Читать книгу Gomorra - Roberto Saviano - Страница 8

Część pierwsza
Wojna w Secondigliano

Оглавление

McKay i Angioletto już zdecydowali. Chcieli oficjalnie rozpocząć działalność własnej grupy. Otrzymali zgodę wszystkich wyższych rangą członków klanu, zresztą postawili sprawę jasno: nie zamierzali wchodzić w konflikt z klanem, chcieli utworzyć konkurencję. Lojalną konkurencję na ogromnym i bardzo chłonnym rynku. Ramię w ramię, ale osobno, niezależnie. Wysłali więc – jak zeznawał „skruszony” mafioso Pietro Esposito – wiadomość do Cosima Di Lauro, kierującego klanem, że pragną spotkać się z jego ojcem, Paolem, najwyższą instancją, bossem z samego wierzchołka mafijnej hierarchii. Chcieli porozmawiać z nim osobiście i powiedzieć mu, że nie podobają im się zmiany wprowadzone przez jego synów. Chcieli spojrzeć mu przy tym w twarz. Ta wiadomość nie powinna dojść do niego przyniesiona na językach osób trzecich, lepka od ich śliny. A nie ma innego sposobu komunikacji, kiedy superboss ukrywa się przed wymiarem sprawiedliwości, bo przecież nie można używać telefonów komórkowych, które mogłyby naprowadzić na ślad jego kryjówki. Genny McKay pragnie spotkać się z Paolem Di Lauro, który umożliwił mu karierę biznesmena.

Cosimo oficjalnie przystał na propozycję spotkania, powinno się ono odbyć podczas zebrania całego kierownictwa organizacji. Nie można odmówić. Ale Cosimo już poczynił swoje plany, a przynajmniej tak się wydaje. Wygląda na to, że rzeczywiście wie, jak prowadzić swoje interesy i jak ich bronić. Ze śledztwa i z zeznań świadków koronnych wynika, że Cosimo na spotkanie nie wysłał podwładnych. Nie wysłał Giovanniego Cortese zwanego Koniarzem, rzecznika klanu, tego, który zawsze zajmował się kontaktami rodziny Di Lauro ze światem zewnętrznym. Zamiast niego Cosimo posłał swoich braci, Marca i Cira, żeby zbadali sytuację w miejscu planowanego spotkania. Pojechali bez eskorty, może samochodem, nie uprzedziwszy o tym nikogo. Jechali szybko, ale bez przesady, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Wszystko uważnie obserwowali: przygotowane drogi ucieczki i czujki wystawione po drodze. Przekazali to bratu ze szczegółami. Cosimo zrozumiał, że przygotowano zasadzkę. Zamierzano zabić Paola i towarzyszących mu ludzi. Spotkanie było tylko pretekstem, okazją, żeby wciągnąć go w pułapkę i zamordować, a tym samym rozpocząć nową epokę w historii klanu. To oczywiste – rozluźnienie uścisku dłoni nie wystarczy, by rozpadło się imperium, trzeba tę dłoń odciąć nożem. Tak się o tym opowiada, tak wynika ze śledztwa i ze słów „skruszonych”.

Cosimo, syn, któremu Paolo powierzył kontrolę nad biznesem narkotykowym, funkcję o najwyższej odpowiedzialności, musi podjąć szybką decyzję. Wyda wojnę, ale na razie nikomu o tym nie mówi, zatrzymuje to dla siebie, czeka, pragnie lepiej zrozumieć zamiary przeciwników, nie chce ich alarmować. Wie, że wkrótce go dopadną, że może się spodziewać ich szponów na swoim ciele. Ale musi się jeszcze namyślić, opracować precyzyjną strategię, niezawodną i zwycięską. Musi zorientować się, na kogo może liczyć, jakimi siłami dysponuje. Kto jest z nim, a kto przeciwko niemu. Na szachownicy nie ma miejsca dla innych.

Bracia Di Lauro wytłumaczyli nieobecność ojca na spotkaniu tym, że trudno mu się przemieszczać jako poszukiwanemu przez policję. Boss ukrywa się przecież od ponad dziesięciu lat i musi być bardzo ostrożny. Jest jednym z trzydziestu najniebezpieczniejszych przestępców poszukiwanych przez włoski wymiar sprawiedliwości i nikt nie może mu mieć tego za złe, jeżeli nie pojawi się na umówionym spotkaniu. I tak oto, po latach perfekcyjnego funkcjonowania, rozpoczął się śmiertelny kryzys największego holdingu narkotykowego, jednego z największych w skali państwa i na rynku międzynarodowym.

Klan Di Lauro był zawsze doskonale zorganizowanym przedsiębiorstwem. Boss klanu zaprojektował swój biznes narkotykowy w systemie multilevel. Poziom najwyższy to promotorzy i organy finansujące całe przedsięwzięcie, czyli członkowie klanu odgórnie kierujący systemem finansowania obrotu narkotykami, zaopatrzeniem i zbytem poprzez swoich bezpośrednich podwładnych. Według Prokuratury Antymafii w Neapolu byli nimi Rosario Pariante, Raffaele Abbinante i Arcangelo Valentino. Drugi poziom to ludzie mafii, którzy materialnie zajmują się narkotykami, to znaczy organizują konkretne zakupy i dostawy, dokonują podziału towaru na mniejsze partie, a także werbują dealerów i dbają o ich prawną obronę w razie wpadki. W tej grupie najważniejsze nazwiska to: Gennaro Marino, Lucio De Lucia, Pasquale Gargiulo. Trzeci poziom zajmują nadzorcy placów narkotykowych, koordynatorzy poszczególnych punktów sprzedaży, członkowie klanu, którzy mają bezpośredni kontakt z dealerami, wystawiają czujki i wyznaczają drogi ucieczki, którzy dbają też o to, by składy towaru oraz miejsca, gdzie przygotowuje się go do rozprowadzenia, pozostawały niedostępne dla osób niepożądanych. Czwarty poziom, ten najbardziej widoczny, to dealerzy narkotyków. Każdy z poziomów ma precyzyjną organizację wewnętrzną, dzieli się na podpoziomy, które kontaktują się jedynie z bezpośrednim szefem i nie mają styczności z całą strukturą. Taka organizacja zapewnia zysk w wysokości 500 procent w stosunku do zainwestowanego kapitału.

Model narkobiznesu klanu Di Lauro kojarzy mi się zawsze z matematyczną teorią fraktali, z jej podręcznikową ilustracją: kiść bananów, w której każdy banan daje początek nowej kiści bananów, a z każdego z nich wyrasta znowu nowa kiść i tak w nieskończoność. Klan Di Lauro jedynie dzięki handlowi narkotykami zarabia każdego dnia 500 tysięcy euro. Dealerzy, właściciele składów czy kurierzy najczęściej nie należą do organizacji, pracują za miesięczne wynagrodzenie. Handel narkotykami to ogromna machina, jej trybami są setki ludzi, którzy często nie mają pojęcia, kto nimi kieruje. Mogą jedynie domyślać się, dla której rodziny mafijnej pracują, nic więcej. W przypadku, jeżeli któryś z aresztowanych zdecyduje się na współpracę z wymiarem sprawiedliwości, informacje, jakie jest w stanie przekazać, ograniczają się jedynie do małego wycinka działalności organizacji, bo on sam nie wie, jak działa ten potężny i skomplikowany system władzy finansowej i militarnej.

Cały system gospodarczy jest osłaniany przez struktury militarne: grupy ogniowe i sieć współpracowników wynajmowanych na pojedyncze akcje. W skład batalionu killerów wchodzili m.in. Emanuele D’Ambra, Ugo De Lucia zwany Ugariello, Antonio Ferrara zwany ’O Tavano, czyli „ćma”, Salvatore Tamburino, Salvatore Petriccione, Umberto La Monica, Antonio Mennetta. Mieli do swojej dyspozycji koordynatorów poszczególnych obszarów, tzw. capozona, wśród których był Gennaro Aruta, Fulvio Montanino, Ciro Saggese, Antonio Galeota, Giuseppe Prezioso, osobisty ochroniarz Cosima, czy Costantino Sorrentino. W razie potrzeby mogli liczyć na około trzystu osób pobierających stałe pensje. Każdy element tej złożonej struktury militarnej miał swoją precyzyjnie określoną funkcję. „Żołnierze” kamorry mogli korzystać w razie potrzeby z pojazdów zawsze gotowych do użytku. Dysponowali bogatym arsenałem, nad którym sprawowali stałą opiekę ślusarze gotowi błyskawicznie zniszczyć broń użytą do zabójstwa. Killerzy natychmiast po wykonaniu zadania jechali na którąś z legalnie działających strzelnic, gdzie rejestruje się wszystkich wchodzących, by w razie konieczności usprawiedliwić obecność śladów prochu. Próba na obecność prochu strzelniczego jest tą, której killerzy obawiają się najbardziej. Śladów prochu nie można usunąć i ich obecność jest niepodważalnym dowodem winy. Nie zapomniano nawet o magazynie odzieży dla uczestników krwawych akcji, z nierzucającymi się w oczy bluzami sportowymi i motocyklowymi kaskami integralnymi przeznaczonymi do natychmiastowego zniszczenia po wykonaniu zadania. Struktura nienaruszalna, działająca według perfekcyjnego – albo prawie perfekcyjnego – planu. Plan ten zakładał nie tyle ukrycie przestępczej działalności klanu: zabójstw, nielegalnych transakcji itp., jego głównym celem było zapewnienie sobie bezkarności, zniszczenie dowodów winy, by niczego nie dało się udowodnić w sądzie.

Od dłuższego już czasu jeździłem regularnie do Secondigliano. Od kiedy Pasquale przestał wykonywać zawód krawca, często mi opowiadał o nastrojach, jakie panują na tym terenie, które zresztą zmieniały się tak samo szybko, jak kapitały i polityka finansowa klanów.

Jeździłem po północnych peryferiach Neapolu na mojej vespie. W Secondigliano i Scampii najbardziej podobało mi się światło. Szerokie ulice, jasne i pełne powietrza, bardzo się różniły od ciasnych zaułków neapolitańskiej starówki, miało się wrażenie, jakby pod asfaltem oddychały jeszcze rozległe pola Kampanii. Zresztą sama nazwa „Scampia” zawiera w sobie ideę otwartej przestrzeni; w starym, nieużywanym już dialekcie neapolitańskim oznacza ziemie nieuprawne, porosłe chwastami. Na nich w połowie lat 60. wybudowano nowe osiedle, ze słynnymi mrówkowcami w formie żagla, które zaraz ochrzczono: Vele. To smutny symbol niefortunnych pomysłów architektów albo może betonowej utopii, która nie przewidziała narodzin narkobiznesu i tego, że zagnieździ się on w tkance społecznej tej właśnie części świata. Chroniczne bezrobocie i brak jakichkolwiek projektów społecznego rozwoju sprawiły, że ten obszar mógł się stać składem ton narkotyków, miejscem, w którym pieniądze zarobione na handlu substancjami odurzającymi zamieniają się w kapitał finansowy napędzający gospodarkę. Secondigliano to trampolina, dzięki której dochody uzyskiwane z działalności przestępczej przenoszą się do sfery legalnej przedsiębiorczości.


W publikacji Obserwatorium Kamorry z 1989 można przeczytać, że na północnych przedmieściach Neapolu stosunek liczby dealerów do liczby mieszkańców jest najwyższy w całych Włoszech. Piętnaście lat później stosunek ten był najwyższy w Europie i znajdował się wśród pierwszych pięciu na świecie.

Z czasem w Secondigliano zaczęto rozpoznawać moją twarz, a chłopcy postawieni przez klan na czatach zakwalifikowali mnie do kategorii neutralnej. Nie pasowałem do żadnej z pozostałych dwóch kategorii: ani do tej negatywnej, do której należeli policjanci, karabinierzy i ludzie rywalizujących klanów, ani do pozytywnej – do kategorii klientów. Wszystko, co nie stanowi przeszkody czy zagrożenia, ma wartość neutralną i kto należy do tej kategorii, po prostu nie istnieje. Punkty, w których sprzedaje się narkotyki, robiły na mnie zawsze ogromne wrażenie ze względu na doskonałą organizację, która stoi w sprzeczności z powszechnym przekonaniem o degradacji tych środowisk. Wszystko działa tam jak w mechanizmie zegarka, jakby osoby, które biorą w tym udział, były trybikami, które zazębiając się, posuwają czas do przodu. Ruch jakiegokolwiek elementu tego mechanizmu powoduje automatycznie ruch innego elementu. Obserwowałem to zafascynowany. Pensje wypłaca się raz w tygodniu: 100 euro dla czujek, 500 dla koordynatora i kasjera dealerów, 800 dla dealerów i 1000 dla osób przechowujących narkotyki w swoich mieszkaniach lub pilnujących ich w składach. Każdy punkt działa na dwie zmiany: od trzeciej po południu do północy i od północy do czwartej nad ranem. Rano unika się handlowania, bo zbyt dużo policjantów kręci się po ulicach. Wszyscy zaangażowani przy rozprowadzaniu narkotyków mają prawo do jednego dnia wolnego, za spóźnienie pensja zostaje zredukowana o 50 euro za każdą godzinę.

Na via Baku ruch nigdy nie zamiera. Klienci przyjeżdżają, płacą, biorą swoją działkę i odjeżdżają. Zdarza się nawet, że samochody stoją jeden za drugim w kolejce do dealera. Najwięcej w sobotę wieczorem. Wtedy przerzuca się dealerów pracujących w innych, mniej popularnych miejscach. Na via Baku inkasuje się pół miliona euro miesięcznie. Oddział policji zajmujący się narkotykami, Squadra Narcotici, zaobserwował, że każdego dnia sprzedaje się tam średnio 400 działek marihuany i tyle samo kokainy. Kiedy pojawiają się policjanci, dealerzy świetnie wiedzą, do których domów wejść i gdzie jak najszybciej ukryć towar. Policyjnemu samochodowi zbliżającemu się do punktu rozprowadzania narkotyków drogę zajeżdża auto lub skuter, by dealerzy zdążyli tymczasem wsiąść na skutery chłopaków ustawionych na czatach i bezpiecznie odjechać. Chłopcy, którzy mają alarmować w razie niebezpieczeństwa, są najczęściej nienotowani i bez broni, więc nawet jeżeli zostaną zatrzymani, niewiele ryzykują. Przy dużych falach aresztowań handlarzy wzywa się rezerwy, to znaczy osoby dotąd niezatrudniane przez klan, które zadeklarowały swoją dyspozycyjność; najczęściej są to narkomani albo w każdym razie stali klienci. Na miejsce każdego zaaresztowanego dealera wzywa się innego, który bez wątpienia pojawi się o wyznaczonej godzinie, na wyznaczonym miejscu. Interes nie może się zatrzymać, nawet w najbardziej krytycznych momentach.

Via Dante jest innym miejscem przynoszącym duże zyski. Tutaj dealerami są sami młodzi chłopcy, to nowy, świetnie prosperujący punkt sprzedaży prochów stworzony przez klan Di Lauro. Słynne jest także viale delia Resistenza, miejsce o dłuższej historii, znane przede wszystkim nabywcom heroiny, gdzie można kupić także kokainę. Koordynatorzy tych punktów działają jak dyspozytorzy w prawdziwym centrum operacyjnym, z którego dozorują całą strefę. Czujki powiadamiają przez telefony komórkowe o tym, co się dzieje w zasięgu ich wzroku. Koordynator punktu zbiera informacje, mając przed sobą mapę terenu i z daleka śledzi ruchy policji i klientów.

Jedną z nowości, jakie klan Di Lauro wprowadził w Secondigliano, jest ochrona klienta. Przedtem system alarmowy osłaniał tylko dealerów przed aresztowaniem czy nawet sprawdzaniem dokumentów, nabywcy prochów mogli być zatrzymani, spisani czy zaprowadzeni na komisariat. Di Lauro uznał, że interesy skorzystają, jeżeli także klienci będą chronieni przed wpadką. Poczucie bezpieczeństwa i maksymalna wygoda, ważne szczególnie dla drobnych konsumentów, którzy przynoszą największe zyski biznesowi narkotykowemu w Secondigliano. W dzielnicy Berlingieri wystarczy zadzwonić, żeby dostać gotowy narkotyk. Podobnie na via Ghisleri, w parku Ises, w całej dzielnicy don Guanella, na odcinku H ulicy Labriola, w strefie Sette Palazzi. Podmiejskie obszary zamienione w dochodowe narkomarkety pod gołym niebem, z ulicami pilnowanymi przez kamorystów. Ich mieszkańcy nauczyli się korzystać wybiórczo ze zmysłu wzroku, jakby oczy, napotkawszy jakiś straszny widok, automatycznie zasnuwały się mgłą, która uniemożliwia percepcję. Trzeba przyzwyczaić się do selektywnego widzenia, żeby móc jakoś żyć obok tego ogromnego supermarketu, w którym kupuje się wyłącznie narkotyki. Wszystkich rodzajów. Nie istnieje żadna substancja odurzająca wprowadzona do Europy, która nie przeszłaby najpierw przez Secondigliano. Gdyby narkotyki tutaj sprzedawane były konsumowane tylko przez mieszkańców Neapolu i okolic, ze statystyk należałoby wyciągnąć nieprawdopodobne, wręcz absurdalne wnioski. Przynajmniej dwóch członków każdej rodziny musiałoby być uzależnionych od kokainy, a jeden od heroiny. Nie wspominając o haszyszu i marihuanie. I o wszystkich odmianach heroiny, o narkotykach lekkich i tabletkach, nazywanych jeszcze przez niektórych ecstasy, chociaż istnieje już sto siedemdziesiąt dziewięć odmian tej substancji. Tutaj w Secondigliano świetnie się sprzedają, nazywa się je żetonami, cukierkami albo X-file. Tabletki przynoszą ogromny dochód. Za jedno euro wydane na produkcję dostaje się od trzech do pięciu euro w hurcie, a 50–70 euro za tabletki sprzedane w Mediolanie, Rzymie czy Neapolu. W Scampii ta sama dawka kosztuje 15 euro.

Narkobiznes w Secondigliano zmienił niektóre tradycyjne, sztywne zasady handlu narkotykami i postawił na kokainę. W przeszłości był to narkotyk elit, teraz, dzięki nowej polityce finansowej klanu, kokaina stała się ogólnie dostępna, oferowane są różne jej rodzaje, by zadowolić wszelkie wymagania. Według badań Gruppo Abele, stowarzyszenia zajmującego się m.in. problemem uzależnień, 90 procent osób zażywających kokainę to studenci i osoby pracujące. Nie zażywa się jej tylko przy zabawie, żeby mieć odlot; stała się substancją odurzającą codziennego użytku. Sięga się po nią po godzinach nadliczbowych, żeby się zrelaksować i mieć jeszcze siłę na normalne, ludzkie życie, nie tylko na jego substytut po nadmiernym wysiłku. Kokainę zażywają kierowcy ciężarówek pracujący nocą, bierze się ją, by wytrzymać siedzenie godzinami przed komputerem, by pracować całymi tygodniami, bez przerwy na odpoczynek. Rozpuszczalnik zmęczenia, uśmierzacz bólu, proteza szczęścia. Aby zaspokoić potrzeby rynku, który potrzebuje narkotyków jako codziennej strawy, a nie jako środka odurzającego, należało zmienić metody prowadzenia handlu, uczynić go bardziej elastycznym, odstąpić od tradycyjnych metod grup przestępczych. I na tym właśnie polegają zmiany wprowadzone przez klan Di Lauro: na liberalizacji obrotu narkotykami. Kryminalny kartel włoski tradycyjnie preferował handel większymi ilościami narkotyków, tymczasem Di Lauro skoncentrowali się na obrocie średnimi partiami, by umożliwić działalność drobnym narkobiznesmenom, którzy łatwiej pozyskiwali nowych klientów. Małe, niezależne firmy, które same decydują, jak i gdzie rozprowadzać narkotyki, komu i za jakie ceny. W systemie wprowadzonym przez rodzinę Di Lauro każdy, z każdą ilością towaru mógł wejść na rynek. Nawet bez pośrednictwa klanu. Cosa nostra i ’ndrangheta rozszerzają jak mogą swój narkotykowy biznes, ale chcą mieć absolutnie wszystko pod kontrolą. Nie można zaopatrzyć się w narkotyki do sprzedaży detalicznej, nie mając rekomendacji członków mafii kalabryjskiej czy sycylijskiej, nie otrzymawszy zgody bossów. Ci zaś chcą wiedzieć, jaki obszar będzie obejmować działalność nowego handlarza i z kim ma zamiar współpracować. Jest to podstawowy i niezbędny warunek. System Secondigliano działa inaczej. Główna zasada to laissez faire, laissez passer. Liberalizm całkowity i absolutny. Idea nadrzędna opiera się na przeświadczeniu, że rynek sam się reguluje. Ta nowa polityka przyciągnęła w krótkim czasie wszystkich, którzy mieli zamiar rozpocząć mały handelek narkotykami wśród przyjaciół, którzy chcieli kupić towar za piętnaście euro, sprzedać za sto i zarobić sobie w ten sposób na wakacje, na studia podyplomowe, na spłatę kredytu. Liberalizacja rynku narkotykowego spowodowała ogromny spadek cen.

Możliwe, że z czasem znacznie się zmniejszy liczba punktów sprzedaży narkotyków. Są rozprowadzane często drogą prywatnych kontaktów. W kręgu lekarzy, w kręgu pilotów, dziennikarzy, urzędników państwowych… Klasie średniej bardzo odpowiada ten dyskretny i liberalny sposób dystrybucji. Wszystko wygląda jak przyjacielska wymiana, przypomina rozprowadzanie kosmetyków i odkurzaczy „Rainbow” poprzez rekomendację sąsiadek, jakby zaopatrywanie się w narkotyki nie miało nic wspólnego z organizacjami przestępczymi. Doskonały sposób na uwolnienie się od ciężaru moralnej odpowiedzialności. Niepotrzebni są dealerzy w poliesterowych dresach wystający całymi dniami w ciemnych kątach miasta ani ochraniający ich chłopcy na skuterach. Nie trzeba niczego oprócz towaru i pieniędzy. To wystarczy dla dialektyki handlu. Z danych dostarczanych przez główne komendy policji w całych Włoszech wynika, że na trzech aresztowanych za handel narkotykami jeden jest nienotowany i niezwiązany ze światem przestępczym. Spożycie kokainy według danych zebranych przez Wyższy Instytut Zdrowia (Istituto Superiore delia Sanità) osiągnęło wyżyny i wzrosło o 80 procent w ciągu zaledwie trzech lat (1999–2002). Liczba osób uzależnionych, które szukają pomocy w oddziałach SERT (Servizio Tossicodipendenze, czyli służba pomocy osobom uzależnionym) podwaja się każdego roku. Ekspansja rynku narkotykowego jest ogromna; dzięki uprawom transgenicznym plony zbiera się cztery razy w roku, nie ma więc najmniejszych problemów z zaopatrzeniem, a brak hegemonicznej organizacji sprzyja wolnej inicjatywie. Robbie Williams, sławny piosenkarz uzależniony od kokainy, przez wiele lat twierdził, że „kokaina jest sposobem, jaki wymyślił Bóg, żeby ci powiedzieć, że masz za dużo pieniędzy”. To zdanie, które przeczytałem w jakiejś gazecie, przyszło mi do głowy, kiedy w Case Celesti spotkałem chłopców, którzy chwalili jakość i niską cenę dopiero co nabytego towaru: „Kokaina z Case Celesti świadczy o tym, że dla Boga pieniądze nie mają żadnej wartości”.

Case Celesti, miejsce nazywane tak z powodu bladoniebieskiego koloru stojących tam domów, znajduje się przy via Limitone d’Arzano i jest jednym z najlepszych punktów sprzedaży kokainy w Europie. Kiedyś było inaczej. Według wyników śledztwa to dopiero Gennaro Marino McKay sprawił, że można tam dokonać tak korzystnych zakupów. Był członkiem klanu odpowiedzialnym za ten obszar. A nawet nie tylko odpowiedzialnym – boss Paolo Di Lauro, który wysoko cenił jego zdolności menedżerskie, oddał mu ten punkt we franchising. McKay miał całkowitą wolność działania, musiał tylko przekazywać do kasy klanu pewną miesięczną kwotę. Gennaro i jego brat Gaetano noszą przydomek McKay z powodu podobieństwa ich ojca do kowboja Zeba Macahana, bohatera serialu telewizyjnego Jak zdobywano Dziki Zachód, którego nazwisko wymawiano „mekejn”, podobnie jak nazwisko McKay. W związku z tym cała rodzina Marino nazywana jest McKay. Gaetano nie ma dłoni. Nosi dwie drewniane, sztywne protezy. Pomalowane na czarno. Dłonie stracił w bitwie w 1991 roku na wojnie przeciw rodzinie Puca, sprzymierzonej z bossem Raffaele Cutolo, kiedy wybuchł mu w rękach granat. Gaetanowi towarzyszy zawsze jego osobisty lokaj, który służy mu zamiast rąk. Kiedy jednak musi coś podpisać, jest w stanie zablokować długopis między drewnianymi palcami, po czym przytyka go do papieru i poruszając przegubami, kreśli krzywo nieczytelny podpis.

Według wyników dochodzeń Prokuratury Antymafii w Neapolu, Genny McKay utworzył punkt sprzedaży, który jest zarazem składem towaru, dzięki czemu udało mu się wynegocjować z dostawcami wyjątkowo niskie ceny. Było to możliwe dzięki specyfice tej betonowej dżungli, jaką jest Secondigliano, ze swoimi 100 tysiącami mieszkańców. Ludzie, ich mieszkania, ich życie prywatne stały się Wielkim Murem otaczającym składy narkotyków. W punkcie sprzedaży przy Case Celesti cena kokainy była niższa niż gdziekolwiek indziej. Normalnie ceny wahały się między 50 a 70 euro za gram, a dochodziły nawet do 100–200 euro. Tutaj zeszły do poziomu 25–50 euro, a jakość narkotyku pozostawała wciąż bardzo wysoka. Z lektury akt dochodzeniowych DDA wyłania się obraz Genny’ego McKaya jako świetnego menedżera, któremu udało się osiągnąć ogromny sukces na rynku kokainy w okresie jego niesłychanego wzrostu, nieporównywalnego z żadnym innym. Poradziłby sobie pewnie także z organizacją handlu narkotykami w Posillipo, w rzymskiej dzielnicy Parioli czy w Brerze, ale zrobił to w Secondigliano. Na pewno w jakimkolwiek innym miejscu należałoby opłacać ludzi większymi pieniędzmi. Tutaj zaś głębokie strukturalne bezrobocie i brak możliwości znalezienia innego sposobu na życie niż emigracja sprawia, że pensje mogą być bardzo niskie. Nie ma w tym żadnego sekretu, nie ma sensu szukać wytłumaczenia w socjologii nędzy czy w metafizyce getta. Nie jest gettem terytorium, które przynosi jednej tylko rodzinie mafijnej zyski rzędu 300 milionów euro rocznie. Terytorium, na którym działają dziesiątki klanów, a ich przychody osiągają poziom porównywalny tylko z sumami, jakimi operuje się w ramach budżetu państwa. Praca musi być wykonana skrupulatnie, poszczególne etapy produkcji kosztują niemało. Kilogram kokainy u producenta ma cenę 1000 euro, kupiony u hurtownika kosztuje już 30 tysięcy. Po pierwszej obróbce z 30 otrzymuje się 150 kilogramów, których wartość rynkowa wynosi 15 milionów euro. Jeżeli się postarać, można dojść nawet do 200 kg. Wszystko zależy od domieszek. Dodaje się glukozę, paracetamol, lidokainę, manitol, kofeinę, benzokainę, amfetaminę. Ale także talk i wapno dla psów, kiedy zajdzie potrzeba. Od jakości i ilości domieszek zależy jakość kokainy, niewłaściwie dobrane proporcje mogą doprowadzić nawet do śmierci, błąd przyciąga policję, powoduje aresztowania. Zamyka arterie biznesu.


Także w tej dziedzinie klany z Secondigliano przodują, co przelicza się na konkretne zyski. Mają do dyspozycji Visitorsów. Są to narkomani uzależnieni od heroiny, nazwani jak bohaterowie serialu telewizyjnego z lat 80., którzy żywili się szczurami, a pod ludzką skórą mieli zielone, śliskie łuski. W Secondigliano Visitorsi są używani jako króliki doświadczalne, wypróbowuje się na nich proszek kokainowy. Sprawdza się moc i szkodliwość nowych mieszanek; sprawdza się, do jakiego stopnia i czym można rozcieńczyć narkotyk. Kiedy ludzie pracujący przy rozcieńczaniu kokainy potrzebują wielu królików doświadczalnych, obniżają ceny. Z dwudziestu euro za działkę schodzą do dziesięciu. Takie wiadomości rozchodzą się daleko, narkomani przyjeżdżają nawet z Bazylikaty czy Marche po zaledwie kilka działek. Rynek heroiny upadł zupełnie. Liczba narkomanów uzależnionych od tego narkotyku stale spada. Ci, którzy pozostali, są zdesperowani i gotowi na wszystko. Wsiadają, chwiejąc się na nogach, do autobusów dalekobieżnych, do pociągów, podróżują nocą, jeżdżą autostopem, przemierzają wiele kilometrów pieszo. Najtańsza heroina na tym kontynencie warta jest każdego poświęcenia. Ludzie odpowiedzialni za preparowanie proszku kokainowego przyjmują Visitorsów z otwartymi ramionami, dają im gratis jedną działkę, po czym czekają na reakcję. W podsłuchanych rozmowach telefonicznych, których stenogramy zostały przedstawione jako dowód przy wydaniu w marcu 2005 roku przez sąd w Neapolu nakazów tymczasowego aresztowania, dwóch mężczyzn porozumiewa się w sprawie próby nowej mieszanki na królikach doświadczalnych. Najpierw umawiają się:

– Możesz mi dostarczyć pięć bluzek… na próby alergiczne?

Po jakimś czasie wracają do tematu:

– Wypróbowałeś samochód?

Mając na myśli działanie proszku.

– Tak… Coś pięknego! Chłopie, jesteśmy number one! Wszyscy inni będą musieli zamknąć interes.

Wyrażali w ten sposób radość z faktu, że króliki doświadczalne przeżyły, więcej! – że wysoko oceniły nową mieszankę. Dobry proszek kokainowy podwaja obroty, jeżeli jest wysokiej jakości, znajduje natychmiast klientów na włoskim rynku, popyt rośnie,’ a konkurencja zostaje pokonana.

Dopiero po przeczytaniu zapisu tej rozmowy telefonicznej zrozumiałem znaczenie sceny, której byłem świadkiem jakiś czas wcześniej. Wtedy nie do końca pojmowałem, co działo się przed moimi oczami. W Miano niedaleko Scampii zebrało się około dziesięciu Visitorsów. Wezwano ich na plac przed halami magazynowymi. Znalazłem się tam nie przypadkiem, miałem nadzieję, że jeżeli osobiście poczuję oddech rzeczywistości, gorący, ten najprawdziwszy, zrozumiem wszystko do głębi. Nie uważam, żeby dla poznania rzeczywistości należało koniecznie obserwować ją z bliska, być fizycznie obecnym, ale na pewno trzeba być obecnym, jeżeli pragnie się zostać rozpoznanym przez rzeczywistość. Na placu stał samochód, a przy nim dobrze, a nawet bardzo dobrze ubrany mężczyzna w białym garniturze, niebieskiej koszuli i nowiutkich butach sportowych. Na masce silnika leżała paczka owinięta irchą. Otworzył ją, w środku było kilka strzykawek. Visitorsi podchodzili, przepychając się. Wyglądało to jak jedna z tych dobrze znanych scen pokazywanych od lat w dziennikach telewizyjnych, kiedy głodnym ludziom w Afryce rozdaje się mąkę z ciężarówek. Ale nagle jeden z Visitorsów zaczął krzyczeć:

– Nie, nie wezmę tego! Jeżeli dajecie za darmo, nie wezmę… chcecie nas zabić…

Wystarczyło podejrzenie jednego z nich, żeby inni natychmiast zrezygnowali i oddalili się z tego miejsca. Elegancki mężczyzna nie zamierzał nikogo przekonywać. Czekał. Co chwila spluwał na ziemię, bo kurz, który podniósł się w czasie przepychanki Visitorsów, przyklejał mu się do ust. Na miejscu została para narkomanów. Drżeli, byli już naprawdę na granicy wytrzymałości, na głębokim głodzie. W żyły ramion chłopaka na pewno nie dałoby się już wkłuć igły. Zdjął buty, ale stopy od spodu też były pokłute. Dziewczyna wzięła strzykawkę z zawiniątka i włożyła ją sobie do ust, by ją przytrzymać, podczas gdy rozpinała chłopcu koszulę, powoli, jakby była zapięta na sto guzików. W końcu wbiła igłę w miejsce pod szyją. W strzykawce była kokaina. Wprowadzenie kokainy bezpośrednio do krwiobiegu pozwala stwierdzić w krótkim czasie, czy mieszanka działa, czy może jest zbyt mocna albo zbyt słaba. Po chwili chłopak zaczął chwiać się na nogach, w kąciku ust pojawiły się bąbelki śliny i zaraz upadł. Na ziemi rzucało nim jeszcze, po czym zamknął oczy i znieruchomiał. Mężczyzna w białym ubraniu sięgnął po telefon komórkowy.

– Dla mnie to trup… Dobra, dobra, zaraz mu zrobię masaż…

Postawił obutą stopę na piersi chłopaka i zaczął gnieść ją rytmicznie. Zginał nogę w kolanie, podnosił ją, a potem opuszczał gwałtownie. Robił masaż serca kopniakami. Dziewczyna stojąca z boku usiłowała coś powiedzieć, ale słowa z trudem odklejały jej się od ust:

– Zrobisz mu krzywdę, zrobisz mu krzywdę. Robisz mu krzywdę…

Słaba jak mucha, starała się odsunąć go od ciała swojego chłopaka. Widać było, że mężczyzna brzydzi się nią, a może nawet boi się jej i Visitorsów w ogóle.

– Nie dotykaj mnie… jesteś ohydna… nie próbuj się do mnie zbliżyć… nie dotykaj mnie, bo cię zastrzelę!

Dalej gniótł butem pierś narkomana, potem, z nogą opartą o jego mostek, rozmawiał przez telefon:

– Ten tutaj to już trup. Ach, chusteczka… poczekaj, zaraz zobaczę…

Wyjął z kieszeni papierową chusteczkę, zmoczył ją wodą mineralną z butelki i rozłożył na ustach chłopca. Gdyby wydobywał się z nich najsłabszy nawet oddech, przedziurawiłby chusteczkę. Użył tej metody, żeby nie dotykać jego ciała. Zatelefonował jeszcze raz:

– Nie żyje. Musimy zrobić słabsze…

Wsiadł z powrotem do samochodu, w którym kierowca ani przez chwilę nie przestał podskakiwać na siedzeniu w rytm muzyki, której nie było wcale słychać, choć poruszał się, jakby grała na cały głos. W kilka minut wszyscy oddalili się z tego miejsca. Został tylko chłopak leżący na wznak na ziemi i płacząca dziewczyna. Jej płacz też wydawał się przyklejony do ust, heroina pozwalała najwyżej na zachrypnięty lament.

Do tej pory nie rozumiem, dlaczego narkomanka to zrobiła: opuściła spodnie, przykucnęła nad twarzą chłopca i oddała mocz. Chusteczka przykleiła mu się do nosa i do ust. Po chwili odniosłem wrażenie, że narkoman odzyskuje przytomność. Rzeczywiście, podniósł rękę i przesunął nią po swojej twarzy, jak ociera się wodę po wyjściu z morza. Potem ten Łazarz z Miano, zmartwychwstały dzięki nie wiadomo jakim substancjom zawartym w ludzkim moczu, podniósł się powoli na nogi. Przysięgam, że gdybym nie był aż tak zaskoczony całą tą sytuacją, zawołałbym, że to cud. Zamiast tego chodziłem tylko w przód i w tył. Zawsze tak robię, gdy czegoś nie rozumiem, gdy nie wiem, co robić. Nerwowo zajmuję przestrzeń. Ten mój ruch zwrócił uwagę Visitorsów, zaczęli do mnie podchodzić i krzyczeć. Sądzili, że jestem związany z mężczyzną, który prawie zabił tego chłopaka. Krzyczeli do mnie:

– Ty… ty… chciałeś go zabić…

Otoczyli mnie. Wystarczyło, że przyspieszyłem kroku, a zostawiłem ich za sobą. Ale szli za mną dalej, podnosili z ziemi różne świństwa i rzucali we mnie. Nie zrobiłem im nic złego, ale dla nich, jeżeli nie jesteś narkomanem, musisz być handlarzem narkotyków. Niespodziewanie zobaczyłem zbliżającą się ciężarówkę. Wokół hal magazynowych, przed którymi rozegrała się cała ta scena, każdego ranka kręciły się ich dziesiątki. Zatrzymała się niedaleko, usłyszałem znajomy głos i moje imię. W ciężarówce siedział Pasquale. Otworzył drzwi i kazał mi wsiadać. To nie był anioł stróż, a ja nie byłem jego podopiecznym, którego ratuje z opałów; byliśmy raczej jak dwa szczury, które biegną tym samym kanałem i ciągną się wzajemnie za ogony.

Pasquale patrzył na mnie surowo, jak ojciec, który wszystko już wcześniej przewidział. Wyraz jego twarzy wystarczył za wszystkie słowa, nie musiał tracić czasu na reprymendy. Ja natomiast patrzyłem na jego ręce. Stały się jeszcze bardziej czerwone, spierzchnięte i spękane na knykciach. Palcom przyzwyczajonym do dotyku jedwabiów i aksamitów haute couture trudno przywyknąć do obejmowania koła kierownicy ciężarówki przez dziesięć godzin dziennie. Pasquale mówił coś do mnie, ale go nie słyszałem, ciągle miałem przed oczami Visitorsów. Małpy. Nie, mniej niż małpy. Króliki doświadczalne. Testuje się na nich prochy, które będą sprzedawane w połowie Europy, by uniknąć ryzyka, że jakiś klient straci przez nie życie. Tutejsze króliki doświadczalne przyczynią się do tego, żeby narkomani w Rzymie, Neapolu, Bazylikacie, Abruzji czy Bolonii nie mieli problemów, żeby nie dostali krwotoku z nosa ani ślinotoku z ust. Zmarły Visitor w Secondigliano jest tylko jeszcze jednym beznadziejnym przypadkiem, z powodu którego nikt nie będzie zaczynał żadnego dochodzenia. I tak dużo, jeżeli podniosą go z ziemi, oczyszczą twarz z wymiotów i uryny, a potem pochowają. Gdzie indziej nastąpiłyby analizy, badanie śladów, dociekania przyczyn śmierci. Tutaj tylko: overdose.

Ciężarówka Pasquale przemierzała drogi oplatające północne peryferie Neapolu. Baraki, magazyny, zsypiska gruzu i porozrzucane rupiecie – zardzewiałe, połamane, wszechobecne. Nie ma zakładów przemysłowych. Śmierdzi dymem, ale brak fabrycznych kominów. Domy stoją wzdłuż drogi, a miejscem spotkań są bary i placyki przed nimi. Bezładna, chaotyczna pustynia. Pasquale zauważył, że go nie słucham i zahamował gwałtownie. Nie skręcił na pobocze, zatrzymał się tylko po to, żeby mną potrząsnąć. Potem spojrzał na mnie poważnie i powiedział:

– W Secondigliano zaczyna się źle dziać… ’A Vichiarella jest w Hiszpanii i ma przy sobie pieniądze ich wszystkich. Przestań jeździć po tych okolicach, czuję wszędzie napiętą atmosferę. Teraz nawet asfalt odkleiłby się od ziemi, żeby wynieść się stąd jak najdalej…


Zdecydowałem, że będę z bliska obserwować to, na co zapowiadało się w Secondigliano. Im bardziej Pasquale ostrzegał mnie przed niebezpieczeństwem, tym głębiej byłem przekonany, że powinienem spróbować zrozumieć przyczyny zbliżającej się katastrofy. A zrozumieć mogłem, tylko uczestnicząc w wydarzeniach. Nie ma wyboru, to jedyny sposób. Dystans i neutralność są mi obce. Raffaele Amato alias ’A Vichiarella („staruszka”), boss drugiego planu, odpowiedzialny za narkotykowy biznes klanu w Hiszpanii, uciekł do Barcelony z pieniędzmi rodziny Di Lauro. Tak się mówiło. W rzeczywistości jego wina polegała na tym, że nie oddał swojej kwoty do kasy klanu, pokazując w ten sposób, że nie chce dłużej podlegać hegemonii ludzi, którzy jego usługi chcieli opłacać jedynie pensją. Tym samym ogłosił oficjalny rozłam organizacji. Do tej pory pracował tylko w Hiszpanii, która od dawna była terenem aktywnej działalności kamorry. W Andaluzji klan Casalesi z okolic Caserty, na wyspach rodzina Nuvoletta z Marano, a w Barcelonie secesjoniści. Tak właśnie dziennikarze zainteresowani tą niezwykłą sytuacją zaczęli nazywać ludzi klanu Di Lauro, którzy się od niego oderwali. Dziennikarze od kronik kryminalnych. Tymczasem w Secondigliano nazywa się ich „Hiszpanami”. Dlatego, że w Hiszpanii przebywa ich lider i że właśnie tam prowadzą działalność, nie tylko w branży lokalnego handlu, ale także w międzynarodowym przemycie narkotyków. Nie przypadkiem: Madryt jest ważnym punktem przerzutowym kokainy przemycanej z Kolumbii i Peru. Dochodzenia wykazały, że ludzie bossa Amato przez lata używali genialnego fortelu, by bezpiecznie transportować tony narkotyków. Przewozili je mianowicie w śmieciarkach. U góry śmieci, pod nimi prochy. Niezawodny sposób na uniknięcie kontroli. Nikt nie zatrzymuje nocą śmieciarki, która opróżnia uliczne śmietniki, a jednocześnie transportuje narkotyki.

Jak wynika ze śledztwa, Cosimo Di Lauro zorientował się, że bossowie przelewają do kasy klanu coraz mniej pieniędzy. Rzuty robili za pomocą kapitału rodziny, ale potem zatrzymywali dla siebie znaczną część zysku. „Rzuty” to sumy wykładane na zakup partii narkotyków u producentów, w tym przypadku wykładane przez Di Lauro. Rzut. To określenie jest jak najbardziej odpowiednie dla nieregularnego i hiperliberalnego obrotu kokainą i tabletkami, w którym nie można być absolutnie niczego pewnym. Jest jak gra w kości albo ruletka. Jeżeli postawisz 100 tysięcy euro i sprzyja ci szczęście, po dwóch tygodniach dostaniesz 300 tysięcy. Zawsze kiedy spotykam się z danymi dotyczącymi rentowności tego procederu, przypomina mi się przykład, jaki dał Giovanni Falcone podczas szkolnej pogadanki, przepisywany potem do setek szkolnych zeszytów: „Żeby zrozumieć, jak świetnie prosperuje biznes narkotykowy, pomyślcie tylko, że 1000 lirów zainwestowanych 1 września w handel narkotykami 1 sierpnia następnego roku zamieni się w 100 milionów”.

Gomorra

Подняться наверх