Читать книгу Gomorra - Roberto Saviano - Страница 5

Część pierwsza
Port

Оглавление

Kontener kołysał się w powietrzu, zawieszony wysoko na żurawiu, który przenosił go na statek. Spreader, urządzenie sprzęgające zaczepy skrzyni z dźwigiem, nie był w stanie zamortyzować wahadłowego ruchu. Niedokładnie zamknięte drzwi otworzyły się i z kontenera zaczęły się sypać dziesiątki ciał. Wyglądały jak manekiny. Ale przy uderzeniu o beton głowy rozbijały się jak ludzkie czaszki. To były ludzkie czaszki. Z kontenera wysypywały się ciała kobiet i mężczyzn. Wśród nich także kilkoro dzieci. Martwe. Zamrożone, ułożone jedne na drugich. Rzędami, ciasno jak sardynki w puszce. To byli ci Chińczycy, którzy nigdy nie umierają. Nieśmiertelni, bo ich dokumenty przekazuje się po śmierci innym Chińczykom. Oto gdzie znajdowały się ich ciała. Ciała, które w makabrycznych wizjach wyobrażano sobie przyrządzone jako restauracyjne dania, zakopane w przyfabrycznych ogródkach czy na dnie krateru Wezuwiusza. A tymczasem one były tutaj. Sypały się dziesiątkami z kontenera, na szyjach miały zawieszone karteczki z nazwiskami. Należały do ludzi, którzy długo oszczędzali na pochówek w swoich rodzinnych stronach. Zatrzymywano im część zarobków w zamian za gwarancję podróży powrotnej po śmierci do ojczyzny. Miejsce w kontenerze i dziura w chińskiej ziemi. Kiedy operator portowego dźwigu opowiadał mi o tym, zakrył sobie twarz rękami i patrzył na mnie przez szparę między palcami. Jak gdyby maska utworzona z dłoni dodawała mu odwagi. Widział, jak ciała wypadły z kontenera, i nie musiał nawet wszczynać alarmu, nie musiał nikogo powiadamiać. Gdy tylko obniżył ramię dźwigu i kontener dotknął ziemi, natychmiast, nie wiadomo skąd, pojawiły się dziesiątki robotników, którzy szybko włożyli ciała z powrotem do środka, a resztę spłukali wodą. Tak się to odbyło. Ciągle jeszcze nie mógł w to uwierzyć, łudził się, że może miał halucynacje na skutek przepracowania w godzinach nadliczbowych. Zsunął palce, zakrywając sobie całkiem twarz i dalej coś mówił, płacząc, ale już nie rozumiałem jego słów.


Wszystko, co istnieje, przechodzi tędy. Tędy, przez port w Neapolu. Nie ma na rynku przedmiotu: zabawki, kawałka plastyku, młotka, butów, śrubokrętu, gry wideo, kurtki, śruby, spodni, wiertarki czy zegarka, który nie przeszedłby przez port. Port w Neapolu jest jak rana. Szeroka. Punkt docelowy nieskończenie długich podróży towarów. Statki przypływają, cumują w zatoce, pchają się do doku jak szczeniaki do sutków matki, z tą tylko różnicą, że one nie mają ssać, a wręcz przeciwnie: mają zostać wydojone. Port w Neapolu jest jak dziura w mapie świata, przez którą wychodzi wszystko to, co zostało wyprodukowane w Chinach, na Dalekim Wschodzie – jak dziennikarze z upodobaniem nazywają ten region. Daleki Wschód. Bardzo daleki. Prawie niewyobrażalny. Gdy zamkniesz oczy, widzisz kimono, brodę Marca Polo i podskok z kopniakiem Bruce’a Lee… W rzeczywistości Daleki Wschód jest związany z portem w Neapolu bardziej niż jakiekolwiek inne miejsce na świecie. Tutaj Wschód nie jest daleki. Wschód jest bliziutko, jest malutki i swojski, można powiedzieć. Wszystko, co produkuje się w Chinach, tutaj właśnie jest wyładowywane. Jak wylana z wiadra do dziury w piasku woda, która spływając, powiększa dziurę i przenika głęboko do gruntu. W porcie neapolitańskim rejestruje się 20 procent wartości importu wyrobów tekstylnych z Chin, ale wiadomo, że przechodzi tędy ponad 70 procent towaru. To dziwne zjawisko, które trudno zrozumieć. Wydaje się, że wyroby włókiennicze ulegają tutaj działaniu jakiejś magii: są, choć ich nie ma; przybywają, nie docierając do celu; mogą być drogie, choć podłej jakości albo wręcz przeciwnie: w urzędzie podatkowym ich wartość ustalana jest na najniższym poziomie, podczas gdy w rzeczywistości są bardzo cenne. Jest to możliwe, ponieważ tekstylia kwalifikują się do kilku różnych kategorii towarowych i wystarczy byle kreska na kwicie celnym postawiona w odpowiednim miejscu, by koszty i VAT zostały radykalnie obniżone. W próżni portowej czarnej dziury molekuły produktów rozpadają się, by połączyć się na powrót natychmiast po opuszczeniu strefy nabrzeża. Towar musi jak najszybciej opuścić port. I rzeczywiście, wszystko odbywa się tak szybko, że często znika, zanim ktokolwiek to zauważy. Jakby nic się nie stało albo jakby to, co zaszło, zdarzyło się tylko na niby. Nieodbyta podróż statku widma, który tylko pozornie przycumował w porcie, a jego ładunek rozpłynął się w powietrzu. Nic się nie wydarzyło. Wszystko zniknęło. Towar powinien znaleźć się w rękach nabywcy, nie pozostawiwszy po drodze najmniejszego śladu; musi dotrzeć do hurtowni natychmiast, zanim upływający czas umożliwi kontrolę. Tony towarów przerzucane są z miejsca na miejsce, jakby to była mała przesyłka polecona, doręczona przez listonosza do rąk własnych adresata. W porcie neapolitańskim, na jego 1 336 000 metrach kwadratowych rozciągających się na długości 11,5 kilometra, czas płynie z inną szybkością niż gdziekolwiek indziej. To, co poza nim trwałoby godzinę, w porcie zajmuje niewiele więcej niż minutę. Przysłowiowa opieszałość neapolitańczyków, zawsze obecna w wyobrażeniach o mieszkańcach tego miasta, tutaj nie znajduje potwierdzenia. Wręcz przeciwnie: wszystko temu przeczy. Urząd celny nie nadąża z kontrolą chińskich wyrobów, bo one prześcigają czas. Bezlitośnie szybko. Każda minuta kończy się, zanim się zacznie. Rzeź minut, masakra sekund wykreślonych z dokumentów, przyśpieszonych pedałem gazu ciężarówek, zepchniętych dźwigami, wywiezionych na wózkach, za pomocą których rozładowuje się kontenery.

W porcie w Neapolu działa największy chiński armator, COSCO Container Lines, właściciel trzeciej co do wielkości floty na świecie, który zarządza największym terminalem kontenerowym. Tworzy konsorcjum z Mediterranean Shipping Company, właścicielem drugiej na świecie floty, z siedzibą w Genewie. Szwajcarzy i Chińczycy utworzyli spółkę i zdecydowali zainwestować większą część swych kapitałów właśnie w Neapolu. Dysponują tutaj ponad 950 metrami nadbrzeża, 130 tysiącami metrów kwadratowych powierzchni terminalu kontenerowego i 30 tysiącami metrów kwadratowych powierzchni na zewnątrz portu. Przejęli kontrolę nad prawie całym tranzytem towarów przez port neapolitański. Trudno sobie wyobrazić, jak to możliwe, by cały ten bezmiar chińskiej produkcji mógł zostać wyładowany na tym kawałku betonu nad Zatoką Neapolitańską. Pasuje do tego obraz z Ewangelii: ucho igielne jest portem, a statki wielbłądem, który przez nie przechodzi. Statki zderzają się dziobami, ogromne kontenerowce w chaosie kołyszących się ruf stoją w kolejkach poza zatoką, by po długim oczekiwaniu, przy wtórze zgrzytu blachy i śrub, wejść powoli w niewielką dziurę Neapolu. Jak w odbyt morza rozszerzający się z wielkim bólem okalających go mięśni.

Jednak nie. Wcale tak nie jest. Nie ma żadnego zamieszania. Statki wpływają i wypływają z portu według ustalonego porządku, a przynajmniej tak się wydaje, jeśli obserwować to z brzegu. A przecież przechodzi tędy 150 tysięcy kontenerów. Kontenerowe miasta budowane są na brzegu, po czym transportowane do innych miejsc. Wydajność i szybkość. Jakiekolwiek biurokratyczne procedury, jakakolwiek dokładniejsza kontrola zmienia tego geparda transportu morskiego w ociężałego leniwca.

Na pirsie Bausan zawsze się gubię. Wygląda jak budowla z klocków Lego. Pomimo ogromnych rozmiarów jego powierzchnia użytkowa jest niewystarczająca, co zmusza do tworzenia nowych, dodatkowych przestrzeni. Jest tam między innymi takie miejsce, które kojarzy mi się zawsze z gniazdami os. Bękarcie ule pokrywają całą ogromną ścianę. To tysiące gniazd wtyczkowych służących do podłączania agregatów kontenerów reefer, chłodni z zamrożoną żywnością, każda z ogonem zespojonym z gniazdem os. Wszystkie paluszki rybne świata są upchane w tych zamrożonych prostopadłościanach. Kiedy jestem na pirsie Bausan, mam wrażenie, jakbym znajdował się w miejscu, którędy przechodzą wszystkie przedmioty wyprodukowane dla całej ludzkości. Spędzają tam ostatnią noc, zanim zostaną sprzedane. To tak, jakby odkryć, gdzie zaczyna się świat. W ciągu kilku godzin przez port w Neapolu przechodzą koszulki, w które przez miesiąc będzie się ubierać młodzież w Paryżu, paluszki rybne, które mieszkańcy Brescii będą konsumować przez rok, zegarki, które zapnie sobie na przegubie co drugi Katalończyk, jedwabie, w które Anglicy będą się ubierać przez cały sezon. Gdyby metka na towarze informowała nie tylko o tym, gdzie został wyprodukowany, ale także jaką drogę przebył, zanim dotarł do rąk nabywcy, byłaby to ciekawa lektura. Towary mają niejedno obywatelstwo, to hybrydy i bękarty. Połowa z nich rodzi się w środkowych Chinach, następnie jest kompletowana na prowincji jakiegoś słowiańskiego kraju, udoskonalana na północy Włoch i pakowana w Apulii bądź na północ od Tirany, aż wreszcie kończy swą drogę w którejś z europejskich hurtowni. Towary cieszą się swobodą przemieszczania, jaka nigdy nie będzie dana człowiekowi. A wszystkie drogi, trasy oficjalne i przypadkowe stykają się w jednym punkcie w Neapolu. Statki, olbrzymie fullcontainers, widziane z daleka, wydają się lekkimi zabawkami, ale kiedy wchodzą do zatoki i są już blisko pirsu, widać, że w rzeczywistości są ciężkimi mamutami z blachy, z łańcuchami, z ociekającymi wodą zardzewiałymi szwami spawów. Ich załogę wyobrażasz sobie jako liczną, silną ekipę, a wysiada z nich kilku niepozornych ludzi, o których nigdy nie pomyślałbyś, że są w stanie ujarzmić te bestie na otwartym oceanie.

Kiedy po raz pierwszy w życiu widziałem chiński statek przybijający do pirsu, wydawało mi się, że mam przed sobą całą produkcję świata. Oczy nie radziły sobie z liczeniem kontenerów, które się na nim znajdowały. Gubiłem się. To brzmi nieprawdopodobnie, ja jednak naprawdę gubiłem się w rachunkach, liczby stawały się zbyt wysokie i wszystko mi się mieszało.

Do Neapolu przypływa właściwie wyłącznie towar z Chin. 1,6 miliona ton. Mam tu na myśli import zarejestrowany. Co najmniej jeszcze jeden milion ton przechodzi tędy, nie zostawiając śladu. W jednym tylko porcie neapolitańskim, według danych Urzędu Celnego, 60 procent importu omija kontrolę celną, 20 procent kwitów przewozowych nikt nie ogląda, a 50 tysięcy jest sfałszowanych. 99 procent z tego pochodzi z Chin i szacuje się, że skarb państwa traci na tym 200 milionów euro w ciągu pół roku. Kontenery, które muszą zniknąć jeszcze przed inspekcją, stoją w pierwszych rzędach. Wszystkie kontenery są ponumerowane, ale na wielu numery powtarzają się. W ten sposób jeden skontrolowany kontener kryje swoich nielegalnych imienników. To, co wyładowuje się w poniedziałek, już w czwartek można kupić w Modenie i Genui lub zobaczyć w witrynach sklepów w Bonn albo Monachium. Przeznaczeniem dużej część produktów, które dostają się na rynek włoski, był tranzyt, ale dzięki czarom w punktach celnych nigdy nie opuszczą Italii. Gramatyka towarów ma inną składnię dla dokumentów, a inną dla handlu. W kwietniu 2005 roku, podczas czterech akcji przeprowadzonych wyrywkowo w krótkich odstępach czasu, służby nadzoru przeciwprzemytniczego Urzędu Celnego dokonały sekwestru 24 tysięcy par dżinsów przeznaczonych na rynek francuski, 51 tysięcy produktów z metką „made in Italy” wytworzonych w Bangladeszu, nie mówiąc o 450 tysiącach sztuk lalek: barbie, spidermanów i innych oraz 46 tysiącach sztuk plastykowych zabawek o łącznej wartości 36 milionów euro. Całkiem spory kawałek tortu gospodarki państwa w ciągu niewielu godzin znalazł się w neapolitańskim porcie. A z portu miał iść w świat. I nie ma godziny ani nawet minuty, w której tak by się nie działo. I tak, dzień po dniu, nie mamy już do czynienia ze skromnym kawałkiem tortu, ale z tortu ćwiartką, potem z połową, aż wreszcie z ofertą całej cukierni.


Port oddzielony jest od miasta. Jak zainfekowany wyrostek robaczkowy, który jednak nie spowodował na razie zapalenia otrzewnej, więc nie wycina się go z jamy brzusznej wybrzeża. Istnieją zupełnie puste obszary między lądem a morzem, które nie przynależą ani do lądu, ani do morza. Amfibia, metamorfoza morza. Kompost i śmieci, resztki naniesione przez fale utworzyły nową formę terenu. Statki spuszczają do morza zawartość latryn i spłukują żółtą pianę pozostałą po czyszczeniu ładowni, motorówki i jachty odkrztuszają motory, a brudy po sprzątaniu pokładów wrzucane są do morskiego śmietnika. Wszystko to potem zbiera się na brzegu, najpierw jako miękka masa, która z czasem przekształca się w twardą skorupę. W blasku słońca ulega się złudzeniu, że to woda. W rzeczywistości powierzchnia zatoki błyszczy jak worki na śmieci. Te czarne. I bardziej niż morze przypomina olbrzymi zbiornik na ścieki. Nabrzeże z tysiącami poukładanych na nim kontenerów zdaje się być granicą nie do przejścia. Neapol jest otoczony murami towarów. Murami, które nie stanowią dla miasta obrony, ale wręcz przeciwnie – których miasto musi bronić. Nie istnieją straże rozładunku ani nawet romantyczny motłoch, szumowiny portowe. Port wyobrażamy sobie jako miejsce, w którym panuje chaos i bezustanny ruch, zgiełk egzotycznych języków, różnorodność tatuaży, ludzka rozmaitość. A tymczasem tutaj panuje absolutna cisza, jak w zautomatyzowanej fabryce. Wydaje się, że w porcie nie ma żywej duszy, jakby kontenery, statki i ciężarówki poruszały się dzięki działaniu perpetuum mobile. Ruch bez hałasu.

Do portu chodziłem, żeby zjeść ryby i frutti di mare. Bliskość morza nie jest gwarancją jakości restauracji, na talerzu można często znaleźć kawałki pumeksu, piasek, a nawet ugotowane algi. Małże wyławiane z morza trafiają w swej naturalnej postaci bezpośrednio do garnka. Świeżość gwarantowana, szansa złapania choroby zakaźnej jak w rosyjskiej ruletce. Przyzwyczailiśmy się już do smaku ryb hodowlanych, do tego, że trudno odróżnić kalmara od kurczaka. Jeżeli masz ochotę poczuć ten jedyny, nieokreślony smak morza, musisz ryzykować. Ja to ryzyko podejmowałem dość często. Któregoś dnia podczas obiadu w portowej restauracji zapytałem, czy ktoś nie słyszał o mieszkaniu do wynajęcia w okolicy.

– Nie, nie słyszałem. Tutaj jest coraz mniej pustych mieszkań, bo wszystkie zajmują Chińczycy…

Przy stoliku na środku sali siedział mężczyzna o potężnej posturze, choć nie tak potężnej jak jego głos, który usłyszałem zaraz po tym, jak zmierzył mnie uważnie spojrzeniem:

– Może coś by się znalazło.

Nic więcej nie powiedział. Kiedy obydwaj skończyliśmy obiad, skierowaliśmy się na drogę przylegającą do portu. Nie musiał mi nawet mówić, żebym szedł za nim. Dotarliśmy do budynku widma, który wyglądał, jakby nikt w nim nie mieszkał; typowa kamienica służąca jedynie za sypialnię. Weszliśmy na trzecie piętro, gdzie już tylko jedno z mieszkań zajmowali studenci. Inne zostały opróżnione – nie tylko z lokatorów, ale także z szaf, łóżek, obrazów czy stolików nocnych. Nie było w nich nawet ścian, a wszystko po to, żeby zostawić jak najwięcej wolnej przestrzeni na paki i paczki, miejsce na towar.

Udostępniono mi wolny pokój, a raczej pokoik, w którym ledwie mieściły się łóżko i szafka. Nie było mowy o czynszu, o opłatach za prąd i gaz, o podłączeniu telefonu. Przedstawiono mnie czterem chłopcom, studentom, moim współlokatorom, i na tym się skończyło. Powiedzieli mi, że w kamienicy jest tylko to jedno mieszkanie z prawdziwego zdarzenia i mieszka w nim Xian, Chińczyk, który zarządza kilkoma kamienicami. Byłem zwolniony z czynszu, ale za to miałem pracować w weekendy w mieszkaniach-magazynach. Tak oto, szukając mieszkania, znalazłem pracę. Rano burzyłem ściany, wieczorem uprzątałem zdarte tapety, rozbity tynk i cegły. Gruz ładowałem do zwykłych worków na śmieci. Burzeniu ścian towarzyszą niesamowite hałasy. Nie kojarzą się z rozbijaniem cegieł, raczej z roztrzaskiwaniem się kryształowego wazonu strąconego ze stołu. Jedno po drugim, wszystkie mieszkania zamieniały się w magazyny bez ścian działowych. Nie mam pojęcia, jak to możliwe, że kamienica, w której pracowałem, jeszcze stoi. Zburzyliśmy niejedną ścianę nośną, będąc tego w pełni świadomi. Najważniejsza jednak była przestrzeń do przechowywania towarów i nikt nie przejmował się ubytkiem cementu, jeżeli dzięki temu mogło przybyć towaru.

Pomysł, żeby paczki z towarem składować w mieszkaniach, narodził się w głowach kilku chińskich hurtowników po tym, jak dyrekcja portu w Neapolu przedstawiła delegacji Kongresu Amerykańskiego plan security. Przewidywał on podział portu na cztery strefy – na strefę obsługi statków wycieczkowych, żeglugi przybrzeżnej oraz port towarowy i terminal kontenerowy – i określał niebezpieczeństwa związane z funkcjonowaniem każdej z tych stref. Po podaniu planu do wiadomości publicznej chińscy przedsiębiorcy w obawie, że policja może wzmóc aktywność, prasa nadmiernie zainteresuje się portem, a ekipy telewizyjne zaczną krążyć w poszukiwaniu smakowitej historyjki, zdecydowali, że w tej sytuacji trzeba zrobić wszystko, by jak najmniej rzucać się w oczy. Do tego dochodził problem wciąż rosnących kosztów. Należało więc sprawić, by towar stał się niewidoczny. Można było składować go daleko od portu, w halach magazynowych wybudowanych gdzieś na polach między wysypiskami śmieci a polami tytoniu, to jednak wiązało się z transportem tirami. Tymczasem dzięki nowemu systemowi z portu codziennie wyjeżdżało nie więcej niż dziesięć małych ciężarówek zapchanych po brzegi paczkami. Po pokonaniu krótkiego dystansu furgonetki zatrzymywały się w garażu jednego z pobliskich domów i zaraz potem wracały do portu. Wystarczyło więc tylko wjechać i wyjechać, tylko tyle.

Ruch prawie nieistniejący, nie do zauważenia w codziennym miejskim chaosie. Wynajmowane mieszkania ze zburzonymi ścianami. Garaże połączone między sobą, piwnice aż po sufity zapchane towarem. Żaden właściciel nie odważył się poskarżyć. Zresztą Xian za wszystko dobrze zapłacił. Czynsz i odszkodowanie za wyburzenia. Tysiące paczek transportowano specjalną windą towarową, stalową klatką wmontowaną w środek kamienicy, w której jeździła bez przerwy w górę i w dół platforma obciążona górami paczek. Pracę należało wykonać w ciągu zaledwie kilku godzin. Wybór tych, a nie innych paczek nie był przypadkowy. Mnie przypadło rozładowywać i załadowywać windę na początku lipca. Praca była dobrze płatna, ale wymagała dużej wytrzymałości fizycznej. Panował straszny upał, powietrze nasycone było wilgocią, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby poprosić o klimatyzator. Nie ze strachu, ani też dlatego, że pracownicy mieli we krwi posłuszeństwo i uległość wobec zwierzchników. Robotnicy pracujący przy rozładunku pochodzili z najróżniejszych zakątków świata, z różnych kręgów kulturowych. Z Ghany, z Wybrzeża Kości Słoniowej, z Chin, z Albanii, a także z Neapolu, Kalabrii i Bazylikaty. I wszyscy zgodnie podzielali przekonanie, że jeżeli towary nie ponoszą żadnego szwanku na skutek gorąca, to nie ma sensu marnować pieniędzy na klimatyzatory.

Nosiliśmy paczki z kurtkami, płaszczami przeciwdeszczowymi, wiatrówkami, swetrami i parasolami. Był środek lata i wydawało się szaleństwem sprowadzać jesienne ubrania zamiast kostiumów kąpielowych, bawełnianych sukienek i plastykowych klapek. Wiedziałem, że w mieszkaniach zamienionych na magazyny nie przechowuje się towarów, a tylko umieszcza produkty z natychmiastowym przeznaczeniem na rynek. Jednak chińscy przedsiębiorcy przewidzieli, że w sierpniu pogoda będzie zmienna. Nigdy nie zapomniałem teorii Johna Maynarda Keynesa na temat wartości krańcowej – o tym, jak się zmienia cena butelki wody w zależności od tego, czy sprzedaje się ją na pustyni, czy też przy wodospadzie. Tego lata firmy włoskie wystawiały na sprzedaż butelki z wodą przy wodospadach, podczas gdy Chińczycy na czas wykopali studnie na pustyni.

Po kilku dniach pracy we wnętrzach kamienicy poznałem Xiana. Przyjechał akurat i spędził noc w naszym mieszkaniu. Po włosku mówił doskonale, tyle tylko, że zamiast „r” wymawiał „w”, jak zubożali arystokraci odgrywani przez Totò w jego komediach. Xian Zhu kazał się nazywać Nino. W Neapolu prawie wszyscy Chińczycy, którzy mają kontakty z tubylcami, przybierają któreś z imion typowych dla tego miasta. Jest to praktyka tak rozpowszechniona, że nikt już się nie dziwi, gdy jakiś skośnooki Chińczyk przedstawia się jako Tonino, Nino, Pino czy Pasquale. Xian Nino noc spędził przy stole kuchennym, na rozmowach telefonicznych, przy włączonym telewizorze. Leżałem w łóżku, ale nie mogłem spać. Głos Xiana nie milkł nawet na chwilę. Wypluwał zza zębów chińskie słowa jak serie z pistoletu maszynowego. Mówił bez przerwy, nie nabierając powietrza, w słownym bezdechu. Przeszkadzały mi też wiatry wypuszczane przez jego goryli, napełniające mieszkanie słodkawym smrodem, który przesiąknął nawet do mojego pokoju. Wstręt budził nie tylko ten smród, ale także obrazy, jakie mi się z nim kojarzyły: krokieciki wiosenne gnijące w ich żołądkach oraz ryż po kantońsku marynowany w sokach trawiennych. Inni współlokatorzy byli do tego przyzwyczajeni. Po zamknięciu drzwi pokoju nie istniało dla nich nic oprócz snu. Tymczasem dla mnie nie istniało nic oprócz tego, co działo się za moimi drzwiami. Poszedłem zatem do kuchni, która była przecież pomieszczeniem wspólnym, a więc i moim. Przynajmniej w teorii. Xian odłożył telefon i zabrał się do gotowania. Smażył kurczaka. Miałem w głowie dziesiątki pytań, które chciałem mu zadać. Żeby zaspokoić ciekawość, wyrobić sobie własne zdanie oraz pozbyć się myślenia stereotypami. Zacząłem mówić o triadzie chińskiej. Xian nie przerywał smażenia. Przygotowałem sobie parę szczegółowych pytań, zawsze jednak w kontekście ogólnym, nie mogłem przecież wymagać od niego wyznań na temat jego osobistych powiązań. Dałem mu odczuć, że sporo wiem na temat organizacji chińskiej mafii, tak jakby znajomość aktów dochodzeniowych mogła pomóc w poznaniu prawdy. Xian postawił talerz z kurczakiem na stole, usiadł i nic nie powiedział. Nie wiem, czy zainteresowało go to, co mówiłem. Nie wiem, czy sam należał do tej organizacji. Napił się piwa, po czym uniósł się nieco na krześle i z tylnej kieszeni spodni wyciągnął portfel. Przebierał w nim przez chwilę palcami, nie patrząc, i wyciągnął trzy monety. Położył je obok siebie na obrusie i zakrył odwróconą szklanką.

– Euro, dolar, yuan. Oto moja triada.

Wydawał się szczery. Żadnej ideologii, żadnej symboliki, hierarchii wartości. Zysk, interes, kapitał. Nic więcej. Uważa się, że niektóre mechanizmy ekonomiczne napędza jakaś nieznana siła, stąd powstaje przekonanie, że kryje się za nimi tajna organizacja: mafia chińska. Jest to uproszczenie, w którym nie bierze się pod uwagę zjawisk pośrednich: transferów finansowych, inwestycji różnego rodzaju, wszystkiego, co umacnia przestępcze grupy finansowe. Od co najmniej pięciu lat każde sprawozdanie Komisji Antymafijnej sygnalizuje „rosnące zagrożenie ze strony mafii chińskiej”, ale w ciągu dziesięciu lat pracy policja zajęła majątek wartości zaledwie 600 tysięcy euro w Campi Bisenzo w pobliżu Florencji. Kilka motocykli i kawałek fabryczki. Nic, w porównaniu z potęgą finansową, która według raportów amerykańskich analityków rynkowych obraca setkami milionów euro. Xian uśmiechnął się do mnie:

– Rynek ma swój dół i swoją górę. My weszliśmy na niego od dołu, a wychodzimy górą.

Zanim położyliśmy się spać, Nino Xian zrobił mi pewną propozycję.

– Czy rano wstajesz wcześnie?

– Zależy…

– Jeżeli jutro uda ci się być o piątej rano na nogach, pojedziesz z nami do portu. Pomożesz nam.

– W czym?

– Załóż bluzę z kapturem, jeżeli masz jakąś. Tak będzie lepiej.

Niczego więcej mi nie powiedział, a ja nie nalegałem. Nazbyt mi zależało na uczestnictwie w porannej wyprawie. Gdybym zaczął zadawać za dużo pytań, Xian mógłby się rozmyślić. Pozostało mi niewiele godzin snu, a co gorsza byłem zbyt podniecony, by zasnąć spokojnie.

Punktualnie o piątej byłem gotowy, przy wyjściu z kamienicy dołączyli do nas także inni mężczyźni. Oprócz mnie i jednego z moich współlokatorów było dwóch szpakowatych Marokańczyków. Wsiedliśmy do furgonetki i pojechaliśmy do portu. Nie wiem, ile czasu zajęła ta droga i jakimi zaułkami jechaliśmy. Zasnąłem z głową opartą o okno samochodu. Wysiedliśmy przy falochronach, w miejscu, gdzie zaczynało się małe molo. Była do niego przycumowana łódź z motorem tak dużym, że wyglądał jak monstrualny ogon przytwierdzony do delikatnego, wydłużonego kadłuba. Z naciągniętymi na głowy kapturami wyglądaliśmy jak grupa żałosnych raperów. Kaptury nie były nam potrzebne, jak podejrzewałem wcześniej, by ukryć twarze, tylko po to, by osłonić się przed bryzgami zimnej wody i zapobiec bólowi głowy, który rano na otwartym morzu atakuje okolice skroni. Załoga składała się z dwóch neapolitańczyków, wyglądali, jakby byli braćmi, mieli prawie identyczne twarze. Młodszy włączył motor, starszy kierował łodzią. Xian nie popłynął z nami. Po około półgodzinie zbliżyliśmy się do jakiegoś statku, przez chwilę miałem wrażenie, że nie unikniemy zderzenia. Był ogromny. Z trudem udało mi się odchylić głowę wystarczająco mocno do tyłu, by zobaczyć w górze koniec burty. Podobnie jak drzewa, które zdają się krzyczeć, gdy walą się na ziemię, statki na morzu wydają metaliczny krzyk i jedyne w swoim rodzaju głuche dudnienie, które sprawia, że musisz co chwila przełykać słoną ślinę.

Ze statku spuszczano na krążku linowym sieć pełną paczek. Tobół uderzył w drewnianą burtę naszej łodzi, powodując tak silne kołysanie, że widziałem już siebie w wodzie. Ale nie wypadliśmy z łodzi. Paczki nie ważyły dużo, jednak kiedy ułożyłem około trzydziestu na rufie, bolały mnie przeguby rąk, a przedramiona, otarte kantami kartonów, były ogniście czerwone. Łódź zawróciła do brzegu, przy statku zostały dwa inne kutry, by zabrać następne paczki. Nie przypłynęły z naszego mola i nie wiadomo, kiedy do nas dołączyły. Za każdym razem, gdy dziób łodzi zderzał się z powierzchnią wody, odczuwałem wstrząs w żołądku. Położyłem głowę na jakiejś paczce. Próbowałem odgadnąć po zapachu, co mogła zawierać. Przywarłem uchem do kartonu, by usłyszeć jakiś dźwięk, który zaspokoiłby moją ciekawość. Miałem poczucie winy. Kto wie, w czym właśnie wziąłem udział? Jeżeli mam się wplątać w jakieś ciemne sprawy, niech to przynajmniej będzie mój świadomy wybór. Tymczasem ja na ślepo, z czystej ciekawości wziąłem udział w przemycie. Ludziom się wydaje, że przestępstwa są bardziej przemyślane niż normalne, codzienne zajęcia. W rzeczywistości nie ma żadnej różnicy. Ludzkie działania charakteryzują się elastycznością, której brakuje osądom etycznym. Kiedy dobiliśmy do mola, Marokańczycy zaczęli wynosić paczki, po dwie na raz. Mnie wystarczył ciężar własnego ciała, by chwiać się na nogach. Na falochronie czekał na nas Xian. Podszedł do jednej z ogromnych paczek i scyzorykiem przeciął szeroką taśmę oklejającą karton. W środku były buty. Buty sportowe, oryginalne, najlepszych firm. Modele tak nowe, że nie weszły jeszcze do sprzedaży we Włoszech. Xian, obawiając się kontroli celnej, wolał przejąć towar na otwartym morzu. W ten sposób jego część mogła zostać wprowadzona na rynek bez obciążenia podatkiem, a hurtownicy unikną płacenia za cło. Z konkurencją wygrywa się dzięki rabatom. Ta sama jakość produktów, ale z cztero-, sześcio- czy dziesięcioprocentowym rabatem. Ze zniżką, której nie mógłby zaoferować żaden pośrednik handlowy, a to właśnie zniżki decydują o przetrwaniu lub bankructwie sklepów, pozwalają na otwieranie nowych centrów handlowych, gwarantują stały dochód, a dzięki niemu – kredyty bankowe. Ceny trzeba obniżać. Wszystko musi odbywać się bardzo szybko i dyskretnie, a najlepiej, jeżeli ogranicza się do samego kupna i sprzedaży. Nieoczekiwany haust świeżego powietrza dla włoskich i europejskich handlowców. A to świeże powietrze napływa z portu w Neapolu.

Załadowaliśmy paczki do furgonetek. Wkrótce przypłynęły także inne łodzie. Ciężarówki skierowały się do Rzymu, Viterbo, Latiny, Formi. Xian polecił odwieźć nas do domu.

W ostatnich latach wszystko się zmieniło. Wszystko. Raptownie i niespodziewanie. Niektórzy zauważają te zmiany, ale ich nie rozumieją. Jeszcze przed dziesięciu laty po wodach Zatoki Neapolitańskiej pływały dziesiątki motorówek przemytników, rano port zapełniał się kupcami detalicznymi. Przychodzili po papierosy z kontrabandy, które sprzedawali potem na mieście. Ożywiony ruch na okolicznych ulicach, samochody załadowane kartonami papierosów, na każdym rogu krzesełko i stolik dla ulicznego sprzedawcy. Między strażnikami ze służby celnej i policją a przemytnikami rozgrywały się często prawdziwe bitwy. Płaciło się papierosami, by uniknąć aresztowania, albo wręcz przeciwnie: ludzie sami zgłaszali się do aresztu, by umożliwić ucieczkę jakiejś łodzi z podwójnym dnem zapchanym kwintalami papierosów. Nocami na ciemnych ulicach stały czujki, co jakiś czas słychać było krótkie, ostre gwizdy ostrzegające przed nieznanymi samochodami, niebezpieczeństwo sygnalizowano błyskawicznie przez stale włączone walkie-talkie, ludzie ustawiali się w szeregu wzdłuż brzegu morza i szybko podawali sobie z rąk do rąk kartony. Samochody pędziły z wybrzeża Apulii w głąb lądu, a stamtąd dalej, do Kampanii. Oś Neapol–Brindisi była najważniejsza dla kwitnącego biznesu przemycanych papierosów. Przemyt, ważny dla Południa jak fabryka FIAT-a dla Północy, welfare dla obywateli obywających się bez państwa, pracodawca dający zatrudnienie 20 tysiącom ludzi między Apulią i Kampanią. Przemyt był zarzewiem wewnętrznej wojny kamorry na początku lat 80.

Klany Apulii i Kampanii wprowadzały papierosy na rynek europejski, omijając monopol państwa. Importowały co miesiąc tysiące skrzyń z Czarnogóry, zarabiając na każdym transporcie 500 milionów lirów. Teraz to się skończyło, wszystko się zmieniło. Ta działalność już nie opłaca się klanom. Jednak także w tym wypadku potwierdziło się prawo zachowania masy Lavoisiera: nic w naturze nie ginie, tylko się zmienia. W naturze, a także w mechanizmach kapitalizmu. Przemytnicy zrezygnowali z klientów uzależnionych od nikotyny, a skoncentrowali się na przedmiotach codziennego użytku. Rozpętała się bezlitosna wojna cen. Wysokość rabatu stała się kwestią życia i śmierci dla pośredników handlowych, hurtowników i handlowców. Podatki, VAT, ograniczenia wagowe załadunku tirów są balastem zmniejszającym zysk, są hamulcem dla obrotu towarów i pieniędzy. Wielkie firmy przeniosły więc produkcję na wschód: do Rumunii, Mołdawii, na Daleki Wschód, do Chin, by zagwarantować sobie tanią siłę roboczą. Ale to nie wystarczy. Produkty wytworzone niskim kosztem muszą wejść na rynek, na którym coraz więcej konsumentów jest bez stałej pracy, ma minimalne oszczędności i maniakalnie przywiązuje się do każdego grosza. Coraz więcej towaru nie sprzedaje się, w związku z czym należy szukać nowych rozwiązań. I tak nowe produkty – oryginalne czy podrobione, półprawdziwe czy półfałszywe – wchodzą na rynek dyskretnie, nie pozostawiając żadnych śladów. To bardzo obniża koszty. Nie rzucają się w oczy tak jak papierosy, bo nie mają nielegalnych punktów sprzedaży. Wchodzą na rynek tak, jakby nie były transportowane, jakby same z siebie urosły na polach i jakby zerwała je stamtąd jakaś niewidzialna ręka. O ile pieniądz nie śmierdzi, o tyle towar wręcz pachnie. Nie pachnie morzem, które przepłynął, ani rękoma, które go wyprodukowały, nie pachnie też smarem z maszyny, która go zmontowała. Towar pachnie tym, czym pachnie. Nabiera zapachu na sklepowej ladzie i oddaje go w domu nabywcy.

Zostawiliśmy morze za sobą, wróciliśmy do domu. Furgonetka zatrzymała się tylko na tyle, byśmy z niej wysiedli, po czym natychmiast wróciła do portu, żeby dalej przewozić paczki. Wjechałem półprzytomny ze zmęczenia windą towarową na moje piętro. Zdjąłem koszulkę mokrą od potu i wody morskiej i rzuciłem się na łóżko. Nie wiem, ile paczek przeniosłem, ale czułem się, jakbym rozładowywał buty dla połowy włoskiej populacji. Byłem tak zmęczony, jakbym miał za sobą cały dzień ciężkiej pracy. Moi współlokatorzy właśnie się budzili. Był wczesny ranek.

Gomorra

Подняться наверх