko jestem skłonny, ale zaraz się do niej ucieknę. I dość już tej zwłoki. Prowadź nas albo pójdziemy sami, a ciebie tu zostawimy, żeby cię znaleźli gwardziści.

Nie przestawał skubać niespokojnie swej tuniki; patrzył na nas takim wzrokiem, jakby nigdy w życiu nie widział takich jak my.

— Do wielkiej sali, ale to już! — ponaglił go Harald.

— Jeśli to zrobię, to nie tylko wasze głowy, ale i moja będą pewnie dekorowały pałacowe mury o pierwszym brzasku. Jeśli nie, to z pewnością… — Otrząsnął się. — No dobrze, barbarzyńcy. Wydaje się, że mam niewielki wybór.

— Prowadź, seneszalu! — rzuciłem.

Nie mówiąc już ani słowa, poprowadził nas przez korytarz, jakby już bardzo chciał mieć za sobą to, co miało nastąpić. Nie zwolnił, dopóki nie doszliśmy do wielkich drzwi zdobionych zawiłą snycerką. Przed nimi stało czterech gwardzistów w sztywnych pozach.

— Otwórzcie! — rozkazał.

Gwardziści popatrzyli po sobie ze zwątpieniem, ale Ara wykonał ostry gest. Dwóch z nich powoli sięgnęło do klamek; schwyciwszy je, z wysiłkiem rozwarli ciężkie skrzydła. Z wnętrza dobiegła nas muzyka i odgłosy pijackiej zabawy.

— Ceremonia — powiedziałem zgryźliwie, po czym obaj weszliśmy za Arą do środka.

Muzycy na chwilę umilkli, po czym niezbyt zbornie zaczęli znowu wygrywać melodię. Wśród zebranych arystokratów rozszedł się szmer, gdy tylko spostrzegli naszą obecność. Młode tancerki nie zgubiły kroku; zostałyby wychłostane, gdyby nie tańczyły pięknie albo gdyby przestały tańczyć bez rozkazu, niezależnie od powodu.

Wszystko to działo się na moich oczach, a jednak miałem wrażenie, że odbywa się gdzieś indziej. Oczy miałem wbite w dwa wysokie trony z kości słoniowej na krańcu sali, albo raczej w dwie kobiety, które na nich zasiadały.

Eilinn i Elana, królowe Lanty.

Zgodnie z legendą miasto zostało założone przez dwie siostry, boginie, które zstąpiły z nieba i władały z Bliźniaczych Tronów. Ich następczyniami stały się ich córki i tak oto powstała dynastia lantańska — najstarsza córka następowała po najstarszej córce. A jeśli jakaś królowa umierała bezpotomnie, to wówczas zastępowała ją na tronie najstarsza córka drugiej królowej, a ją samą zastępowała z kolei jej druga córka. Tak rzeczy się miały z Eilinn i Elaną: na Bliźniaczych Tronach zasiadały teraz prawdziwe siostry bliźniaczki.

Nie było nic, nawet najdrobniejszej rzeczy, która by je od siebie różniła. Włosy srebrzystoblond miały zaplecione w identyczne warkocze i wysoko upięte, przyozdobione perłami, które wszystkie co do jednej wyglądały jak swoje wierne kopie. Dwie pary takich samych zielonych oczu, osadzone w twarzach jak lustrzane odbicia, obserwowały władczo wnętrze sali. Ale ja je znałem. Nie byłem w tych stronach od czasu, gdy wstąpiły na trony, ale znałem je. I z jakiegoś powodu wiedziałem też, że są związane z omenami mego losu. Jeśli dryl będzie dziobał moje kości, to stanie się tak za sprawą tych dwóch kobiet. A jeśli nie… Jeśli nie… Tak, z tą myślą należało się jeszcze uporać.

— Możesz do nas podejść, Ara — odezwała się Eilinn.

Seneszal pospieszył się ukorzyć, z twarzą lśniącą od potu wywołanego strachem, a Harald dotknął mojej ręki.

— Patrz no, co my tu widzimy.

— Morassa — zauważyłem półgębkiem.

Po prawej stronie podium, na którym stały Bliźniacze Trony, na honorowym miejscu siedziało trzech mężczyzn, których w życiu bym się nie spodziewał ujrzeć w tych murach, a już na pewno nie usadowionych po prawicy tronów. Byli wśród nich Bryar, najlepiej znany z wodzów ludu Morassa, oraz Daiman, uważany za najlepszego przywódcę ich rajdów, o ile wśród nich mógł być ktoś taki. Przede wszystkim jednak był także Ivo, prawa ręka Brecona, króla wszystkich Morassa.

— Gdybyś tak wyczyścił uszy zatkane krowim łajnem, barbarzyńco, pewnie byś usłyszał, że mówią do ciebie.

W ciąg moich myśli wdarł się pogardliwy głos Eilinn. Tancerki zniknęły, muzycy umilkli i wszyscy wpatrywali się w Haralda i mnie.

— Jesteś zobowiązany stanąć przed naszym obliczem, aby móc przedstawić swoje błagania; potem będziesz zabawiany, jak przystoi twojej pozycji — ciągnęła.

Zacisnąłem szczęki, słysząc śmiech, jakim zareagowano na jej dowcip. Ivo śmiał się tak serdecznie, gdy zaliczyła nas w poczet swych wasali i pątników, że aż wielka blizna na jego twarzy odcisnęła się bielą na tle czerwieni. Opanowałem się z wysiłkiem, przywołując nawet uśmiech na twarz.

— Bardzo przepraszam, wasza wysokość. Tylko podziwiałem gobeliny zdobiące to wnętrze i zastanawiałem się, co z nimi zrobimy w namiotach. Myślę, że jak się je potnie, to się nadadzą na dywany.

W sali zapadła cisza. Arystokraci czekali, chcąc zobaczyć, jak królowe potraktują barbarzyńcę, który mówi o zdejmowaniu gobelinów ze ścian ich pałacu. Gdy w końcu się uśmiechnęły, Elana nieco sztywno, ryknęli śmiechem. Ivo zrobił lekko rozczarowaną minę. Może wolałby zobaczyć naszą krew na posadzce i mieć już to wszystko za sobą.

— Byłoby ciekawie patrzeć, jak to robisz, barbarzyńco — rzekła oschłym tonem Eilinn. — Kiedy i jak zamierzasz ukraść gobeliny?

— Metoda pozostanie moją tajemnicą, a jeśli chodzi o termin, to powiem, że jeszcze nie. Ale ty i twoja siostra na pewno się dowiecie, kiedy już to nastąpi. Byłoby niegrzecznością postąpić inaczej.

— Oczywiście. Nie chcesz być niegrzeczny.

Pogarda była nad wyraz czytelna. Jej siostra, Elana, nadal obserwowała nas w milczeniu, jak parę dziwnych, rzadkich zwierząt.

— Zostaną wam teraz wyznaczone miejsca, jak obiecałam.

Przyszli słudzy, by poprowadzić nas między zgromadzonych, i poczułem, że znowu wzbiera we mnie gniew. Harald zesztywniał i wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale uciszyłem go gestem ręki; nie wymówił słów, które i mnie cisnęły się na usta. Jego twarz była ponura jak Rozłogi w samym środku zimy.

Nie dano nam miejsca na przodzie sali, pośród liczących się lordów, choć to się nam należało. Nie tylko umiejscowiono nas pośród kupców i pośledniejszych arystokratów, ale w dodatku na samym końcu sali, gdzie byłoby można usadzić wędrownego żebraka, sprowadzonego, by rozbawił obecnych.

Pojawili się inni słudzy i ostentacyjnie ustawili dookoła nas misy z perfumami, jakby osłaniając w ten sposób stojących blisko nas przed wonią koni i skóry. Podano nam też półmiski z mięsiwem pokrojonym na małe kawałki, po części spalonym, a po części surowym, a także puchary napełnione winem o kwaśnym zapachu. Dziewczęta usługujące nam były niewyszkolonymi podkuchennymi ubranymi w zatłuszczone, podarte koszule ze zgrzebnego płótna. Nawet stojący najbliżej nas żołnierze byli obsługiwani przez wyperfumowane dziewczęta odziane w czysty jedwab.

Ludzie po przeciwległej stronie sali uśmiechali się otwarcie, trącając się wzajem pod boki i osłaniając dłońmi usta, opowiadali sobie jakieś żarty. Ivo nie zwracał na to większej uwagi, ale Bryar i Daiman śmiali się tak mocno, że aż dziw, iż nie pospadali z krzeseł. Bryar zdołał nawet rozlać swoje wino.

Cała sytuacja nie należała do niespotykanych. Zdarzało się, że władca jakiegoś miasta rozbawiał i siebie, i cały dwór tym, iż obrażał swych gości, nazywając ich barbarzyńcami. Niepokoiło mnie jednak to, że nas obrażono w obecności Morassa usadzonych na poczesnym miejscu. I że chciano nas wcześniej przekupić dziewczętami wyszkolonymi w grze zmysłów, rezygnując z obraz i afrontów, byle tylko utrzymać nas z dala od tej sali. To mi nie dawało spokoju.

Po raz kolejny głos Eilinn wdarł się w moje myśli.

— Moja siostra i ja jesteśmy ciekawe, po co przybywacie do naszego miasta.

Pytanie było niewinne, zadane zdawkowym tonem, a jednak, podobnie jak oficer przy bramach, nie powinna go była zadawać.

— Mamy od stuleci obyczaj, że zatrzymujemy się w miastach na naszej drodze — odparłem. — Zawsze składamy wizytę władcy miasta, by go powiadomić, że przybywamy handlować, a nie walczyć. Z pewnością nie minęło aż tyle czasu, odkąd zatrzymywali się tu ostatni Altaii.

Eilinn zbyła moje słowa, jak się zresztą spodziewałem, bo przecież nie powiedziałem jej niczego nowego.

— Nie macie tym razem innego powodu?

W cieniach za tronami ktoś się poruszył, ale znowu owładnął mną gniew, więc się tym specjalnie nie zainteresowałem. Eilinn sondowała mnie, nawet tego nie ukrywając, jakbym jej zdaniem był za głupi, by się połapać. A mnie z kolei nie obchodziło, czy robiła to, bo byłem dla niej tylko barbarzyńcą z Rozłogów, czy też z jakiejś bardziej skrywanej przyczyny.

— Po prawdzie to istnieje drugi powód mego przybycia, mało ważny, niewart odnotowania, niemniej jest to jakiś powód.

Harald spojrzał na mnie z ukosa, bo była to dlań nowość. Eilinn skwapliwie pochyliła się do przodu, natomiast Elana jakby trochę straciła ze swego chłodnego opanowania i słuchała teraz z większą uwagą.

— A cóż to za powód?

— Szukam młodych niewolnic.

— Młodych niewolnic? — spytała, nic nie rozumiejąc.

— Nie inaczej — odparłem. — I oczywiście nie pierwszych lepszych dziewcząt, tylko dobrze dopasowanej pary, a mówiąc ściślej, bliźniaczek. Jeśli są niewyszkolone bądź niezdarne, nie ma to znaczenia. Osoba, która zarządza niewolnicami, z pewnością wyszkoli je tak, że staną się idealne.

— Zdaje się, że to jednak był trójpalczasty gromit — rzucił cicho Harald kątem ust.

W sali zapanowało oszołomione milczenie. Eilinn wpatrywała się we mnie ze zdumieniem, a Elana jakby przestała oddychać. A potem ciszę rozbiła salwa okrzyków i przekleństw. Jedni potrząsali pięściami, ręce innych powędrowały do rękojeści mieczy.

Eilinn powstała z tronu, a z jej oczu padały błyski.

— Jak śmiesz! — syknęła. — Ty barbarzyńskie zwierzę! Ty pokraczny, utaplany w gnoju…

Urwała z wyraźnym trudem, gdy poczuła dotyk ręki siostry; również reszta sali pozornie ucichła. Elana uśmiechnęła się, niemalże ciepło, i przemówiła po raz pierwszy.

— Być może, droga siostro, nasi… nasi goście chcieliby zobaczyć swoją przyszłość. Mówią z taką pewnością o kradzieży gobelinów i… — tu wykrzywiła usta z niesmakiem — o innych rzeczach. Niech zobaczą, jaka jest prawda.

Eilinn natychmiast odzyskała humor.

— Tak. — Zaśmiała się. — Niech zobaczą przyszłość. Sa-yene! Sayene, ukaż się i powiedz tym ludziom, co ich czeka.

Z cieni za tronami wyłoniła się kobieta. Nawet bez szat, które miała na sobie, rozpoznałbym ją po pełnym szacunku milczeniu, jakim powitali ją wszyscy, wyjąwszy dwie królowe. To była Siostra Mądrości, wieszczka. Jej obecność utwierdziła mnie w przekonaniu, że powinienem spotkać się z Mayrą, Siostrą Mądrości z naszych namiotów.

Sayene wykonała lekki ukłon w stronę tronów, naprawdę lekki.

— Odradzam w tej kwestii, moje królowe. Ja…

— A ja powiadam, że tak należy uczynić — przerwała jej Eilinn.

Wieszczka przytaknęła, lecz miała zaciśnięte usta. Kwestia nie była dla niej na tyle ważna, aby sprzeciwić się królowej, a jednak wzbudzała w niej gniew.

— Wystarczy do tego byle akolitka — powiedziała.

Kolejna kobieta wystąpiła naprzód, także ubrana w szaty Siostry Mądrości, ale na głowie miała chustę akolitki. Ukłoniła się, najpierw przed Sayene, a dopiero potem przed królowymi, po czym wyjęła zza pasa mieszek i zaczęła zeń powoli wysypywać jakiś proszek. Wkrótce na posadzce pojawiła się pięcioramienna gwiazda.

Harald poruszył się niespokojnie i, szczerze powiedziawszy, ja również nie poczułem się swobodnie. Magia jest czymś obcym mężczyźnie i dlatego też potrafi wytrącić go z równowagi.

Pojawiła się druga akolitka ze świecami; ta pierwsza poustawiała je na czubkach wszystkich pięciu ramion gwiazdy. Po chwili świece zostały zapalone, czemu towarzyszyły inkantacje i dźwięki dzwonka. Wybrana akolitka obejrzała uważnie swoje dzieło, a potem uśmiechnęła się nieprzyjemnie do Haralda i do mnie. Scena została przygotowana, a ja mogłem tylko mieć nadzieję, że zagrana na niej sztuka utrafi w nasze gusta.

Wybrana rozchyliła szatę i pozwoliła jej zsunąć się na posadzkę.

Całe światło w sali znienacka skupiło się jakby na niej. Wydawało się, że od jej skóry bije blask.

Kobieta stanęła przed górnym wierzchołkiem gwiazdy i uniosła ręce. Zapadła cisza, a ona zaintonowała pieśń. Z początku słowa były zrozumiałe, ale potem zaczęły się zmieniać. Wprawdzie jej głos nie stał się cichszy, jednak znaczenie słów jakby się wymykało. Następnie w rysunku na posadzce zaczęła powoli zachodzić zmiana.

Przestrzeń we wnętrzu gwiazdy zalśniła na podobieństwo fal upału unoszących się w środku dnia na Rozłogach. Potem przed naszymi oczyma otworzył się czarny kanał, a w nim z kolei zaczęły pojawiać się obrazy.

Najpierw były całkiem mętne, ale po chwili stawały się coraz wyraźniejsze, aż wreszcie stały się zrozumiałe dla wszystkich zgromadzonych. W czarnym kanale pojawił się Harald i także ja, obaj klęczeliśmy nadzy, skrępowani łańcuchami, kulący się jakby ze strachu. Patrzyłem na to, siedząc, wiedząc, że siedzę, że nie klęczę na posadzce, a jednak miałem poczucie, że dryfuję, wręcz wątpiłem, co tu istnieje naprawdę: ja czy też te obrazy, które teraz oglądam.

Harald oddychał chrapliwie. Miał zbielałe kłykcie, ale na jego twarzy malowała się wściekłość wypierająca strach. Inni, zarówno Lantanie, jak i Morassa, o dziwo, przyjęli wizję letnio. Kilku zaśmiało się słabo, zarażając się od chichoczących dziewcząt, po których zresztą widać było, że i je ta wizja poraża swą obcością.

Na obrazach po raz kolejny pojawił się ruch. Jakieś postacie uciekały przed czymś niewidzialnym. I jakby znikąd pojawiły się Eilinn i Elana. Niby idealne, a mimo to różniły się od prawdziwych kobiet — były wyższe, bardziej władcze, bardziej rozkazujące.

Fałszywa Eilinn i Elana podeszły do fałszywego Wulfgara i Haralda. Nagle w dłoniach kobiet pojawiły się bicze, którymi zaczęły ich chłostać ze śmiechem i okrzykami zachwytu. I my dwaj też pokrzykiwaliśmy, skowycząc, wrzeszcząc i błagając o litość, wijąc się i turlając na kamiennej posadzce.

Harrald zmiął w ustach przekleństwo i zaczął się podnosić, ale schwyciłem go za ramię i przytrzymałem.

— Puszczaj, Wulfgarze! Są gorsze miejsca na umieranie.

— I są też lepsze — odparłem. — Zachowaj głowę, to może uda nam się stąd wyjść.

Kiedy się podnosiłem, jeszcze nie wiedziałem, co zamierzam zrobić, ale coś poprowadziło moją dłoń do sztyletu za pasem. Dotarło do mnie, że się uśmiecham. Prędko, zanim ktokolwiek mnie powstrzymał, dobyłem sztylet i chyba nikt się mógł dziwić, że cisnąłem go w serce fałszywej królowej, która chłostała fałszywego Wulfgara.

Otaczający mnie ludzie mieli tępe spojrzenia, bo pewnie nie rozumieli, co robię, ale akolitka to zobaczyła, zobaczyła i wrzasnęła, wrzaskiem strachu, furii i odmowy. Sztylet dotknął wizji i w samym środku sali rozbłysło światło tysiąca słońc. To światło uderzyło w nas, w nasze oczy skryte za powiekami i osłonięte rękoma, przedzierając się do mózgu. I wtedy rozległ się ten odgłos. Dźwięk, który przeobrażał krew w galaretę, który wcinał się do samego szpiku, głos, w porównaniu z którym wcześniejszy krzyk akolitki był jak śmiech dzieci.

Dźwięk przycichł i zanikł, podobnie też zgasło światło. Próbowałem coś zobaczyć, ale przed oczyma tańczyły mi plamki i ostatecznie przypadłem do posadzki. Świece przemieniły się w kałuże wosku, jeszcze bulgoczącego z gorąca. Gwiazda wciąż tam była, jej kształt wypalił się w kamieniach. W samym jej środku leżał mój sztylet, nienaruszony, zimny w dotyku.

Akolitka leżała nieco dalej, jakby cisnęła ją tam jakaś ogromna dłoń. Była dziwnie, wręcz nienaturalnie poskręcana. I kiedy oko próbowało skupić na niej spojrzenie, nagle się przeobrażała w rozmazaną plamę. Sayene powiedziała coś ostrym tonem i pozostałe akolitki popędziły nakryć trupa, ale uciekały przed nim wzrokiem, jakby nie mogły znieść jego widoku.

Głos Sayene sprawił, że w sali skończyło się milczenie. Ludzie znowu zaczęli rozmawiać, oddychać i ruszać się, nikt jednak nie robił tego głośno. Schowałem sztylet z powrotem do pochwy.

— To ostrze jest ze mną dłużej, niż pamiętam — oznajmiłem. — Dostałem je w darze, gdy jeszcze byłem tak mały, iż ledwie potrafiłem je uchwycić. Ono jest częścią mnie, tak jak dłoń albo stopa. Gdyby tamten obraz był zgodny z prawdą, moc uderzenia zwróciłaby się przeciwko mnie.

Nie patrzyłem na okryte ciało leżące na posadzce, ale wszyscy zrozumieli, co chciałem powiedzieć.

Sayene nie była zainteresowana prawdziwością obrazu.

— Ryzykowałeś, wbijając zimną stal w gwiazdę-zaklęcie, zimną stal, która niosła w sobie część twojej siły życia. Dlaczego?

Nie wiem, co bym jej powiedział, bo ubiegła mnie Eilinn.

— Nie obchodzi mnie, czemu on to uczynił! — zaskrzeczała. — Zabił usługującą mi akolitkę, zabił ją w moim pałacu, w mojej wielkiej sali.

— Zabiło ją jej własne kłamstwo — odparowałem. — Moje życie zostało położone na szali z prawdą jej obrazu.

Zaśmiała się z niedowierzaniem.

— Ty myślisz, że pozwolę odejść ci wolno po tym wszystkim? Ty naprawdę myślisz…

— Nie dbam o to, co myślisz — wszedłem jej w słowo. — Przybyłem tu, by dać znać o swej obecności. Nasze namioty są rozbite na zachodzie i południu, godzinę jazdy stąd. Jeśli wasi kupcy chcą handlować, to droga wolna.

Powiedziawszy to, obróciłem się na pięcie. Harald dołączył do mnie i podjęliśmy długi marsz przez całą salę. Eilinn krzyczała coś za nami w złości, a Elana i Sayene usiłowały ją uspokoić. Przy każdym kroku spodziewałem się, że poczuję w swoich plecach strzałę, i mrowienie w nich ustało dopiero wtedy, gdy wielkie odrzwia zamknęły się za nami.

Harald popatrzył na mnie i uniósł brew.

— Całkiem możliwe — powiedział — że to jednak nie był trójpalczasty gromit.

Wojownik Altaii

Подняться наверх