Читать книгу Gomorra - Roberto Saviano - Страница 6

Część pierwsza
Angelina Jolie

Оглавление

W następnych dniach towarzyszyłem Xianowi w jego biznesowych spotkaniach. W rzeczywistości najął mnie, żebym dotrzymywał mu towarzystwa podczas podróży oraz obiadów. Mówiłem za dużo albo za mało, i to właśnie spodobało się Xianowi. Dzięki temu mogłem obserwować, jak zasiewa się pieniądze, jak przygotowuje się pod uprawę obszary gospodarki, które dotąd leżały odłogiem. Dotarliśmy do Las Vegas. Leży na północ od Neapolu. Tę okolicę zwykło się tak nazywać z kilku powodów. Podobnie jak Las Vegas w Nevadzie, które zostało zbudowane na pustyni, także tutaj osady ludzkie wyrosły z niczego. Dojeżdża się tutaj pustynią dróg. Kilometry szeroko rozlanego asfaltu w kilka minut doprowadzają do autostrady wiodącej do Rzymu, prosto na północ. Tych dróg nie wybudowano dla samochodów osobowych, ale dla ciężarówek; nie po to, by mogli nimi podróżować ludzie, ale żeby przewozić ubrania, buty i torby. Osiedla ludzkie pojawiają się przy drodze z Neapolu niespodziewanie, jedno przy drugim. Skrzepy cementu oplatane wstążkami ulic, które zaczynają się i kończą na głównej trasie na północ: Casavatore, Caivano, Sant’Antimo, Melito, Arzano, Piscinola, San Pietro a Patierno, Frattamaggiore, Frattaminore, Grumo Nevano. Plątanina dróg. Ulice, na których wystarczy przejść na drugą stronę, by znaleźć się w innej miejscowości. Miasteczka tak bardzo do siebie podobne, że zdają się tworzyć jedno wielkie miasto.

Setki razy słyszałem, jak okolice Foggii nazywa się Califoggią, południową Kalabrię przemianowuje na Kalafrykę lub Kalabrię Saudyjską, Salę Consilinę na Saharę Consilinę, a część Secondigliano nazywa się Terzo Mondo, czyli Trzecim Światem. Ale tutejsze Las Vegas jest naprawdę jak Las Vegas. Ktokolwiek w minionych latach zapragnął otworzyć i rozwinąć jakiś biznes, tutaj mógł to zrobić. Zrealizować swoje marzenia. Trochę oszczędności, odprawa pieniężna, pożyczka i już można było otworzyć zakład produkcyjny. Stawiało się na ślepo na przedsiębiorstwo; kto miał szczęście – uzyskiwał wydajność, szybkość, efektywność, dyskrecję i tanią robociznę. Wygrywał, jak wygrywa się w ruletce: przypadkiem, obstawiając kolor czerwony lub czarny. W razie przegranej po kilku miesiącach zamykał firmę. Las Vegas. Nie istniał żaden projekt regionalny, żaden administracyjny plan gospodarczy. Liczyły się buty, ubrania, konfekcja, które na pewniaka można było umieścić na światowym rynku. Miasta nie chwaliły się głośno tą cenną produkcją. Dawała tym więcej zysku, im dyskretniej przebiegała. Na tych terenach od dziesiątków lat realizowano najlepsze projekty największych włoskich projektantów, a tym samym mody światowej. Nie istniały tutaj zrzeszenia przedsiębiorców ani szkoły zawodowe, nie istniało nic poza pracą: maszynami do szycia, warsztatami krawieckimi, zapakowanymi kartonami, wysyłką towaru dla odbiorców. Nic poza powtarzaniem w kółko poszczególnych etapów produkcji. Wszystko inne było zbyteczne. Zawodu uczono przy stanowisku pracy, kwalifikacje do prowadzenia przedsiębiorstwa weryfikował dopiero rezultat przedsięwzięcia, wygrana lub przegrana. Bez kredytów bankowych, bez biznesplanu, bez stażu. Ważne, żeby jak najwięcej towaru znalazło się jak najszybciej na rynku. Albo sprzedasz, albo przegrasz. Rosły zyski, przeprowadzano się do coraz wygodniejszych mieszkań, jeżdżono najdroższymi samochodami. Nie zmieniał się jednak poziom zamożności regionu. Bogactwo zrabowane, zgromadzone nie bez wysiłku przez nielicznych, którzy składali je w prywatnych sejfach. Przybywano zewsząd, by inwestować w produkcję koszul, spódnic, marynarek, kurtek, rękawiczek, czapek, butów, toreb i portmonetek dla firm włoskich, niemieckich czy francuskich. Nie przypadkiem. W tych stronach od lat 50. nikt nie kontrolował zezwoleń, kontraktów czy warunków pracy. Wystarczył garaż, przestrzeń pod schodami, komórka, by otworzyć zakład przemysłowy. W ostatnich latach chińska konkurencja odebrała pracę manufakturom, które wytwarzały wyroby średniej jakości. Nie można tracić czasu na rozwijanie umiejętności pracowników. Albo natychmiast przestawisz się na produkcję najwyższej jakości, albo zniszczy cię ten, kto w produkcji towarów o średnim standardzie będzie szybszy i tańszy. Wiele osób straciło pracę. Właściciele zakładów wpadli w długi, znaleźli się w rękach lichwiarzy. Wielu z nich uciekło.

Są miejsca, które w momencie gdy skończyły się inwestycje w produkcję tanich towarów, przestały oddychać, przestały się rozwijać, nie utrzymały się przy życiu. Są symbolem degradacji peryferii wielkich ośrodków miejskich. W tych miejscach domy i podwórka są zawsze pełne ludzi, w oknach nie gasną światła, a samochody stoją zaparkowane na ulicach. Wszyscy pozostają na miejscu, panuje zawsze zgiełk, domy nie pustoszeją o żadnej porze dnia, jak to zwykle bywa, gdy ludzie wychodzą rano do pracy i do szkoły. Jedno z takich miejsc nazywa się Parco Verde a Caivano.

Na tę miejscowość można się natknąć na początku szosy odchodzącej od głównej osi komunikacyjnej, asfaltowego ostrza, które przecina na pół peryferie Neapolu. Bardziej niż osiedle przypomina zbiór wybrakowanych prostopadłościanów z cementu, z balkonami krytymi aluminiowymi dachami, które wyglądają jak gruczoły spuchnięte od dżumy. Jak gdyby architekt, który je projektował, inspirował się babkami, które dzieci stawiają na plaży, odwracając wiaderko z piaskiem. Szare konstrukcje bez jakichkolwiek zbędnych elementów. Wśród tych budynków stoi kapliczka, mała, prawie niezauważalna. Ale kiedyś wyglądała inaczej. Kiedyś w Parco Verde stała duża, biała kaplica, prawdziwe mauzoleum poświęcone pewnemu chłopcu. Na imię miał Emanuele, zginął przy pracy. Wykonywał pracę, która pod pewnymi względami jest gorsza od pracy na czarno w fabryce. Ale zawsze to jakieś zajęcie. Emanuele napadał na ludzi i rabował. Robił to każdej soboty, od dłuższego już czasu. I zawsze w tym samym miejscu. Ta sama godzina, to samo miejsce, ten sam dzień tygodnia. Sobota była bowiem dniem jego ofiar, dniem samochodowych kochanków. A ustronne miejsce, które obrali sobie za scenerię romantycznych spotkań, znajdowało się przy drodze państwowej S 87. Miejsce parszywe, z połatanym asfaltem, przy nielegalnych wysypiskach śmieci. Za każdym razem, gdy tamtędy przejeżdżam i widzę pary w samochodach, myślę sobie, że potrzeba naprawdę dużej namiętności, żeby odczuwać przyjemność w tak odrażającej scenerii. Tutaj właśnie każdej soboty Emanuele wraz z dwoma kolegami zaczajał się w krzakach i czekał, aż jakiś samochód zaparkuje i zgasi światła. Chłopcy dawali kochankom jeszcze kilka minut na pozbycie się zbędnych części garderoby i dopiero w momencie gdy ich ofiary były zupełnie bezbronne, przystępowali do akcji. Rozbijali okno kolbą pistoletu i podstawiali lufę pod nos mężczyzny. Zabierali pieniądze i w ten sposób rozpoczynali swój weekend, z kilkoma napadami na koncie i z 500 euro w kieszeni. Łup niewielki, mimo to chłopcom wydawał się skarbem.

Zdarzyło się jednak, że pewnego razu złapał ich patrol karabinierów. Emanuele i jego koledzy byli na tyle niemądrzy, że nie przewidzieli, iż rabować zawsze w tym samym miejscu i w ten sam sposób, to jakby prosić się o aresztowanie. Chłopcy zaczęli uciekać swoim samochodem, karabinierzy rzucili się w pościg, najechali na auto uciekinierów, padły strzały. I nagle wszystko się zatrzymało. W samochodzie chłopców Emanuele dostał śmiertelny postrzał. Miał w ręce pistolet, który wycelował w karabinierów, dlatego wystrzelili do niego jedenaście naboi w kilka sekund. Wystrzelić w tak krótkim czasie jedenaście naboi może tylko ktoś, kto jest przygotowany do strzału na najmniejszy sygnał i kto jest gotowy zabić. I kto wie, jak się potem tłumaczyć obroną własną. Chłopcy zatrzymali samochód. Naboje przeszyły karoserię samochodu, jakby ciało Emanuele było magnesem, który je przyciągnął. Jego koledzy próbowali otworzyć drzwi, żeby uciec, ale kiedy zorientowali się, że Emanuele nie żyje, zrezygnowali. Wysiedli spokojnie, nie stawiając oporu, nie broniąc się nawet przed ciosami w twarz, które zwykle poprzedzają aresztowanie. Emanuele leżał zwinięty na siedzeniu, w ręce trzymał fałszywy pistolet. Był to jeden z tych straszaków, których używa się na wsiach, aby odganiać bezpańskie psy od kurników. Emanuele używał tej zabawki w funkcji prawdziwego pistoletu; zresztą Emanuele zachowywał się jak dorosły mężczyzna, potrafił nadać swemu przerażonemu spojrzeniu pozory bezwzględnego okrucieństwa, a jego chłopięce pragnienie posiadania kilku drobniaków można było łatwo wziąć za żądzę bogactwa. Emanuele miał tylko piętnaście lat. Wszyscy nazywali go Manù. Miał szczupłą twarz, ciemną i kanciastą. Archetyp chłopca, od którego lepiej się trzymać z daleka. Emanuele urodził się w miejscu, gdzie nikt nie darzy cię szacunkiem za to, że masz pieniądze, ale za to, jak je zdobyłeś. Emanuele był częścią Parco Verde. Jest to jedno z tych miejsc, które jak pieczęć naznaczają człowieka na całe życie i w których poczucie wspólnoty jest tak silne, że nie ma takiego błędu życiowego czy nawet zbrodni, które mogłyby spowodować wykluczenie ze społeczności któregoś z jej członków. Wszystkie rodziny z Parco Verde zrobiły składkę i za uzbierane pieniądze wybudowano małe mauzoleum. W środku znalazł się obrazek neapolitańskiej Madonny dell’Arco i fotografia uśmiechniętego Manù. I tak obok ponad dwudziestu kapliczek, wybudowanych przez wiernych w Parco Verde za każdy rok bezrobocia, każda dla innej Madonny, pojawiła się także kapliczka poświęcona Emanuele. Jednak burmistrz nie mógł ścierpieć, że stawia się ołtarze bandycie, posłał więc spychacz, żeby ją zburzyć. W jednej chwili cegły sklejone cementem rozsypały się jak domek z klocków. Wiadomość rozniosła się natychmiast po całym osiedlu. Do miejsca, gdzie pracował spychacz, przyjechała gromada chłopców na motorach i skuterach. Żaden z nich nie odezwał się nawet słowem, wpatrywali się tylko nieruchomo w robotnika, który kierował maszyną. Pod ciężarem tych spojrzeń robotnik zatrzymał spychacz i wskazał ręką na sierżanta policji, jakby chciał powiedzieć, że to on wydał mu polecenie. Chciał skierować złość chłopców na kogoś innego, zdjąć tarczę strzelniczą ze swojej piersi. Był przerażony. Zamknął się w kabinie. Otoczono go. W jednej chwili rozpętała się walka uliczna. Robotnikowi udało się uciec w samochodzie policyjnym. Chłopcy wyładowali złość na spychaczu, potem puste butelki po piwie napełnili benzyną, przelewając ją bezpośrednio z baków swoich skuterów. Obrzucili kamieniami okna szkoły niedaleko Parco Verde. Zburzono im kapliczkę Emanuele? Niech wszystko inne też będzie zburzone. Z okien rzucano talerzami, sztućcami i wazonami. Następnie poszły w ruch butelki z benzyną. Ze śmietników ustawili barykadę i podpalili wszystko, co tylko się dało podpalić. Przygotowali się do długiej bitwy. Było ich kilkuset, mogli długo wytrzymać. Rozruchy rozszerzały się, zaczynały dochodzić do niektórych dzielnic Neapolu.

I wtedy pojawił się pewien człowiek, ktoś z niedaleka. Wszystkie drogi dojazdowe były zablokowane przez policję i karabinierów, a jednak ten czarny samochód terenowy przedostał się do samego centrum konfliktu. Kierowca skinął ręką, ktoś otworzył drzwi i paru chłopców weszło do środka. Nie minęły dwie godziny, a w Parco Verde został przywrócony całkowity porządek. Chłopcy zdjęli chustki z twarzy, zgasili płonące śmieci, rozebrali barykady. Zainterweniował któryś z klanów mafijnych. Parco Verde jest zagłębiem młodej siły roboczej dla kamorry. Ktokolwiek zechce, może zwerbować tutaj pracowników najniższego szczebla, siłę roboczą tańszą nawet niż nigeryjscy czy albańscy dealerzy narkotyków. Wszystkie klany posługują się chłopcami z Parco Verde: Casalesi, Mallardo z Giugliano, „tygrysy” z Crispano. Zostają dealerami i płaci im się stałą pensję, bez procentu od zysku z rozprowadzonych narkotyków. Pracują często na terenach bardzo odległych od miejsca zamieszkania, lecz w obawie przed utratą pracy nigdy nie żądają zwrotu wydatków na benzynę. Na tych chłopcach można polegać, sumiennie wykonują swoje obowiązki. Niektórych wykańcza heroina, narkotyki ubogich. Niewielu ratuje się przed takim losem; niektórzy chłopcy wstępują do szkoły wojskowej i przenoszą się daleko, niektóre dziewczęta wyjeżdżają i nigdy więcej nie wracają w rodzinne strony. Nikt prawie z nowej generacji nie zostaje przyjęty do żadnego z klanów. Pracują dla kamorry, ale nigdy nie staną się kamorystami. Klany nie chcą ich w swoich szeregach, wykorzystują tylko ich pracę. Chłopcy nie są fachowcami i nie mają zmysłu handlowego. Wielu spełnia funkcję kurierów: jeżdżą do Rzymu z plecakami pełnymi haszyszu. Wciskają pedał gazu do deski i po półtorej godziny docierają do przedmieść stolicy. Nie otrzymują za to dodatkowego wynagrodzenia, ale bywa, że po dwudziestu takich podróżach dostają w prezencie skuter. Odbierają to jako cenny, z niczym nieporównywalny zarobek, nie do osiągnięcia przy żadnym innym zajęciu, które mogliby znaleźć w rodzinnych stronach. Faktem jest, że przewożą towar o wartości co najmniej dziesięć razy wyższej niż cena motoru. Oni o tym nie wiedzą, nie mogą sobie tego nawet wyobrazić. Jeżeli noga im się powinie, dostaną dziesięcioletni wyrok, a ponieważ nie należą do klanu, nikt nie opłaci im wydatków sądowych ani nie otoczy opieką rodziny. Ale gdy jeżdżą do Rzymu, myślą tylko o tym, by dotrzeć tam jak najszybciej i nie dać się złapać.


Przy niektórych barykadach walki potrwały trochę dłużej, w zależności od ładunku gniewu i agresji rebeliantów, ale szybko wszystko się skończyło. Klany nie obawiały się rozruchów ani nawet szumu, jaki podniósł się wokół nich. Dla nich chłopcy mogli równie dobrze pozabijać się i spalić wszystko w okolicy; nie kiwnęliby palcem. Problem polegał na tym, że z powodu walk nie mogli dla nich pracować i Parco Verde straciło swą funkcję magazynu siły roboczej, do którego można w razie potrzeby sięgnąć minimalnym kosztem. Wszystko więc powinno wrócić jak najszybciej do poprzedniego stanu. Chłopcy muszą zabrać się z powrotem do pracy, a raczej muszą być znowu gotowi podjąć każdą pracę na każde wezwanie. Zabawa w rozruchy musi się skończyć.

Byłem na pogrzebie Emanuele. Piętnaście lat na niektórych szerokościach geograficznych jest liczbą jak każda inna. W tych stronach śmierć w wieku piętnastu lat uważana jest raczej za egzekucję wyroku niż za odebranie życia. W kościele widziałem wielu chłopców o ponurych twarzach. Co jakiś czas któryś z nich coś krzyknął, na placu przed kościołem wielu skandowało rytmicznie: „na za-wsze z na-mi… na za-wsze z na-mi…”. Tak zwykle wołają ultrasi na stadionie, gdy popularny piłkarz schodzi z boiska po swoim ostatnim meczu. Tutaj nie byli na stadionie, a skandowane hasło było przesycone gniewem. W kościele znajdowali się też policjanci w cywilnych ubraniach, trzymali się z daleka od bocznych naw. Wszyscy od razu ich rozpoznali, ale to nie była odpowiednia pora na załatwianie porachunków. Ja też zwróciłem na nich uwagę, a i oni wyodrębnili mnie w tłumie wypełniającym kościół, nie znalazłszy mojej twarzy w archiwum pamięci. Jeden z nich zagadnął mnie, jak gdyby chciał zmniejszyć moje przygnębienie: „Wszyscy ci, których tu widzisz, byli już karani. Handel narkotykami, kradzieże, napady rabunkowe… Kilku z nich prostytuuje się… Nie ma nikogo, kto byłby całkiem czysty. Im więcej ich zginie, tym lepiej dla wszystkich…”.

Na takie słowa należałoby odpowiedzieć prawym sierpowym albo uderzeniem głową w nos, ale w rzeczywistości tak myśleli wszyscy. I może nawet mieli rację. Patrzyłem na tych chłopców, którzy zarobią sobie na dożywocie kradzieżą 200 euro – szumowiny, namiastki ludzi, dealerzy. Żaden z nich nie skończył jeszcze dwudziestu lat. Ojciec Mauro, proboszcz, który odprawiał mszę pogrzebową, wiedział, kogo ma przed sobą, wiedział, że żaden z tych chłopców nie jest niewinny.

„Chłopak, który zginął, nie był bohaterem…”

Nie trzymał otwartych dłoni, jak to zwykle robią księża wygłaszający kazania podczas niedzielnych mszy. Jego ręce były zaciśnięte w pięści. Nie przemawiał też tonem, jakim zwykle wygłasza się homilię. Był dziwnie zachrypnięty, jak ktoś, kto zbyt długo rozmawiał sam ze sobą, kto trzymał słowa w środku. Mówił głosem nasyconym gniewem, jakby z góry założył sobie, że dla nikogo nie będzie miał zmiłowania, niczego nie przemilczy.

Był jak ci południowoamerykańscy księża podczas ruchów protestacyjnych w Salwadorze, którzy nie mogli dłużej znieść odprawiania mszy za ofiary rzezi, przestawali mówić o miłosierdziu Bożym i zaczynali krzyczeć. Ale tutaj nikt nie wie, kim był Romero. Z ojca Mauro emanowała niesamowita energia. „Nikt nie może zaprzeczyć, że Emanuele ponosi odpowiedzialność za swoje czyny, ale pozostaje faktem, że miał tylko piętnaście lat. W innych częściach Włoch piętnastoletni chłopcy chodzą na basen i na lekcje tańca towarzyskiego. Tutaj jest inaczej. I Pan Bóg na pewno będzie miał na uwadze, że te straszne grzechy popełnił piętnastolatek. Ale jeżeli w południowych Włoszech piętnaście lat wystarczy, żeby pracować, a także kraść, zabijać i umierać od kuli, wystarczy też, by ponosić odpowiedzialność za wszystkie te czyny”.

Wciągnął głęboko nosem duszne powietrze kościoła i mówił dalej: „Mimo wszystko piętnaście lat to tak niewiele, iż musimy bardzo głęboko zastanowić się nad przyczynami tego, co się stało, i rozłożyć odpowiedzialność za czyny Emanuele także na innych. Piętnaście lat tego chłopca puka do sumień tych, którzy mają usta pełne słów o praworządności, pracy, zobowiązaniach. A raczej nie tyle puka, ile wali pięścią…”.


Proboszcz skończył kazanie. Nikt nie zrozumiał tak całkiem, do końca, co chciał powiedzieć. Nie było przy tym przedstawicieli władz ani żadnych instytucji. Chłopcy obecni w kościele robili coraz większe zamieszanie. Trumna została wyniesiona z kościoła przez czterech mężczyzn, ale w pewnej chwili, zamiast opierać się na ich barkach, zaczęła unosić się nad głowami tłumnie zebranych ludzi. Każdy wyciągał ręce w górę, żeby podtrzymać ją choć przez chwilę, jak publiczność koncertów rockowych, gdy idol rzuca się do nich ze sceny. Trumna kołysała się na morzu rąk. Chłopcy na motorach otoczyli karawan gotowy do przewiezienia Manù na cmentarz, tworząc swoisty kondukt pogrzebowy. Grzali silniki, zwiększali obroty, przyspieszali przy wciśniętych hamulcach. Huk motorów był muzyką, która towarzyszyła Emanuele w jego ostatniej drodze. Opony ślizgały się, tłumiki wyły. Wydawało się, że chłopcy mają zamiar towarzyszyć mu, odprowadzić go na tamten świat. Gęsty dym spalin i benzyny napełnił powietrze, przesiąknęły nim ubrania. Skierowałem się do zakrystii, pragnąłem porozmawiać z księdzem, który wypowiedział tyle palących słów. Uprzedziła mnie jakaś kobieta. Chciała koniecznie powiedzieć księdzu, że przecież ten chłopak jest sam sobie winny, a w rodzinie nie otrzymał żadnego wychowania. Potem, dumna z siebie, dodała:

– Moi wnukowie, choć i oni są bezrobotni, nigdy by nikogo nie okradli – i jeszcze, głosem drżącym ze zdenerwowania:

– Czego się w życiu nauczył ten chłopak? Niczego?

Ksiądz miał wzrok wbity w ziemię. Ubrany był w dres. Przez dłuższy czas nic nie mówił, nie spojrzał jej nawet w twarz. Po chwili, dalej patrząc na swoje adidasy, powiedział cicho:

– Tutaj można się nauczyć tylko umierać.

– Słucham?

– Nic, proszę pani, nic.


Ale nie wszyscy są pod ziemią. Nie wszyscy skończyli w bagnie porażki. Jeszcze nie. Istnieją zakłady produkcyjne, w których dalej toczy się praca. Niektóre nawet wygrywają z chińską konkurencją, ponieważ pracują dla wielkich, sławnych projektantów mody. Szybkość i jakość. Najwyższa jakość. Monopol na produkcję najpiękniejszych, ekskluzywnych modeli należy wciąż do nich. Dobre imię „made in Italy” tworzy się właśnie tutaj. Caivano, Sant’Antimo, Arzano i tak dalej, całe Las Vegas Kampanii. Włoska twarz znana światu jest obramowana elegancką materią udrapowaną na gołej czaszce prowincji neapolitańskiej. Sławne firmy nie mają aż takiego zaufania do Azjatów, by wysyłać wszystko na wschód i tam zlecać wykonanie prac. Otwiera się więc manufaktury w pomieszczeniach pod schodami szeregowych domków albo w halach wzniesionych na obrzeżach osiedli. W nich na przykład kroi się skórę na buty, zszywa i przykleja podeszwy. Pracuje się w rzędzie, jeden za drugim. Masz plecy kolegi przed oczami, twoje plecy są przed oczami kolegi z tyłu. Dzień roboczy trwa około dziesięciu godzin. Pensja wynosi między 500 a 900 euro. Nadgodziny są zwykle dobrze opłacane, nawet o 15 euro więcej niż zwykła stawka godzinowa. Rzadko się zdarza, żeby taki zakład zatrudniał więcej niż dziesięciu pracowników. W pracowni na półce zawsze stoi radio lub telewizor. Słucha się muzyki, czasem ktoś zawtóruje śpiewem, ale kiedy terminy gonią, wszyscy milczą i słychać tylko stuk igieł w maszynach. Ponad połowa pracowników to kobiety. Są bardzo sprawne, urodziły się przy maszynie do szycia. Oficjalnie nie ma tu żadnych zakładów produkcyjnych, nie ma też zatrudnionych. Gdyby ta sama praca, o tak wysokim standardzie wykonania, została zadeklarowana zgodnie z prawem, jej koszty wzrosłyby znacznie i ceny gotowych produktów także musiałyby wzrosnąć. Produkcja musiałaby zostać przeniesiona do innego kraju. Przedsiębiorcy z tych stron dobrze zdają sobie z tego sprawę. Zresztą w tych zakładach najczęściej nie ma rozdźwięku między właścicielem a robotnikami. Tutaj konflikt klasowy rozmiękł jak wilgotny herbatnik. Właściciel zwykle sam jeszcze do niedawna był robotnikiem i pracuje w jednym pomieszczeniu z ludźmi, których zatrudnia, siedząc na takim samym stołku, jak wszyscy. Jeżeli zdarza mu się popełnić jakiś błąd, płaci z własnej kieszeni, hipoteką i pożyczką. Wśród podwładnych ma ojcowski autorytet. Można się z nim wykłócić o dzień wolnego czy o parę groszy podwyżki. Nie istnieją umowy o pracę, nie ma biurokracji. Wszystko odbywa się bezpośrednio, opiera na stosunkach międzyludzkich i poczuciu obowiązku, które zastępują kodeks pracy oraz wykształcenie. Rodzina właściciela mieszka zwykle na piętrach nad pracownią. Robotnice często powierzają swoje dzieci opiece córek właściciela, swoistych baby-sitter, albo jego matce, która staje się ich przyszywaną babcią. Dzieci robotnic wychowują się z dziećmi właścicieli. Spełnione marzenie postfordyzmu o zastępowaniu w przedsiębiorstwie relacji pionowych przez poziome – prości robotnicy jedzą obiad wraz z kadrą kierowniczą, po pracy spotykają się na gruncie prywatnym, czują, że są częścią jednej wspólnoty.

W tych zakładach nikt się nie obija. Wszyscy są świadomi, że produkują wyroby najwyższej jakości, wiedzą też, że dostają najniższe wynagrodzenia. Ale albo, albo. Pracuje się po to, żeby zarobić na życie, więc pracuje się jak najlepiej, żeby nikomu nie przyszło do głowy zastąpić cię kimś innym. Nie istnieje system ochrony pracownika, nie ma specjalnych uprawnień, wypowiedzeń, przepustek, świadczeń zdrowotnych, urlopów. Uprawnienia sam sobie musisz wywalczyć, urlop wyprosić. Nie ma się co skarżyć. Wszystko dzieje się tak, jak dziać się musi. Ważne są zdrowe, zręczne ręce, maszyna, przy której pracujesz, i zarobek. Nie ma dokładnych danych na temat liczby pracowników zatrudnionych „na czarno” w tych rejonach. Nie wiadomo też, ilu legalnie zatrudnionych pracowników podpisuje każdego miesiąca listę płac, na której figurują sumy, jakich nigdy nie otrzymali.


Xian miał wziąć udział w przetargu. Weszliśmy do budynku szkoły podstawowej, bez dzieci, bez nauczycielek. Tylko na korytarzach wisiały plansze z bristolu z wyrysowanymi ogromnymi literami. W sali czekało już około dwudziestu osób reprezentujących różne firmy. Xian był jedynym cudzoziemcem. Przywitał się tylko z dwiema osobami obecnymi w sali, a i to raczej zdawkowo. Na szkolnym podwórku zaparkował samochód. Weszło troje ludzi: dwóch mężczyzn i kobieta. Kobieta miała na sobie skórzaną spódniczkę i lakierowane pantofle na wysokim obcasie. Wszyscy oczekujący wstali, żeby się z nią przywitać. Trójka przybyłych zajęła miejsca i rozpoczął się przetarg. Jeden z mężczyzn narysował na tablicy trzy pionowe linie i w pierwszej kolumnie, pod dyktando kobiety, zapisał: 800. Liczbę sztuk odzieży do wyprodukowania. Kobieta wymieniła gatunki materiału i określiła rodzaj ubioru. Do okna podszedł przedsiębiorca z Sant’Antimo i, odwrócony do wszystkich plecami, zaproponował swoją cenę i czas wykonania 800 sztuk odzieży:

– 40 euro za sztukę w dwa miesiące…

Jego oferta znalazła się na tablicy: 800/40/2. Na twarzach reszty zebranych nie było widać zaniepokojenia. Nie przekroczył swoją propozycją granicy niemożliwego. Ewidentnie było to po myśli wszystkich. Tylko zleceniodawcy nie byli usatysfakcjonowani tą propozycją. Licytacja szła dalej.

Przetargi organizowane przez sławne włoskie firmy są przedziwne. Nikt ich nie wygrywa ani nie przegrywa. Ważne, aby uczestniczyć w wyścigach. Zawsze znajdzie się ktoś, kto rzuci się do przodu z ofertą, którą zaakceptują zleceniodawcy, ale nie będzie on jedynym zwycięzcą przetargu. Jego propozycja jest jak początek wyścigu, w którym udział może wziąć każdy, kto się na to zdecyduje. Jeżeli prowadzący licytację przyjmie ofertę, wszyscy obecni przedsiębiorcy mogą zdecydować się wziąć zamówienie. Każdy, kto zgodzi się na proponowane warunki, dostanie materiały do produkcji. Będą przysłane prosto do portu w Neapolu i stamtąd każdy przedsiębiorca może je odebrać. Ale tylko jeden z nich dostanie zapłatę po zakończeniu pracy. Ten, który jako pierwszy odda produkt, pod warunkiem, że jakość będzie bez zarzutu. Wszyscy inni przedsiębiorcy, którzy wzięli udział w przetargu, będą mogli zatrzymać materiały, ale nie dostaną ani grosza. Wielkie domy mody zarabiają tak dużo, że stać je na straty materiałów. Jeżeli któryś z przedsiębiorców parę razy z rzędu nie odda wykonanego zamówienia i wykorzysta udział w przetargu dla uzyskania materiałów, zostanie pozbawiony prawa udziału w następnych licytacjach. Tym sposobem wielkie firmy świata mody zapewniają sobie szybkość realizacji zamówień, bo jeżeli ktoś ociąga się z wykonaniem pracy, inny zrobi to za niego. W świecie mody nie można się spóźniać.

Ku zadowoleniu kobiety siedzącej za biurkiem następna ręka podniosła się w górę. Ręka bardzo eleganckiego biznesmena.

– 20 euro w 25 dni.

Skończyło się na tym, że przyjęto tę właśnie ofertę. Tylko dziewięciu spośród dwudziestu przedsiębiorców, którzy wzięli udział w przetargu, zadeklarowało chęć uczestnictwa w tych wyścigach. Nawet Xian nie odważył się na tak ryzykowne przedsięwzięcie. Uznał za niemożliwe wykonanie tej pracy w tak krótkim czasie, za tak niską cenę. Po przetargu kobieta zapisała nazwiska biznesmenów, adresy ich zakładów, numery telefonów. Zwycięzca zaprosił wszystkich na obiad do swojego domu. Miał zakład krawiecki na parterze, on z żoną zajmowali pierwsze piętro, na drugim mieszkał syn. Opowiadał wszystkim z dumą:

– Chcę dobudować drugie piętro, już złożyłem wniosek o pozwolenie. To dla młodszego syna, będzie się żenił.

Prowadząc nas po schodach, opowiadał o swojej rodzinie, która rozbudowywała się podobnie jak jego dom.

– Jeżeli macie synów, nie powierzajcie im kontroli szwaczek, bo z tego wynikają same kłopoty. Ja mam dwóch synów i obaj związali się z dziewczętami, które u mnie pracowały. Przy kontroli stawiajcie pedałów, tak jak robiło się to kiedyś…

Pojawili się także pracownicy z warsztatu, żeby wznieść toast za nowe zamówienie. Dla nich oznacza to wytężoną pracę na dwie zmiany: pierwsza od szóstej rano do dziewiątej wieczorem, z półgodzinną przerwą na obiad, druga, nocna, od dwudziestej pierwszej do szóstej rano. Robotnice miały staranny makijaż i duże kolczyki, fartuchy chroniły ich ubrania przed kurzem i smarem maszyn. Niby Superman, który zdejmuje koszulę i już jest gotowy do akcji w swoich niebieskich trykotach, wszystkie dziewczęta pod fartuchami były wystrojone na wieczorne wyjście. Natomiast mężczyźni wyglądali dość niechlujnie, w sportowych bluzach i spodniach roboczych. Po toaście gospodarz domu odszedł na stronę z jednym z gości. Zaraz dołączyli do nich inni przedsiębiorcy, którzy zaakceptowali warunki przetargu. Nie dlatego, żeby mieli coś do ukrycia przed resztą zebranych, ale by uszanować stary zwyczaj, który zabrania rozmawiać o pieniądzach przy stole. Xian wytłumaczył mi, kim jest ten człowiek. Wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażamy sobie bankowego kasjera. Miał przekazać gotówkę i umówić się z gospodarzem w sprawie stopy procentowej. Ale nie reprezentował żadnego banku. Sławne domy mody płacą dopiero za skończoną pracę, a raczej za pracę przyjętą. Pensje, koszty produkcji, a nawet transportu – na wszystko producent musi wyłożyć z własnej kieszeni. I tutaj z pomocą przychodzi kamorra: pożycza pieniądze, zgodnie z geografią wpływów poszczególnych klanów. W Arzano pomoże klan Di Lauro, w Sant’Antimo rodzina Verde, a rodzina Cennamo w Crispano. I tak dalej. Przedsiębiorstwa dostają od kamorry tanie pożyczki, od 2 do 4 procent. Wydawałoby się, że dla banku nie może być lepszego kredytobiorcy niż przedsiębiorstwo współpracujące z wielkimi kreatorami mody włoskiej. Przecież pracują dla najsławniejszych firm, produkują to, co na rynku najlepsze! Ale te zakłady działają w mroku półlegalności, a dyrektorzy banków nie przyjmują duchów w swoich gabinetach. Dyspozycyjność zasobów finansowych gwarantowana przez kamorrę jest jednocześnie dla pracowników zatrudnionych w tych zakładach jedyną szansą na kredyt. Tylko dzięki niej w rejonach, w których ponad 40 procent mieszkańców żyje z pracy „na czarno”, sześć rodzin na dziesięć stać na zakup mieszkania. Poza tym zakłady, których produkcja zostanie odrzucona przy kontroli jakości, znajdą dzięki kamorze kupca na wyprodukowane wyroby. Sprzedają wszystko klanom, które umieszczą je na rynku podróbek. To, co widzimy na wybiegach pokazów mody, na światowych premierach i czerwonych chodnikach festiwali filmowych, pochodzi stąd. Z okolic Neapolu i Salento. Z głównych ośrodków przemysłu odzieżowego działających w szarej strefie, z Las Vegas Kampanii oraz z Apulii. Casarano, Tricase, Taviano, Melissano niedaleko Capo di Leuca, południowe Salento. Stąd pochodzą, z tych dziur na końcu świata. Tutaj mogły zostać wyprodukowane z pominięciem zwykłych, legalnych procedur. Tak już jest, to normalne, takie są prawa kapitalizmu. Ale gdy przyglądasz się tym dziurom z bliska, gdy widzisz, jak to wszystko działa, doznajesz dziwnego uczucia. Uczucia ciężaru i stałego niepokoju. Tak jakbyś miał prawdę w żołądku.


Wśród pracowników zatrudnionych u przedsiębiorcy, który wygrał przetarg, był jeden szczególnie zdolny. Pasquale. Długi jak tyczka, bardzo szczupły, lekko zgarbiony. Jego wysoki wzrost ciążył mu najbardziej w okolicach ramion, przy karku. Jednym słowem, sylwetką przypominał hak. Szył na podstawie rysunków i projektów, które przychodziły prosto od projektantów mody. Realizował zamówienia na szczególnie ekskluzywne modele. Zamówienia skierowane bezpośrednio do niego. Jego uposażenie pozostawało zawsze takie samo, ale zmieniały się zadania do wykonania, a on sam czerpał z tego pewną satysfakcję. Pasquale od razu wzbudził moją sympatię, gdy tylko zauważyłem jego wydatny nos. Miał starą twarz, choć był jeszcze całkiem młody. Miał twarz kogoś, kto cały czas spędza z nożyczkami w ręce, nad wykrojami i skrawkami materiałów, kto ma opuszki palców pokłute igłą i otarte szwami. Pasquale był jednym z tych nielicznych pracowników, którzy mogli samodzielnie wybierać tkaniny. Niektóre domy mody miały tak wielkie zaufanie do jego gustu, że zlecały mu zamawianie tkanin bezpośrednio z Chin i on sam sprawdzał potem ich jakość. Przy takiej właśnie okazji Xian i Pasquale poznali się kiedyś w porcie. W tym samym porcie spotkaliśmy się z nim któregoś dnia w restauracji. Po obiedzie Xian i Pasquale pożegnali się, wsiedliśmy do samochodu i skierowaliśmy się w stronę Wezuwiusza. O wulkanach zwykło się myśleć, że są szare, tymczasem Wezuwiusz jest zielony. Z daleka wygląda, jakby pokrywała go jednolita warstwa mchu. Zamiast kontynuować podróż drogą prowadzącą do miejscowości położonych u stóp góry, samochód wjechał na plac przed jakimś domem. Czekał tam na nas Pasquale. Nie rozumiałem, co się dzieje. Wysiadł ze swego auta i wszedł do bagażnika samochodu Xiana. Spróbowałem dowiedzieć się, co to wszystko znaczy:

– Co się dzieje? Dlaczego on jedzie w bagażniku?

– Bądź spokojny. Pojedziemy teraz do Terzigno, do zakładu krawieckiego.

Za kierownicą usiadł człowiek przypominający Minotaura. Siedział przedtem w samochodzie Pasquale i widać było, że doskonale wie, co ma robić. Wrzucił tylny bieg, przejechał przez bramę i zanim jeszcze wjechał na drogę, wyjął pistolet. Półautomatyczny. Odbezpieczył go i włożył sobie między uda. Nie odezwałem się ani słowem, ale Minotaur w lusterku wstecznym zauważył, że patrzę na niego lekko wystraszony.

– Kiedyś chcieli nas załatwić.

– Ale kto? – bardzo pragnąłem, żeby wytłumaczyli mi wszystko od początku.

– Ci, którzy nie chcą, żeby Chińczycy nauczyli się pracować przy ekskluzywnej modzie. Jednym słowem ci, którzy z Chin chcą tylko towaru, nic więcej.

Dalej nic z tego nie rozumiałem. Odezwał się Xian, swoim zwykłym, uspokajającym głosem:

– Pasquale nam pomaga. Uczy nas pracy przy ubiorach najwyższej jakości, do których nas jeszcze na razie nie dopuszczają. Uczymy się od niego mistrzowskiego krawiectwa…

Po tym wyjaśnieniu Minotaur starał się usprawiedliwić pistolet:

– Pewnego razu jeden taki wyjechał nagle, widzisz, tam, na tamtym placu i strzelił do naszego samochodu. Trafił w silnik i wycieraczkę. Gdyby nas chcieli wtedy zabić, zabiliby nas, ale to było tylko ostrzeżenie. Jeżeli przyjdzie im do głowy zrobić to znowu, jestem przygotowany.

Minotaur wytłumaczył mi jeszcze, że kiedy prowadzi się samochód, najlepiej trzymać pistolet między udami. Gdyby leżał na tablicy rozdzielczej, trzeba by więcej czasu, żeby po niego sięgnąć. Droga do Terzigno była bardzo stroma, sprzęgło wydzielało wstrętny zapach. Obawiałem się nie tyle serii z automatu, ile tego, że przy którymś szarpnięciu samochodu pistolet wystrzeli kierowcy prosto w mosznę. Przybyliśmy na miejsce bez przeszkód. Gdy tylko samochód się zatrzymał, Xian otworzył bagażnik. Pasquale wyszedł. Przypominał zmiętą chusteczkę higieniczną, która powoli się rozprostowuje. Podszedł do mnie i powiedział:

– Za każdym razem to samo. Jakbym się ukrywał przed policją. Ale rzeczywiście lepiej, że nikt mnie nie widzi w tym samochodzie. W przeciwnym razie… – i gwałtownym gestem przejechał sobie ręką po szyi.

Hala fabryczna była duża. Nie ogromna, ale duża. Należała do Xiana, był z niej bardzo dumny. W środku mieściło się dziewięć niezależnych warsztatów prowadzonych przez dziewięciu chińskich przedsiębiorców. Od wejścia wyglądało to wszystko jak wielka szachownica. Każdy warsztat miał własne stanowiska pracy, przy których siedzieli ludzie, i mieścił się na ograniczonej, kwadratowej przestrzeni. Xian tak podzielił halę, że każdy warsztat dysponował powierzchnią podobnej wielkości jak zakłady w rejonie Las Vegas. Zamówienia rozdzielał drogą przetargu, systemem, który zdążyłem już poznać. Zdecydował, że nie pozwoli dzieciom wchodzić na teren hali, a pracę na zmiany zorganizował tak samo, jak we włoskich zakładach krawieckich. Poza tym przy realizacji zewnętrznych zamówień nie wymagał zaliczek gotówką. Jednym słowem, Xian stawał się rasowym przedsiębiorcą w branży mody włoskiej.

Chińskie fabryki w Chinach stanowiły konkurencję dla chińskich fabryk we Włoszech. I dlatego dzielnice Chinatown w Prato, Rzymie i całej reszcie Włoch przechodziły głęboki kryzys. W swoim czasie przeżyły tak gwałtowny boom ekonomiczny, że obecny upadek był tym bardziej bolesny. Istniał tylko jeden sposób na uratowanie chińskich warsztatów krawieckich: wdrożyć robotników w tajniki pracy przy ekskluzywnej modzie. Nauczyć się zawodu od Włochów, od drobnych przedsiębiorców z Las Vegas, skończyć z produkcją tandety i przestawić się na produkcję ubiorów najwyższej jakości. Zająć miejsce, wejść w układy, przejąć metody pracy włoskich producentów z szarej strefy i wykonywać tę samą robotę. Tyle tylko, że trochę taniej i szybciej.


Pasquale wyjął z walizki ciemny materiał. Miał z niego wykroić i uszyć ubranie w zakładzie, w którym był zatrudniony. Tymczasem robił to tutaj, na biurku, przed kamerą rejestrującą jego ruchy i przekazującą obraz na ogromny ekran powieszony za jego plecami. Stała przed nim dziewczyna z mikrofonem przy ustach, która tłumaczyła na język chiński komentarze Pasquale. To była piąta lekcja.

– Musicie zwrócić szczególną uwagę na szwy. Szew powinien być bardzo lekki, ale nie niewidzialny.

Chiński trójkąt. San Giuseppe Vesuviano, Terzigno, Ottaviano, to główne ośrodki chińskiej produkcji odzieżowej. Wszystko, co dzieje się w chińskich społecznościach w całych Włoszech, zdarzyło się już w Terzigno. Pierwsze warsztaty, pierwsza produkcja, pierwsze zabójstwa. Tutaj został zamordowany Wang Dingjm, czterdziestoletni imigrant, który przyjechał samochodem z Rzymu, zaproszony przez znajomych na jakąś uroczystość. Zaprosili go, a potem strzelili mu w skroń. Wang był jednym z tych, których nazywa się głową węża – był przewodnikiem. Pracował dla kryminalnej organizacji z siedzibą w Pekinie, która przerzucała nielegalnie do Włoch obywateli chińskich. Często „głowy węża” wchodzą w konflikt z przedsiębiorcami poszukującymi taniej siły roboczej, dzieje się tak wtedy, gdy nie dostarczą zamówionej liczby ludzi. I tak jak zabija się dealera narkotyków, gdy zatrzymuje dla siebie część zysku, tak samo likwiduje się „głowę węża”, gdy oszukuje na ludzkim towarze. Ale nie tylko mafiosi kończą w ten sposób. Na drzwiach zakładu przyczepione było zdjęcie drobnej dziewczyny o miłej buzi, różowych policzkach i rzęsach pociągniętych tuszem. Znajdowało się w miejscu, gdzie tradycyjnie można by się spodziewać żółtej twarzy Mao. Ta dziewczyna to Zhang Xiangbi, zamordowana i wrzucona do studni. Parę lat temu pracowała właśnie tutaj. Była w ciąży. Pewien mechanik z tych stron zwrócił na nią uwagę; często przechodziła obok jego warsztatu, spodobała mu się i to był dla niego wystarczający powód, żeby ją mieć. Chińczycy pracują jak mrówki, poruszają się bezgłośnie jak węże, są bardziej milczący niż głuchoniemi, nie mają wolnej woli i na wszystko się zgadzają. Tak przynajmniej wszyscy albo prawie wszyscy o nich myślą. A jednak Zhang stawiła opór i próbowała ucieczki, kiedy mechanik stał się zbyt nachalny. Nie mogła jednak nigdzie się poskarżyć. Była Chinką i musiała pozostać niewidzialna. Mężczyzna spróbował po raz drugi i tym razem nie ścierpiał oporu dziewczyny. Zmasakrował ją kopniakami, po czym podciął jej gardło i wrzucił ciało do studni artezyjskiej, gdzie potem długo leżało, puchnąc od wilgoci. Pasquale słyszał tę historię, wstrząsnęła nim. Za każdym razem, gdy przyjeżdżał na lekcje, odwiedzał brata zamordowanej dziewczyny i pytał, jak mu się powodzi, czy mu czegoś nie potrzeba. Za każdym razem słyszał tę samą odpowiedź: „Nie, dziękuję”.


Bardzo się przywiązałem do Pasquale. Kiedy mówił o tkaninach, przypominał proroka. W sklepach był bardzo pedantyczny, zwracał uwagę na najmniejszy szczegół. Nie można było z nim spacerować, bo zatrzymywał się przed każdą wystawą sklepową, krytykując krój marynarki czy też wstydząc się za krawca, który zaprojektował spódniczkę. Był w stanie przewidzieć wytrzymałość spodni, sukienki czy męskiego ubrania. Wiedział, ile razy będzie można wyprać tkaninę, zanim ubiór straci fason. Pasquale wprowadził mnie w skomplikowany świat tekstyliów. Zacząłem odwiedzać go w domu. Jego rodzina, żona i troje dzieci, wprawiała mnie w dobry nastrój. Byli zawsze zawsze czymś zajęci, lecz nie było w ich domu chaosu ani rozgardiaszu. Także tego wieczoru młodsze dzieci biegały po mieszkaniu na bosaka, nie robiąc hałasu. Pasquale włączył telewizor, zmienił kilka kanałów, po czym zatrzymał się na jednym i patrzył nieruchomo w ekran, mrużąc oczy jak krótkowidz, chociaż przecież miał doskonały wzrok. Przedtem też nikt się nie odzywał, ale teraz cisza wydawała się gęsta i ciężka. Luisa, żona Pasquale, czegoś się domyśliła, zbliżyła się do telewizora i podniosła rękę do ust, jak ktoś, kto jest świadkiem strasznego wydarzenia i próbuje powstrzymać się od krzyku. W telewizji transmitowano uroczystość rozdania Oscarów. Angelina Jolie szła powoli po czerwonym chodniku, ubrana w przepiękny kostium z białego gładkiego jedwabiu. Model szyty na miarę, jeden z tych, które najsławniejsi włoscy dyktatorzy mody ofiarowują wielkim gwiazdom. Ten kostium uszył Pasquale w Arzano, w zakładzie krawieckim z szarej strefy. Powiedziano mu tylko: „To pojedzie do Ameryki”. Pasquale szył już wiele razy dla amerykańskich klientów. Ten komplet pamiętał doskonale. Pamiętał dokładnie wszystkie wymiary. Wycięcie przy szyi, obwód nadgarstka. I spodnie. Pamięta, jak wygładzał ręką szwy po wewnętrznej stronie nogawek, wyobrażając sobie ciało, które będą okrywać. Ciało absolutnie pozbawione erotyzmu, jak wyobraża je sobie każdy krawiec: kinetyka mięśni, rzeźba kości. Ciało, które należy okryć, znajdując wspólny mianownik między mięśniami, kośćmi a postawą. Po tkaninę pojechał do portu, jeszcze pamiętał ten dzień. Zamówiono wtedy u niego trzy ubiory, nie dając mu żadnych bliższych informacji. Zleceniodawcy wiedzieli, dla kogo są przeznaczone, ale nikt nie powiedział mu na ten temat ani słowa.

W Japonii krawiec, który uszył suknię ślubną żony następcy tronu, został zaproszony na oficjalne przyjęcie; berlińska gazeta poświęciła sześć stron krawcowi pierwszej niemieckiej pani kanclerz. Chwalono jego umiejętności, doskonałe rzemiosło, fantazję i gust. Pasquale był przepełniony gniewem; gniewem, który dławił go w środku. Bo przecież każdy ma prawo do satysfakcji, zasługi powinny być uznane i docenione. Czuł w sobie, w jakiejś części wątroby czy żołądka – nie potrafiłby tego określić – że zrobił świetną robotę, i pragnął, żeby ktoś mu to przyznał. Wiedział, że na to zasługuje. Ale nikt mu niczego nie powiedział. Dowiedział się przez przypadek. Gniew dla samego gniewu, bezcelowy, po którego stronie są wszystkie możliwe racje, ale nic z tego nie wynika. Pasquale nie będzie mógł się nawet nikomu pochwalić. Nie będzie mógł powiedzieć, oglądając następnego dnia gazetowe zdjęcia z oscarowej gali: „To ja uszyłem ten kostium”. Nikt by w to nie uwierzył. Ceremonia rozdawania Oscarów, Angelina Jolie ubrana w kostium uszyty w Arzano przez Pasquale. Szczyty i niziny. Miliony dolarów i 600 euro na miesiąc. Kiedy zrobiłeś wszystko, co mogłeś, kiedy twoje zdolności, talent, zręczność i poczucie obowiązku połączyły się i wydały wspaniałe owoce, i kiedy wszystko to niczego nie zmienia, masz ochotę położyć się z twarzą zanurzoną w nicości, pogrążyć się w próżni. Zniknąć, pozwolić, żeby nad tobą mijały minuty i godziny, zanurzyć się w ruchomych piaskach. I nic już nie robić. Tylko oddychać, nic więcej. I tak nic nigdy nie zmieni twojego życia. Nawet kostium uszyty dla Angeliny Jolie na ceremonię rozdania Oscarów. Pasquale wyszedł z domu, nie zamykając nawet za sobą drzwi. Luisa wiedziała, gdzie się skierował. Pojechał do Secondigliano. Wiedziała też, z kim się tam spotka. Rzuciła się na tapczan i zanurzyła twarz w poduszce jak mała dziewczynka. Nie wiem dlaczego, ale kiedy Luisa zaczęła płakać, przyszły mi do głowy słowa Vittoria Bodiniego o tym, co robili chłopi z Południa, żeby nie powołano ich do wojska, żeby nie zapełniać okopów pierwszej wojny światowej, nie bronić granic, o których nie wiedzieli nawet, że istnieją. Bodini pisał:

„W czasie wojny chłopi i przemytnicy / wkładali sobie pod pachy liście Xanti-Yaca / wywołujące gorączkę. / Dreszcze udawanej malarii, sztuczna gorączka, / od której dzwoniły zęby / były ich sądem / nad rządzącymi i nad historią”.

Płacz Luisy był jak gorączka tych chłopów: osądzał rząd i historię. To nie był wyraz żalu z powodu doznanej krzywdy. To nie był nawet wybuch rozpaczy. Płacz Luisy był jak uwspółcześniony rozdział Kapitału Marksa, jak ustęp z Bogactwa narodów Adama Smitha, jak akapit Ogólnej teorii zatrudnienia Johna Maynarda Keynesa czy przypis do dzieła Maxa Webera Etyka protestancka a duch kapitalizmu. Był ich dodanym albo usuniętym fragmentem. Który zapomniano napisać, a może pisze się go wciąż jeszcze, lecz nie tam, gdzie trzeba. Płacz Luisy nie był desperackim wybuchem, lecz analizą. Surową, drobiazgową, precyzyjną, popartą argumentami. Wyobrażałem sobie Pasquale na ulicy, tupiącego nogami, jakby czyścił buty ze śniegu. Pasquale, który jak dziecko dziwi się, dlaczego życie musi być tak bolesne. Do tej pory dawał sobie radę. Potrafił się opanować, robił to, co potrafił najlepiej, i czerpał z tego satysfakcję. I wykonywał swój zawód z rzadkim mistrzostwem. Ale w tamtej chwili, gdy zobaczył to ubranie, to piękne ciało okryte tkaniną, którą pieścił własnymi rękami, poczuł się samotny. Bezgranicznie samotny. Bo jeżeli wiedza, jaką posiadamy, zawiera się tylko w granicach naszego ciała, naszego mózgu, to jest tak samo, jak gdybyśmy żadnej wiedzy nie posiadali. I jeżeli praca służy tylko do zaspokojenia podstawowych potrzeb, do utrzymania się na powierzchni, służy sama sobie, jest najgorszą samotnością.


Spotkałem Pasquale dwa miesiące później. Zrobili z niego kierowcę. Transportował wszystkie rodzaje towarów – legalne i nielegalne – dla firm związanych z rodziną Licciardi z Secondigliano. Przynajmniej tak słyszałem. Najlepszy krawiec na świecie jeździł dla kamorry ciężarówką między Secondigliano a Lago di Garda. Zaprosił mnie na obiad, przewiózł mnie swoim ogromnym autem. Jego ręce były czerwone, ze spękanymi knykciami. Jak u każdego kierowcy, który godzinami trzyma kierownicę, dłonie mu marzną i blokuje się krążenie krwi. Nie miał pogodnej twarzy jak kiedyś; wybrał to zajęcie, żeby zrobić na złość swojemu losowi, żeby dać kopniaka w tyłek własnemu życiu. Nie wytrzymał. Nawet jeżeli w jego sytuacji rzucić wszystko w diabły znaczyło żyć gorzej. Podczas obiadu wstał od stołu, żeby przywitać się z jakimś znajomym. Przy talerzu zostawił portfel. Wystawała z niego strona z gazety złożona na czworo. Rozprostowałem ją. Było na niej zdjęcie Angeliny Jolie ubranej na biało. Kostium uszyty przez Pasquale. Marynarka założona na gołe ciało. Potrzeba było dużych zdolności, by tkanina leżała jak druga skóra, żeby nie zmieniała formy w ruchu.

Jestem pewny, że kiedy po kolacji w domu dzieci zasypiają po całym dniu zabawy, a żona, zanim zabierze się do zmywania naczyń, dzwoni do matki, Pasquale w samotności otwiera portfel i ogląda stronę z gazety. I jestem przekonany, że w takich chwilach, gdy patrzy na arcydzieło, które stworzyły jego ręce, Pasquale jest szczęśliwy. Gniewnym szczęściem. Ale o tym nikt się nigdy nie dowie.

Gomorra

Подняться наверх