Читать книгу Delikatna równowaga - Rohinton Mistry - Страница 8

Оглавление

PROLOG: 1975

Spęczniały od podróżnych ekspres poranny zwolnił biegu, po czym raptownie szarpnął do przodu, jakby zamierzał na powrót przyśpieszyć. Podstępna zmiana tempa narobiła zamętu wśród pasażerów. Zawieszona u wejścia wybrzuszona ludzka masa nabrzmiała groźnie niczym rozdęta do granic bańka mydlana.

W wagonie Maneck Kohlah, trzymający się uchwytu nad głową i podpierany bezpiecznie przez stłoczoną wokół ciżbę, poczuł, jak czyjś łokieć wytrąca mu z ręki podręczniki. Chudym młodzieńcem z sąsiedniego siedzenia rzuciło prosto w ramiona mężczyzny siedzącego naprzeciwko. Podręczniki Manecka wylądowały na jego grzbiecie.

– Au! – wykrzyknął młodzieniec, gdy jeden z tomów rąbnął go w plecy.

Wśród śmiechu chłopak i jego stryj wyplątali się ze swoich objęć. Ishvar Darji, ze zdeformowanym lewym policzkiem, pomógł bratankowi podnieść się i wrócić na miejsce.

– Wszystko w porządku, Om?

– Jasne, poza dziurą w plecach – odpowiedział Omprakash Darji, podnosząc dwie książki obłożone brązowym papierem. Zważył je w szczupłych dłoniach i rozejrzał się wokół, szukając tego, kto je upuścił.

Maneck zgłosił się po swoją własność. Wzdrygnął się na myśl o tym, jak ciężkie podręczniki grzmocą w ten kruchy kręgosłup. Przypomniało mu się, jak wiele lat wcześniej zabił kamieniem wróbla i jak później zrobiło mu się od tego niedobrze.

Pośpieszył z gorączkowymi przeprosinami.

– Bardzo mi przykro, książki mi się wyśliznęły...

– Nie przejmuj się – uspokajał Ishvar. – To nie twoja wina.

A zwracając się do bratanka, dodał:

– Całe szczęście, że nie było na odwrót, no nie? Jakbym ja zwalił się na ciebie, tobym ci kości pogruchotał.

Zaśmiali się znowu, a skruszony Maneck razem z nimi.

Ishvar Darji nie był tęgim mężczyzną. Ich żarciki odnosiły się nie tyle do tuszy, co do kontrastu z kościstymi członkami Omprakasha. Raz jeden, raz drugi rzucał jakiś dowcip na ten temat. Kiedy zasiadali do wieczornego posiłku, Ishvar zawsze nakładał większą porcję na emaliowany talerz bratanka, a w przydrożnej dhabie[2] czekał, aż Omprakash oddali się po wodę lub do latryny, a następnie szybko przekładał część swojego jedzenia na jego liść.

Na protesty Omprakasha Ishvar mówił:

– A co będzie, kiedy wrócimy do wioski? Pomyślą, że w mieście morzyłem mojego bratanka głodem i sam zjadałem wszystko. Jedz, jedz! Muszę cię podtuczyć, tylko tak ocalę honor!

– Spokojna głowa – odgryzał się Omprakash. – Jeśli twój honor waży choć połowę tego co ty, to i tak wystarczy aż nadto.

Mimo to sylwetka Omprakasha na przekór zabiegom stryja nadal odznaczała się zapałczaną wątłością. Także ich zasoby wyglądały chudo i mizernie, a triumfalny powrót do wioski wciąż pozostawał odległym marzeniem.

Jadący na południe ekspres zwolnił ponownie. Szczękające wagony zatrzymały się z pneumatycznym sykiem. Pociąg stał między stacjami. Hamulce sapały jeszcze kilka chwil, wypuszczając powietrze, potem zamarły.

Omprakash wyjrzał przez okno, żeby ustalić, gdzie stanęli. Za płotem odgradzającym tory, wzdłuż rowu, którym płynęły ścieki, stały byle jak sklecone budy. Dzieci grały w coś przy użyciu patyków i kamieni. Pomiędzy nimi podskakiwał podniecony szczeniak, próbujący włączyć się do gry. Opodal mężczyzna z nagim torsem doił krowę. Mogli być wszędzie.

W stronę pociągu popłynęła gryząca woń dymu z ognia podsycanego wysuszonym krowim łajnem. Zaraz przed nimi, przy przejeździe kolejowym, zebrał się tłum. Kilku mężczyzn wyskoczyło z wagonu i ruszyło wzdłuż torów.

– Obyśmy zdążyli na czas – powiedział Omprakash. – Jak ktoś tam dotrze przed nami, to ciemna mogiła.

Maneck Kohlah zapytał, jak daleko jadą. Ishvar wymienił stację.

– O, to tak jak ja – powiedział Maneck, skubiąc palcami skąpy wąsik.

Ishvar podniósł wzrok ku gęstwinie nadgarstków pnącej się w stronę sufitu, z nadzieją, że wypatrzy wśród nich cyferblat.

– Przepraszam, która jest? – spytał kogoś przez ramię. Zagadnięty mężczyzna z gracją podciągnął mankiet i odsłonił zegarek: za kwadrans dziewiąta.

– No dalej, brachu, rusz się! – zawołał Omprakash, uderzając dłonią w siedzenie między swoimi udami.

– Nie taki posłuszny jak woły u nas w wiosce, co? – powiedział jego stryj, a Maneck się roześmiał. – Serio! – dodał. Odkąd pamiętał ich wioska nigdy nie przegrała w wyścigu wolich zaprzęgów, które odbywały się przy okazji różnych świąt.

– Wystarczy działka opium i pociąg będzie śmigał jak te woły – poradził Omprakash.

Przez zatłoczony wagon przeciskał się sprzedawca grzebieni, pstrykając plastikowymi zębami sporego grzebienia. Podróżni utyskiwali i złorzeczyli, rozzłoszczeni, że zakłóca im się spokój.

– Hej, ty! – przywołał go Omprakash.

– Opaska na włosy, plastikowa, nie do złamania, spinka do włosów, plastikowa, w kształcie kwiatu, w kształcie motyla, grzebień kolorowy, nie do złamania. – Sprzedawca grzebieni recytował monotonnie bez większego zapału, niepewny, czy ma przed sobą prawdziwego klienta, czy tylko znudzonego podróżą żartownisia. – Grzebienie, duże, małe, różowe, pomarańczowe, brązowe, zielone, żółte, niebieskie. Grzebienie nie do złamania.

Omprakash na próbę przeczesał włosy kilkoma egzemplarzami, ostatecznie wybrał czerwony w rozmiarze kieszonkowym. Zanurzył rękę w spodniach i wyłuskał monetę. Sprzedawca, znosząc nieprzyjazne łokcie i ramiona, odliczył resztę. Rękawem koszuli otarł olejek do włosów z odrzuconych grzebieni i schował je z powrotem do przewieszonej przez ramię torby. Na wierzchu zostawił tylko jeden duży, z dwoma rzędami zębów, którymi miękko pstrykał przeciskając się dalej przez wagon.

– Co się stało z twoim żółtym grzebieniem? – zapytał Ishvar.

– Pękł na pół.

– Jak?

– Miałem go w tylnej kieszeni i na nim usiadłem.

– To nie jest dobre miejsce dla grzebienia. Grzebienia używa się do głowy, a nie do siedzenia, Om.

Zawsze mówił na bratanka Om, a Omprakashem nazywał go tylko w gniewie.

– Gdyby to było twoje siedzenie, grzebień roztrzaskałby się na setki kawałków – odciął się bratanek, a Ishvar parsknął śmiechem. Tylko przeorany blizną lewy policzek trwał pewnie niczym keja, wokół której falowały zmarszczki jego uśmiechów.

Żartobliwie połaskotał Omprakasha pod brodą. Ich zachowanie zwykle nie wskazywało na dzielącą ich różnicę wieku – jeden miał czterdzieści sześć lat, drugi siedemnaście.

– Uśmiechnij się, Om. Jak się tak złościsz i krzywisz, to mina nie pasuje do tej fryzury na bohatera. – Mrugnął do Manecka, żeby włączyć go do zabawy. – Z takim czubem będziesz miał powodzenie u dziewczyn. Ale spokojna głowa, Om. Wybiorę dla ciebie miłą żonę. Dużą i silną kobietę, i żeby miała ciała za dwie.

Omprakash wyszczerzył zęby i nowym grzebieniem fantazyjnie zaczesał sobie grzywę. Nic nie wskazywało, że pociąg niebawem ruszy. Mężczyźni, którzy wcześniej wyprawili się na zewnątrz, wrócili z nowiną, że przy torach niedaleko przejazdu po raz kolejny znaleziono czyjeś zwłoki. Maneck przysunął się do drzwi, by posłuchać. Szybki i przyjemny sposób na zejście, pomyślał. Byle tylko pociąg uderzył człowieka równo.

– Może to ma coś wspólnego ze stanem wyjątkowym – dodał ktoś.

– A co tu niby jest wyjątkowego?

– Dziś rano pani premier przemawiała w radiu. Coś że kraj jest zagrożony od środka.

– Brzmi jak następna rządowa szopka.

– Dlaczego wszyscy się uparli, żeby umierać na torach? – utyskiwał ktoś inny. – Żadnego poważania dla takich jak my. Morderstwa, samobójstwa, zbrodnie naksalickich terrorystów[3], śmiertelne zejście na komendzie – a skutek taki, że pociągi się spóźniają. A może by tak trucizna, wysoki budynek albo nóż?

Wreszcie wyczekiwany z dawna pomruk przetoczył się przez wagony, a po długim, stalowym kręgosłupie pociągu przebiegł dreszcz. Na twarzach pasażerów zajaśniała ulga. Kiedy skład z wolna mijał przejazd kolejowy, wszyscy wyciągnęli szyje, by zobaczyć przyczynę opóźnienia. Trzech umundurowanych policjantów stało nad pośpiesznie przykrytymi zwłokami oczekującymi na podróż do kostnicy. Niektórzy pasażerowie dotknęli czoła lub złożyli dłonie i wyszeptali „Ram, Ram”[4].

Maneck Kohlah wysiadł z pociągu za stryjem i bratankiem i razem opuścili peron.

– Przepraszam – powiedział, wyciągając z kieszeni jakiś list – jestem tu nowy, czy wiecie może jak dojść pod ten adres?

– Pytasz niewłaściwych ludzi – odparł Ishvar, nie patrząc na kartkę. – My też tutaj od niedawna.

Za to Omprakash zerknął na list.

– Patrz, przecież to to samo imię!

Ishvar wydobył z kieszeni sfatygowany świstek i porównał. Bratanek miał rację, proszę bardzo: Dina Dalal, a potem adres.

Omprakash spojrzał na Manecka z nagłą wrogością.

– Po co idziesz do Diny Dalal? Jesteś krawcem?

– Ja, krawcem? Nie, to przyjaciółka mojej matki.

Ishvar klepnął bratanka po ramieniu.

– Widzisz, panikujesz i tyle. Chodź, poszukajmy tego domu.

Maneck nie rozumiał, o co chodzi. Dopiero gdy wyszli ze stacji, Ishvar wyjaśnił.

– Rzecz w tym, że Om i ja jesteśmy krawcami. Dina Dalal ma pracę dla dwóch krawców. Idziemy się zgłosić.

– I myśleliście, że biegnę, żeby ukraść wam pracę – uśmiechnął się Maneck. – Spokojnie, jestem tylko studentem. Dina Dalal i moja matka chodziły razem do szkoły. Pozwoliła mi zatrzymać się u siebie na parę miesięcy, to wszystko.

Spytali panwalę[5] o drogę i podążyli wskazaną ulicą. Omprakash nadal był trochę nieufny.

– Jeśli zatrzymujesz się u niej na kilka miesięcy, to gdzie twój kufer i wszystkie klamoty? Masz tylko dwie książki?

– Dzisiaj się tylko przedstawię. W przyszłym miesiącu przeniosę rzeczy z akademika.

Minęli żebraka spoczywającego w półleżącej pozycji na niedużej drewnianej platformie na kółkach, które utrzymywały ją cztery cale nad ziemią. Żebrak nie miał ani jednego palca u dłoni, a jego nogi zostały amputowane tuż przy pośladkach.

– O babu, ek pajsa da-re! – zaśpiewał, potrząsając blaszaną puszką trzymaną między zabandażowanymi dłońmi. – O babu! Haj babu! Are babu, ek pajsa da-re[6]!

– To jeden z najgorszych przypadków, jakie widziałem, odkąd przyjechaliśmy do miasta – powiedział Ishvar, a dwaj pozostali przytaknęli. Omprakash przystanął i wrzucił monetę do puszki.

Przeszli przez jezdnię i jeszcze raz spytali o drogę.

– Od dwóch miesięcy mieszkam w tym mieście – powiedział Maneck – ale jest takie wielkie, że wszystko się człowiekowi miesza. Rozpoznaję tylko niektóre największe ulice. Małe przecznice wyglądają tak samo.

– My tu siedzimy sześć miesięcy i ciągle mamy z tym problem. Na początku byliśmy całkiem zagubieni. Za pierwszym razem nie udało się nam nawet wsiąść do pociągu i przepuściliśmy ze dwa czy trzy, zanim nauczyliśmy się rozpychać.

Maneck odparł, że nienawidzi tego miasta i nie może się doczekać, aż w przyszłym roku po skończeniu college’u wróci do swojego domu w górach.

– My też przyjechaliśmy tylko na krótko – powiedział Ishvar. – Zarobimy trochę pieniędzy i wrócimy do naszej wioski. Na co komu takie wielkie miasto? Hałas i tłum, mieszkać nie ma gdzie, wody mało, wszędzie śmieci. Potworność.

– Nasza wioska jest daleko stąd – wyjaśnił Omprakash. – Żeby do niej dotrzeć, trzeba jechać cały dzień pociągiem, od rana do nocy.

– I dotrzemy do niej, a jak! – dorzucił Ishvar. – Nie ma to jak rodzinne strony.

– Mój dom jest na północy – powiedział Maneck. – Trzeba jechać dzień i noc i potem jeszcze jeden dzień. Z okien naszego domu widać zaśnieżone szczyty górskie.

– Koło naszej wioski płynie rzeka – rzekł Ishvar. – Człowiek widzi jej lśnienie i słyszy jej śpiew. Piękne miejsce.

Przez chwilę szli w milczeniu, zajęci myślami o domu. Omprakash przerwał ciszę, wskazując na stoisko z sorbetem arbuzowym.

– To byłoby coś w sam raz na taki upał.

Sprzedawca mieszał chochlą w balii, pobrzękując kawałkami lodu unoszącymi się w morzu ciemnej czerwieni.

– Napijmy się – powiedział Maneck. – Wygląda pysznie.

– My nie – odpowiedział szybko Ishvar. – Rano jedliśmy duże śniadanie. – Omprakash starł z twarzy wyraz tęsknoty.

– No dobra – przystał Maneck bez przekonania, zamawiając jedną dużą szklankę. Przyjrzał się uważnie krawcom, którzy stali z odwróconymi oczami, nie patrząc na kuszącą balię ani na jego zmrożoną szklankę. Mieli zmęczone twarze, ubogą odzież, znoszone sandały.

Wypił połowę.

– Już nie mogę. Chcecie?

Pokręcili głowami.

– Inaczej się wyleje.

– Dobra, brachu, skoro masz wylać... – odrzekł Omprakash i wziął sorbet. Wypił kilka łyków, resztę podał stryjowi.

Ishvar opróżnił szklankę i zwrócił sprzedawcy.

– Pyszne było – oznajmił z promiennym uśmiechem zadowolenia. – To naprawdę miłe, że się z nami podzieliłeś, bardzo nam smakowało, dziękujemy.

Bratanek posłał mu strofujące spojrzenie, by tamten opamiętał się nieco.

Tyle wdzięczności za jeden mały sorbet, pomyślał Maneck. Obaj sprawiali wrażenie złaknionych zwykłej życzliwości.

Do drzwi werandy była przymocowana mosiężna tabliczka: Państwo Rustomowie K. Dalal, na której litery wzbogacała wieloletnia warstwa patyny. Posłyszawszy dzwonek, Dina Dalal otworzyła drzwi i przyjęła wymiętoszony skrawek papieru, na którym rozpoznała własne pismo.

– Jesteście krawcami?

– Han-dźi[7] – powiedział Ishvar, żywo potakując głową.

Na jej zaproszenie wszyscy trzej weszli na werandę i stali tam zakłopotani.

Weranda, która niegdyś była otwartą galerią, została przekształcona w dodatkowy pokój za czasów dzieciństwa zmarłego męża Diny Dalal – w zamyśle jego rodziców dodatkowa izdebka miała służyć jako pokój dziecinny. Portyk zamurowano i wyposażono w osłonięte żelazną kratą okienko.

– Ale ja potrzebuję tylko dwóch krawców – powiedziała Dina Dalal.

– Przepraszam, nie jestem krawcem. Nazywam się Maneck Kohlah. – Maneck wysunął się naprzód zza pleców Ishvara i Omprakasha.

– Ach, to ty jesteś Maneck! Witaj! Przepraszam, nie miałam jak cię rozpoznać. Całe lata nie widziałam twojej mamy, a ciebie to w ogóle nigdy.

Pozostawiła krawców na werandzie i wprowadziła go do środka, do frontowego pokoju.

– Zaczekaj tu parę minut, a ja tymczasem zajmę się tymi dwoma, dobrze?

– Pewnie.

Maneck zlustrował obskurny wystrój: sfatygowaną kanapę, dwa fotele ze złachanymi siedzeniami, odrapany stoliczek na trzech nogach, stół kuchenny przykryty spękaną, wyblakłą ceratą. To niemożliwe, żeby ona tu mieszkała – uznał. – Pewnie to rodzinny interes, pokoje do wynajęcia. Ściany prosiły się, by je odmalować. Patrzył na poplamiony, spłowiały tynk i tak jak przyglądając się chmurom na niebie, wyobrażał sobie zwierzęta i krajobrazy: psy podające sobie łapę, pikującego jastrzębia, mężczyznę z laską wspinającego się na górę.

Na werandzie Dina Dalal przygładziła czarne włosy, wciąż niedotknięte siwizną, i zajęła się krawcami. W wieku czterdziestu dwóch lat czoło miała nadal gładkie, a szesnaście lat życia na własny rachunek nie odcisnęło piętna na jej urodzie, która dawno temu sprawiała, że znajomi jej brata wychodzili ze skóry, by jej zaimponować.

Spytała o ich imiona i doświadczenie krawieckie. Twierdzili, że o damskiej odzieży wiedzą wszystko.

– Potrafimy nawet sami wziąć miarę prosto od klientki i uszyć taki fason, jaki się pani spodoba – oznajmił pewnym tonem Ishvar. Mówił za obu, podczas gdy Omprakash potakiwał.

– Nie będzie żadnych klientek do mierzenia – wyjaśniła Dina. – Będziecie szyć na podstawie papierowych wykrojów. W każdym tygodniu musicie zrobić dwa tuziny, trzy tuziny, ile sobie zażyczy firma, wszystko w jednym fasonie.

– To dziecinnie proste – powiedział Ishvar. – Nie ma sprawy.

– A ty? – zwróciła się do Omprakasha, który przysłuchiwał się z pogardliwą miną. – Nie powiedziałeś ani słowa.

– Mój bratanek odzywa się tylko, żeby zaprotestować – wytłumaczył Ishvar. – Jego milczenie to dobry znak.

Podobała jej się twarz Ishvara, twarz z gatunku tych, które sprawiają, że człowiek czuje się swobodnie i ma chęć pogadać. Ale był też ten typ z zaciśniętymi ustami, który płoszył słowa. Jego podbródek był za mały w porównaniu z resztą twarzy, choć kiedy się uśmiechał, całość zdawała się proporcjonalna.

Przedstawiła warunki zatrudnienia: mają przynieść własne maszyny, a pracować będą na akord.

– Im więcej sukienek uszyjecie, tym więcej zarobicie – powiedziała, a Ishvar zgodził się, że to uczciwe. Stawki będą ustalane w zależności od trudności wykroju. Początek pracy o ósmej rano, koniec o szóstej po południu – mniej nie wchodzi w grę, ale jak najbardziej mogą pracować dłużej. I nie wolno w pracy żuć betelu ani palić.

– Betelu nie żujemy – powiedział Ishvar. – Ale czasem lubimy sobie zapalić biri[8].

– Będziecie musieli palić na zewnątrz.

Na takie warunki można było przystać.

– Jaki jest adres pani sklepu? – spytał Ishvar. – Gdzie mamy przynieść maszyny do szycia?

– Tutaj. Jak przyjdziecie w przyszłym tygodniu, to pokażę wam, gdzie je wstawić w pokoju od podwórka.

– Okej-dźi, dziękujemy, na pewno przyjdziemy w poniedziałek.

Wychodząc, zamachali do Manecka.

– Do zobaczenia niebawem.

– Pewnie – odrzekł Maneck, odpowiadając gestem na pozdrowienie. Widząc nieme zapytanie Diny Dalal, wyjaśnił, jak spotkali się w pociągu.

– Musisz bardzo uważać, z kim rozmawiasz – powiedziała. – Nigdy nie wiadomo, na jakich cwaniaczków trafisz. To nie twoja górska wioska.

– Wydawali się bardzo mili.

– Hmm, tak – odparła, zachowując swój osąd dla siebie. Potem jeszcze raz przeprosiła za to, że wzięła go za krawca. – Nie mogłam się porządnie przyjrzeć – stałeś za nimi, a ja mam słaby wzrok.

Jaka ja głupia, pomyślała. Wziąć takiego ślicznego chłopaczka za jakiegoś krawca na pałąkowatych nogach. A do tego jaki krzepki. To na pewno zdrowe jedzenie, woda i to słynne górskie powietrze, co to ludzie mówią.

Przyjrzała mu się uważniej, przechylając na bok głowę.

– Minęło ponad dwadzieścia lat, ale rozpoznaję twoją mamę w twojej twarzy. Wiesz, że Aban i ja chodziłyśmy razem do szkoły?

– Tak – odpowiedział, speszony pod przenikliwym wejrzeniem. – Mama napisała mi w liście. Prosiła też, żeby przekazać, że wprowadzę się od przyszłego miesiąca, a ona wyśle pani czek za wynajem.

– Tak, tak, dobrze – odparła, zbywając jego troskę o szczegóły i ponownie zanurzając się w przeszłości. – Za szkolnych czasów były z nas prawdziwe potworki. Była jeszcze trzecia dziewczyna, Zenobia. Jak się dobrałyśmy we trójkę, zaczynały się kłopoty przez wielkie „K”, tak mówili nauczyciele. – Wspomnienie ściągnęło na jej twarz tęskny uśmiech. – Mniejsza z tym, chodź, pokażę ci mój dom i twój pokój.

– To pani tu mieszka?

– A gdzie niby?

Prowadząc go przez zapuszczone mieszkanko, spytała, co studiuje.

– Chłodnictwo i klimatyzację.

– No to mam nadzieję, że coś zrobisz z tym upałem, żeby w domu dało się oddychać.

Uśmiechnął się blado, przygnębiony lokum, które zamieszkiwała. Niewiele tu lepiej niż w akademiku – pomyślał. A mimo to wyczekiwał przeprowadzki. Każde miejsce by się nadało, po tym, co się tam wydarzyło. Wzdrygnął się i spróbował myśleć o czymś innym.

– To będzie twój pokój.

– Bardzo przyjemny. Dziękuję, pani Dalal.

W rogu była szafa, na jej szczycie leżała zdefasonowana walizka. Obok szafy stało biureczko. Tu także, podobnie jak we frontowym pokoju, sufit był ciemny i złuszczony, a na spłowiałych ścianach tu i ówdzie brakowało kawałków tynku. Gdzieniegdzie niedawno zagipsowane surowe łaty przykuwały wzrok jak świeżo zagojone rany. Dwa jednoosobowe łóżka pod ścianami tworzyły kąt prosty. Maneck zastanawiał się, czy będzie spała w tym samym pokoju.

– Jedno łóżko przestawię dla siebie do drugiego pokoju.

Zerknął w głąb przez uchylone drzwi i zobaczył pokój jeszcze ciaśniejszy i bardziej zaniedbany, w którym tłoczyły się szafa (na niej również leżała walizka), rachityczny stolik, dwa krzesła i trzy podrdzewiałe kufry ułożone jeden na drugim na kobyłkach.

– Zabieram pani jej pokój – wymamrotał Maneck. Wnętrze działało na niego coraz bardziej przygnębiająco.

– Nie gadaj głupstw – jej głos brzmiał dziarsko. – Szukałam sublokatora i mam wielkie szczęście, że trafił mi się miły parsyjski[9] chłopiec, syn mojej koleżanki ze szkoły.

– To bardzo miłe z pani strony, pani Dalal.

– I jeszcze jedno. Mów mi „ciociu Dino”.

Maneck kiwnął głową.

– Możesz się sprowadzać, kiedy chcesz. Jeśli w akademiku ci źle, ten pokój jest gotowy. Nie musimy czekać do jakiejś specjalnej daty w przyszłym miesiącu.

– Nie, nie trzeba, ale dziękuję, pani...

– Uważaj!

– Chciałem powiedzieć: ciociu Dino.

Uśmiechnęli się.

Kiedy Maneck wyszedł, zaczęła krzątać się po pokoju, nagle rozgorączkowana, jak gdyby lada chwila wyruszała w długą podróż. Nie musi już iść do brata i błagać o pieniądze na czynsz za przyszły miesiąc. Odetchnęła głęboko. Raz jeszcze udało się jej zachować kruchą niezależność.

Nazajutrz miała przynieść do domu pierwszą partię szycia z Au Revoir Exports.

[2] Dhaba – przydrożna jadłodajnia lub restauracja.

[3] Naksalici – zbiorowe określenie obejmujące różne maoistowskie ugrupowania polityczne działające w Indiach od przełomu lat 60. i 70. XX wieku. Nazwa pochodzi od miejscowości Naksalbari w Bengalu Zachodnim, w której Komunistyczna Partia Indii wywołała w 1967 roku powstanie chłopskie. Dziś naksalici działają przede wszystkim na lesistych terenach stanów Orisa, Andhra Pradeś, Ćhattisgarh i Dźharkhand.

[4] Ram, Ram – wezwanie do hinduskiego boga Ramy.

[5] Panwala – sprzedawca betelu; pan – betel, popularna w Indiach używka o działaniu orzeźwiającym, podawana po posiłku. W jej skład wchodzą liście betelu (krzewu z rodziny pieprzowatych), nasienie areki, mleko wapienne, goździki i inne przyprawy. Barwi wargi na czerwono, a zęby z czasem na czarno.

[6] O babu... – „Panie, daj mi jedną pajsę”; pajsa – jedna setna rupii. Żebrak prawdopodobnie śpiewa popularną piosenkę z filmu Vachan (1955, reż. Raj Rishi).

[7] Han – tak; dźi – sufiks wyrażający szacunek, dodaje się go najczęściej do imion lub nazwisk; tu jest dodatkowym wyrazem grzeczności wobec rozmówczyni.

[8] Biri – tanie papierosy z nieobrobionego tytoniu, cygaretki, zwykle palone przez biedaków i ludzi ze wsi.

[9] Parsowie – nazwą tą określa się członków grupy etniczno-religijnej w Indiach, będących wyznawcami zaratusztrianizmu (zoroastryzmu). Są to potomkowie emigrantów perskich, którzy po podboju Persji przez Arabów nie przeszli na islam i na skutek prześladowań religijnych pomiędzy VII a XII wiekiem przenieśli się do Indii. Mieszkają głównie w Bombaju oraz w stanach Gudźarat i Maharasztra.

Delikatna równowaga

Подняться наверх