Читать книгу Na polanie wisielców - Robert Dugoni - Страница 9

Rozdział 1

Оглавление

Czwartek, 27 października 2016 Seattle, stan Waszyngton

Komórka zadzwoniła tuż po tym, jak Tracy Crosswhite opróżniła magazynek glocka czterdziestki – sześć strzałów z odległości piętnastu metrów w niespełna dziesięć sekund. Wsadziła broń do kabury, zsunęła z uszu słuchawki i sprawdziła, kto dzwoni. Trójka jej kursantów wpatrywała się z rozdziawionymi ustami w tarczę strzelniczą. Każde z trafień mieściło się w obrębie najmniejszej średnicy centrum masy ciała.

– Muszę odebrać – mruknęła i odeszła kilka kroków. – Powiedz, że dzwonisz, bo się za mną stęskniłeś – rzuciła do słuchawki.

– Jesteś jak magnes przyciągający zabójstwa – odparł sierżant Billy Williams.

Ostatnio rzeczywiście miała takie wrażenie. Za każdym razem, kiedy ona i jej partner Kinsington Rowe mieli dyżur w wydziale zabójstw, kogoś mordowano.

Billy poinformował ją, że operator numeru 911 przyjął o godzinie 17.39 zgłoszenie o strzałach w jednym z domów w Greenwood. Tracy zerknęła na zegarek. Minęło już dwadzieścia jeden minut. Szukała kiedyś w Greenwood odpowiedniego dla siebie domu. Położona w północnej części Seattle dzielnica była zamieszkana przez klasę średnią i miała zdecydowanie podmiejski charakter.

– Dom jednorodzinny. Jedna ofiara śmiertelna – dodał Billy.

– Rodzinna awantura?

– Na to wygląda. Lekarz sądowy i technicy są już w drodze.

– Zawiadomiłeś Kinsa?

– Jeszcze nie. Ale Faz i Del już tam jadą.

Vic Fazzio i Delmo Castigliano byli dwoma pozostałymi członkami zespołu A w Sekcji Ciężkich Przestępstw Kryminalnych. Należeli również do grupy wsparcia wydziału zabójstw, co oznaczało, że mogli pomóc przy rutynowych czynnościach śledczych, gdyby zaistniała taka potrzeba. Większość przypadków przemocy domowej była banalna. Żona zabijała męża albo mąż zabijał żonę.

Tracy zakończyła zajęcia ze strzelania i wskoczyła do swojego pick-upa, forda F-150 z 1973 roku. W czwartkowy wieczór międzystanowa autostrada numer 5 w kierunku północnym była bardziej zatłoczona niż zwykle. Pokonanie dwudziestu pięciu kilometrów ze strzelnicy zajęło jej prawie czterdzieści pięć minut.

Podjeżdżając pod podany adres, zobaczyła parterowy drewniany dom, skąpany w fioletowym blasku migających świateł radiowozów. Obok ambulansu przy krawężniku stały furgonetki lekarza sądowego i ekipy kryminalistycznej, CSI. Pojawiły się też media – strzelanina w zamieszkanej głównie przez białą klasę średnią dzielnicy zawsze przyciąga uwagę. Na szczęście nad głową Tracy nie unosił się żaden helikopter – wiszące nisko śniegowe chmury i tak nie pozwoliłyby na filmowanie z powietrza. Niska temperatura nie zniechęciła jednak sąsiadów, którzy razem z reporterami tłoczyli się na chodniku i jezdni za czarno-żółtą taśmą policyjną.

Chociaż Kins mieszkał w Seattle i miał do pokonania mniejszą odległość niż ona, Tracy nie dostrzegła nigdzie jego niebieskiego bmw.

– Przyjechałam na imprezkę – powiedziała, opuszczając szybę i pokazując odznakę policjantowi z drogówki.

– Właśnie się rozkręca – odparł, przepuszczając ją.

Zaparkowała za furgonetką CSI. Nie potrafiła zliczyć wszystkich kręcących się przed domem umundurowanych i nieumundurowanych policjantów oraz techników w czarnych bojówkach i kurtkach z napisem CSI na plecach. Lekarz sądowy nadal był w środku ze zwłokami. Dopóki nie skończył, nikt nie mógł nic zrobić.

Przywitała się z umundurowaną policjantką, która miała podkładkę z klipsem i kartkami, na których wszystko zapisywała.

– To twój cyrk, Tracy? – zapytała tamta.

Tracy szkoliła w strzelaniu wiele policjantek, ale tej nie rozpoznała. Po ujęciu seryjnego zabójcy, którego nazwali Kowbojem, i otrzymaniu po raz drugi w swojej karierze policyjnego Medalu za Odwagę zyskała ostatnio pewną sławę i stała się kimś w rodzaju celebrytki, zwłaszcza dla młodszych funkcjonariuszy.

– Podobno – odparła, wpisując do rejestru swoje nazwisko i godzinę przyjazdu. – Ty byłaś pierwsza na miejscu zdarzenia?

Policjantka spojrzała w stronę czerwonych frontowych drzwi.

– Nie. On jest w środku razem z sierżantem.

Tracy zmierzyła wzrokiem dom. Dobrze utrzymany i niedawno pomalowany, wart był z pewnością ponad trzysta pięćdziesiąt tysięcy. W powietrzu unosił się zapach świeżo położonej darni, w świetle ogrodowych lamp widać było obłożone korą krzaki róż i rododendronów. Widmo rozwodu, pomyślała Tracy. Przygotowywali dom do sprzedaży. Trup w środku raczej nie podniesie ceny.

Weszła po trzech schodkach do środka i dała nura pod czerwoną taśmą policyjną. Sierżant Billy Williams rozmawiał z umundurowanym policjantem w skromnym, ale elegancko urządzonym salonie. Na podłodze z ciemnego bambusa, między dwiema kwadratowymi kolumnami, które miały oddzielać salon od jadalni i otwartej kuchni, leżała stożkowata rzeźba z kryształu. Ściany niedawno pomalowano, barwy – łagodne błękity i ciemne zielenie – pozwalały sądzić, że źródłem inspiracji były magazyny wnętrzarskie.

Sanitariusze zajmowali się brunetką, która siedziała na granatowej skórzanej kanapie. Krzywiąc się z bólu, wskazywała na żebra. Miała poza tym spuchniętą lewą stronę twarzy, bandaż na głowie i małe skaleczenie w kąciku ust. Zdaniem Tracy mogła mieć od czterdziestu kilku do pięćdziesięciu lat. Obok niej na kanapie siedział chłopak ze wszystkimi znamionami wieku dojrzewania – potargane włosy, wystające z rękawów za dużego T-shirtu chude ramiona i równie chude nogi sterczące z workowatych szortów. Miał spuszczoną głowę i wbijał wzrok w podłogę, ale Tracy zauważyła na jego lewym policzku czerwony ślad po uderzeniu. Zarówno kobieta, jak i chłopak byli boso.

– To Angela Collins i jej syn Connor – powiedział Billy, starając się nie podnosić głosu. Przypominał do złudzenia aktora Samuela L. Jacksona, łącznie z kępką włosów pod dolną wargą i bejsbolówką na głowie, w jego przypadku kraciastą. – Jej mąż, z którym była w separacji, leży w sypialni z kulką w plecach.

Tracy spojrzała w głąb prowadzącego do sypialni wąskiego korytarza. Kręciło się tam kilku asystentów z zakładu medycyny sądowej. Zobaczyła tylko czarne półbuty i widoczne mniej więcej do połowy uda spodnie od garnituru. Resztę ciała zasłaniały ściana i framuga.

– Co mówi? – Wskazała głową Angelę Collins.

– Że do niego strzeliła – odparł Billy i dał znak mundurowemu, żeby do nich podszedł.

– Przyznała się do winy? – zapytała Tracy.

– Mnie i mojej partnerce – odparł policjant. – A potem poprosiła, żeby przeczytać jej formułę Mirandy, i usiadła na kanapie. Jej adwokat jest w drodze.

– Zdążyła zadzwonić do adwokata? – zdziwiła się Tracy.

– Najwyraźniej – odparł mundurowy. – Słyszałem, jak rozmawiała z sanitariuszami. Powiedziała, że mąż uderzył ją tym kryształem – dodał, wskazując leżącą na podłodze rzeźbę.

– Przyznała się wprost, że go zastrzeliła?

– Oczywiście. Mnie i mojej partnerce.

– Odczytał jej pan formułę Mirandy?

– Podpisała się pod nią.

– Gdzie jest broń?

Policjant wskazał ręką korytarz.

– Na łóżku. To colt defender, trzydziestkaósemka.

– Nie zabezpieczył go pan?

– Nie było takiej potrzeby. Drzwi były otwarte, a ona siedziała, czekając na nas.

– Co mówi dzieciak? – zapytała Tracy.

– Ani słowa.

W tym momencie pod taśmą dał nura Kins i podszedł do nich lekko zdyszany.

– Hej – przywitał się.

– Gdzieś ty się podziewał? – zapytał Billy, mierząc wzrokiem jego garnitur i koszulę, bez krawata.

– Przepraszam. Nie usłyszałem telefonu. Co tu mamy?

– Wygląda na banał.

– To miło – ucieszył się Kins.

Billy wyjaśnił mu sytuację.

– Poproszę Faza i Dela, żeby obeszli sąsiadów, dowiedzieli się, czy ktoś słyszał coś dzisiaj wieczorem albo wcześniej – powiedział. – I nie zapomnijmy zdjąć odcisków palców z tego czegoś – dodał, wskazując leżącą na podłodze kryształową rzeźbę.

Za czerwoną taśmą pojawiła się policjantka, ta sama, która przywitała wcześniej Tracy przed domem.

– Na ulicy czeka mężczyzna. Twierdzi, że jest adwokatem tej kobiety – powiedziała. – Chce z nią porozmawiać.

– Ja się tym zajmę – rzuciła Tracy i wyszła na werandę, ale widząc stojącego na chodniku mecenasa Atticusa Berkshire’a, zatrzymała się w pół kroku. – Niech to szlag!

Wielu gliniarzy i prokuratorów z hrabstwa King miało wątpliwą przyjemność zetknąć się w swojej karierze z Atticusem Berkshire’em. Ci, którzy nie poznali go osobiście, z pewnością o nim słyszeli. Cieszący się złą sławą adwokat bezustannie pozywał policję o brutalne traktowanie i naruszanie praw obywatelskich swoich klientów i w wielu odpowiednio nagłośnionych sprawach udało mu się uzyskać wyroki uniewinniające. W policji Seattle opowiadano, że matka Berkshire’a, nadając mu imię adwokata z Zabić drozda, wybrała dla niego zawód obrońcy w taki sam sposób, w jaki rodzice nadający córkom imię Storm skazują je na rolę pogodynek.

– Chcę porozmawiać z córką, pani Crosswhite – oznajmił Berkshire, kiedy Tracy dzieliło od niego jeszcze kilkanaście kroków.

Z córką? Kolejne zaskoczenie.

– Wie pan, że to na razie niemożliwe, mecenasie – odparła po chwili.

– Poinstruowałem ją, żeby nic nie mówiła.

Tracy uniosła ręce.

– Zasadniczo zastosowała się do instrukcji swojego adwokata.

– Co to znaczy „zasadniczo”?

– Przyznała się, że zastrzeliła męża. A potem poprosiła, żeby przeczytać jej formułę Mirandy.

– To niedopuszczalne.

– Pozwólmy, by zdecydował o tym sędzia.

Tracy nie widziała powodu, by sędzia miał uchylić tego rodzaju przyznanie się do winy, ale zostawiała to do rozstrzygnięcia prawnikom.

– A co z Connorem? – zapytał Berkshire.

– Z chłopcem? Też się nie odzywa.

– Chodzi mi o to, czy mogę się z nim zobaczyć.

– Najpierw my musimy z nim porozmawiać – odparła.

W swoich drogich włoskich garniturach i eleganckich mokasynach niecofający się przed żadną niegodziwością mecenas Berkshire raczej nie wzbudzał sympatii na sali sądowej. Zaskakiwał prokuratorów i sędziów chwytami, które były nieetyczne albo po prostu poniżej pasa, słynął też ze swoich bombastycznych skarg na niesprawiedliwość i uprzedzenia wobec oskarżonych. Taka taktyka, niestety, często okazywała się skuteczna, bo jego publiczność składała się na ogół z liberalnych mieszkańców Seattle. Tego wieczoru jednak, w dżinsach i nieuczesany, z zamieszanymi w zabójstwo córką i wnukiem, nie wydawał się już taki pewny siebie. Tracy niemal mu współczuła.

– Poinstruowałem go, żeby też nic nie mówił.

Jej współczucie natychmiast się ulotniło.

– W takim razie rozmowa będzie krótka.

Na twarzy Berkshire’a ukazał się grymas, który nie należał raczej do jego adwokackiego repertuaru.

– Co by pani zrobiła, gdyby to byli pani córka i pani wnuk?

– Co by pan zrobił, gdyby był pan detektywem w wydziale zabójstw i prowadził to śledztwo?

Berkshire pokiwał głową.

– Rozumiem, że pańska córka i zięć byli rozwiedzeni? – zapytała.

– W trakcie rozwodu.

– I obie strony raczej nie pałały do siebie sympatią?

– Nie odpowiem na to pytanie.

– To będzie długa noc. Może pan zaczekać w domu.

– Zaczekam tutaj.

Tracy zostawiła go na chodniku. Z prokuratury okręgowej powinien wkrótce przyjechać prokurator z Projektu Szczególnie Niebezpiecznych Sprawców i to on mógł się zająć Berkshire’em.

W domu Collinsów Kins wracał właśnie z sypialni.

– Rozmawiałaś z adwokatem? – zapytał.

– To Atticus Berkshire – poinformowała go.

– Nie mów!

– To nie wszystko. Angela Collins jest jego córką.

– O nie! – jęknął Billy.

– Wygląda na to, że nasza banalna sprawa nieco się skomplikowała.

Na polanie wisielców

Подняться наверх