Читать книгу Delikatna równowaga - Rohinton Mistry - Страница 9

Оглавление

1 MIASTO NAD MORZEM

Dina Dalal nieczęsto pozwalała sobie na to, by z żalem bądź goryczą patrzeć wstecz na swoje życie lub też zastanawiać się, dlaczego sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły, okradając ją ze świetlanej przyszłości, jaką jej wróżono za czasów szkolnych, kiedy nazywała się jeszcze Dina Shroff. Jeśli zaś zdarzyło się jej zatopić w jednym z tych rzadkich nastrojów, szybko wypływała z niego na powierzchnię. Po licho powtarzać w kółko tę samą historię – pytała samą siebie – skoro i tak zawsze kończy się tak samo; nieważne, który korytarz wybrała, zawsze na koniec trafiała do tej samej komnaty.

Ojciec Diny był medykiem, prowadzącym skromny gabinet, lekarzem rodzinnym, który przestrzegał przysięgi Hipokratesa z nieco większą gorliwością niż inni przedstawiciele jego fachu. We wczesnych latach kariery doktora Shroffa poświęcenie, z jakim oddawał się pracy, zostało przez rówieśników, rodzinę i starszych kolegów zdiagnozowane jako typowy dla młodych zapał i wigor.

– Cóż za powiew świeżości w tym młodzieńczym entuzjazmie – uśmiechali się, kiwając mądrze głowami, pewni, że czas i rodzinne obowiązki przygaszą idealistyczne płomienie zdrową dawką cynizmu.

Ale małżeństwo, narodziny syna, a w jedenaście lat później córki, nie zmieniły ani na jotę nastawienia doktora Shroffa. Z biegiem czasu brak równowagi między jego żarliwą chęcią niesienia ulgi cierpiącym a pragnieniem zapewnienia sobie godziwego zarobku jedynie się pogłębił.

– Cóż za rozczarowanie! – biadali krewni i znajomi, potrząsając głowami. – Takieśmy z nim wiązali nadzieje, a ten dalej haruje jak koncypient, jak jakiś fanatyk, i za nic nie chce zakosztować życia. Biedna pani Shroff. Żadnych wakacji, żadnych przyjęć – żadnych w życiu radości.

W wieku lat pięćdziesięciu jeden, kiedy większość lekarzy zaczęłaby rozważać takie rozwiązania jak praca na pół etatu, zatrudnienie niedrogiego, młodego pomocnika czy wręcz sprzedaż gabinetu i przejście na wczesną emeryturę, doktor Shroff nie miał ani środków na koncie, ani skłonności do podobnych fanaberii. Zamiast tego zgłosił się na ochotnika, by poprowadzić ekspedycję absolwentów medycyny wyruszającą do dystryktów położonych w głębi kraju. Cholera i dur brzuszny, nie niepokojone przez naukę i technikę, zbierały tam swoje rutynowe żniwo wśród mieszkańców wiosek – doktor Shroff miał powstrzymać śmiercionośne sierpy albo przynajmniej je przytępić.

Tymczasem pani Shroff podjęła kampanię, mającą za cel wyperswadowanie małżonkowi wyprawy, która jej zdaniem zmierzała w kleszcze pewnej śmierci. Próbowała pokierować Diną, by wpłynęła na ojca. Bądź co bądź dwunastoletnia córka była oczkiem w głowie tatusia. Pani Shroff zdawała sobie sprawę, że jej syn Nusswan na nic się tu nie przyda. Zwerbowanie go pogrzebałoby wszelkie nadzieje na to, że mąż zmieni decyzję.

Punkt zwrotny w relacjach ojca z synem miał miejsce siedem lat wcześniej, w szesnaste urodziny Nusswana. Wujków i ciocie zaproszono na kolację, na której ktoś powiedział:

– I co, Nusswanie? Niedługo pójdziesz na studia medyczne, żeby zostać lekarzem jak ojciec.

– Nie chcę być lekarzem – odparł Nusswan. – Zajmę się interesami. Import-eksport.

Część wujków i ciotek pokiwała z aprobatą głowami. Inni wzdrygnęli się z udawanym przerażeniem, zwracając się do doktora Shroffa:

– Czy to prawda? Nie będzie spółki ojciec i syn?

– Naturalnie – odpowiedział. – Moim dzieciom wolno robić, co im się spodoba.

Ale pięcioletnia Dina dostrzegła ból na twarzy ojca, zanim zdążył go ukryć. Podbiegła do niego i wspięła mu się na kolana.

– Tatusiu, jak ja będę duża, to zostanę lekarzem tak jak ty.

Wszyscy zaśmiali się i przyklasnęli. Sprytna dziewczynka, orzekli, wie, jak dostać to, na czym jej zależy. Później szeptali między sobą, że syn najwyraźniej nie jest ulepiony z tej samej twardej gliny co ojciec – żadnej ambicji, daleko nie zajdzie.

W następnych latach Dina powtarzała swoje życzenie i w dalszym ciągu postrzegała ojca jako kogoś w rodzaju boga, który obdarowuje ludzi dobrym zdrowiem, zwalcza choroby, a niekiedy potrafi na jakiś czas pokrzyżować plany śmierci. Doktor Shroff był zachwycony swoim bystrym dzieckiem. Na wywiadówkach w szkole klasztornej[10] dyrektorka i nauczyciele nie mogli się jej nachwalić. Jeśli zechce, to daleko zajdzie. Doktor Shroff był o tym przekonany.

Również pani Shroff była przekonana, że to właśnie córkę należy zaprząc do kampanii skierowanej przeciw głupim filantropijnym planom pracy w odległych, zapomnianych przez Boga wioskach. Ale Dina odmówiła współpracy; nie pochwalała użycia podstępnych środków w celu zatrzymania ukochanego ojca w domu.

Wówczas pani Shroff uciekła się do innych metod. Nie wspominała o pieniądzach, jego własnym bezpieczeństwie ani rodzinie, gdyż wiedziała, że argumenty te nie zdadzą się na nic. Zamiast tego odwołała się do dobra jego pacjentów i orzekła, że doktor Shroff ich porzuca – starych, słabych i bezsilnych.

– Co poczną, jeśli wyjedziesz tak daleko? Ufają ci i polegają na tobie. Jak możesz być taki okrutny? Nie masz pojęcia, ile dla nich znaczysz.

– Nie w tym rzecz – odparł doktor Shroff.

Znajome były mu wszystkie pokrętne argumenty, do jakich żona, powodowana miłością, skłonna była uciec się. Cierpliwie wyjaśnił, że w mieście są nieprzebrane zastępy lekarzy, którzy poradzą sobie ze wszystkimi dolegliwościami i bólami. Pocieszył ją, że chodzi jedynie o tymczasowe stanowisko, przy czym całował ją i przytulał znacznie więcej, niż miał w zwyczaju.

– Obiecuję, że niedługo wrócę – uspokajał. – Zanim zdążysz przywyknąć do mojej nieobecności.

Ale doktorowi Shroffowi nie było dane dotrzymać obietnicy. Po trzech tygodniach kampanii medycznej nie żył już, nie wskutek cholery czy duru brzusznego, a z powodu ukąszenia kobry, które dosięgło go z dala od życiodajnej surowicy.

Pani Shroff przyjęła tę wieść ze spokojem. Znajomi tłumaczyli to tym, że jako żona lekarza była bardziej oswojona ze śmiercią niż inni ludzie. W końcu doktor Shroff nieraz musiał się z nią dzielić smutnymi wiadomościami na temat swych pacjentów, była więc przygotowana na to, co nieuniknione.

Kiedy dziarsko zabrała się do przygotowań pogrzebowych i doglądała wszystkiego z niezrównaną skutecznością, zastanawiano się, czy w jej zachowaniu nie ma czegoś odrobinę nienormalnego. Wysupływała z torebki fundusze na pokrycie rozmaitych wydatków, a w przerwach przyjmowała kondolencje, pocieszała pogrążonych w żalu krewnych, pilnowała lampki olejnej u wezgłowia doktora Shroffa, prała i prasowała swoje białe sari i upewniała się, że w domu nie zabraknie kadzidła i drewna sandałowego. Osobiście wydała kucharce dyspozycje w sprawie specjalnego wegetariańskiego posiłku na następny dzień.

Minęły cztery dni uroczystości pogrzebowych, a Dina wciąż płakała. Pani Shroff, zajęta podliczaniem kosztów za salę modlitw w wieżach milczenia[11], rzuciła mimochodem:

– No już, córko, bądźże rozsądna, tacie by się to nie podobało.

Dina ze wszystkich sił starała się opanować. Wypisując czek, pani Shroff ciągnęła dalej obojętnym tonem.

– Mogłaś go powstrzymać, gdybyś zechciała. Ciebie by posłuchał.

Szlochy Diny wybuchły z nową siłą. Był w nich nie tylko żal po ojcu, ale również gniew na matkę, wręcz nienawiść. Miało minąć kilka miesięcy, zanim pojęła, że w tamtych słowach nie było złośliwości ani oskarżenia, a jedynie proste stwierdzenie tego, co matka postrzegała jako fakt.

Minęło sześć miesięcy od śmierci doktora Shroffa, kiedy pani Shroff, dotąd filar, na którym każdy mógł się wesprzeć, zaczęła stopniowo słabnąć. Wycofywała się z codziennego życia i coraz mniej uwagi poświęcała prowadzeniu domu oraz sobie samej.

Dla Nusswana, który liczył lat dwadzieścia trzy i był pochłonięty planowaniem swojej przyszłości, nie robiło to dużej różnicy. Ale dwunastoletniej Dinie brakowało obecności rodzica w ciągu następnych paru lat. Tęskniła straszliwie za ojcem, a zobojętnienie matki znacznie pogorszyło sytuację.

W chwili śmierci ojca Nusswan Shroff od dwóch lat prowadził własny interes. Nadal był kawalerem, mieszkał w rodzinnym domu i oszczędzał pieniądze, rozglądając się jednocześnie za odpowiednim mieszkaniem i odpowiednią małżonką. Kiedy ojciec odszedł, a matka zamknęła się w sobie, uznał, że poszukiwanie mieszkania jest zbędne, natomiast małżonki – pilne.

Objął tedy rolę głowy rodziny i opiekuna prawnego Diny. Wszyscy krewni zgodzili się, że tak być powinno. Chwalili jego wspaniałomyślność i przyznawali, że mylnie ocenili jego możliwości. Przejął także kontrolę nad rodzinnymi finansami, obiecując, że matce i siostrze niczego nie zabraknie; miał łożyć na nie z własnych zarobków. Ale już gdy wypowiadał te słowa, wiedział, że to nie będzie konieczne. Wystarczyły pieniądze ze sprzedaży gabinetu doktora Shroffa.

Pierwsza decyzja, którą Nusswan podjął jako głowa rodziny, dotyczyła ograniczenia wydatków na pomoce domowe. Kucharka, która przychodziła na pół dnia i przyrządzała dwa główne posiłki, została; Lily, służącą mieszkającą w domu na stałe, zwolniono.

– Nie możemy dalej pozwalać sobie na takie luksusy – oznajmił. – Nie stać mnie na pensje.

Pani Shroff wyraziła pewne wątpliwości.

– Kto się zajmie sprzątaniem? Moje ręce i nogi nie są już tak sprawne jak dawniej.

– Nie przejmuj się, mamo, podzielimy się obowiązkami. Ty możesz wykonywać lżejsze prace, na przykład odkurzać meble. Każdy będzie zmywać po sobie filiżanki i spodeczki. A Dina jest młoda i pełna energii. Dobrze jej zrobi, jak się nauczy prowadzić dom.

– Ano może masz rację – odpowiedziała pani Shroff, nie całkiem przekonana o konieczności oszczędzania.

Dina wiedziała jednak, że chodzi o coś jeszcze. Tydzień wcześniej, kiedy dobrze po północy przechodziła obok kuchni w drodze do ubikacji, zobaczyła swojego brata i ayah[12]: Lily siedziała na skraju kuchennego stołu ze stopami opartymi o jego krawędź; Nusswan z piżamą opuszczoną do kostek stał między jej nogami, obejmując i przyciskając do siebie jej biodra. Dina popatrzyła z sennym zaciekawieniem na jego nagie pośladki, a potem, nie skorzystawszy z toalety, z zaczerwienionymi policzkami ukradkiem wróciła do łóżka. Widocznie zabawiła jednak o chwilę zbyt długo, ponieważ Nusswan ją zobaczył.

Na ten temat nie padło ani jedno słowo. Lily odeszła (ze skromną odprawą, o której nie wiedziała pani Shroff), a na odchodnym oświadczyła ze łzami w oczach, że już nigdy nie znajdzie drugiej tak miłej rodziny. Dina żałowała jej, ale i nią gardziła.

Później w gospodarstwie domowym zapanowały nowe porządki. Wszyscy podjęli uczciwe starania. Eksperyment z samowystarczalnością wydawał się dobrą zabawą.

– To trochę jak wyjazd na biwak – powiedziała pani Shroff.

– I to jest bardzo dobre podejście – przytaknął Nusswan.

Z biegiem dni Dinie przybywało obowiązków. Na znak współpracy Nusswan przed wyjściem do biura nadal zmywał swoją filiżankę, spodek i talerz po śniadaniu. Poza tym nie robił nic.

Pewnego ranka, przełknąwszy ostatni łyk herbaty, powiedział:

– Bardzo już późno. Dino, pozmywaj, proszę, moje naczynia.

– Nie jestem twoją służącą! Sam sobie zmywaj swoje brudne talerze! – chlusnęły z niej tygodnie tłumionej urazy. – Powiedziałeś, że każdy będzie sprzątał po sobie, a teraz zostawiasz mi wszystkie swoje śmierdzące bety!

– Proszę, proszę, jaka tygrysiczka – droczył się rozbawiony Nusswan.

– Nie wolno tak mówić do starszego brata – skarciła ją łagodnie pani Shroff. – Pamiętaj, musimy się dzielić, i to po równo.

– On oszukuje! Sam nic nie robi! Wszystko na mojej głowie!

Nusswan uściskał matkę – do widzenia, mamo – i po przyjacielsku klepnął Dinę w ramię na zgodę. Odsunęła się od niego.

– Tygrysiczka dalej się złości – powiedział i wyszedł do biura.

Pani Shroff starała się ułagodzić Dinę, obiecując, że później przedyskutuje sprawę z Nusswanem i może przekona go, by nająć dochodzącą ayah, ale jej determinacja stopniała w ciągu paru godzin. Wszystko zostało po staremu. Z upływem kolejnych tygodni pani Shroff zamiast przywrócić sprawiedliwość pod swoim dachem, sama zaczęła się zmieniać w jedną z prac domowych na wiecznie wydłużającej się liście obowiązków swojej córki.

Teraz pani Shroff trzeba było mówić, co ma robić. Kiedy postawiono przed nią posiłek, zjadała go, choć niewiele z tego było pożytku, gdyż ciągle traciła na wadze. Należało przypominać jej o kąpieli i zmianie ubrań. Zęby myła, jeżeli pastę do zębów wyciśnięto z tubki i podano jej na szczoteczce. Najbardziej nieprzyjemnym z zadań Diny było pomaganie matce w myciu włosów – wypadały pękami na podłogę, a kolejne szły ich śladem, kiedy ją czesała.

Raz w miesiącu pani Shroff udawała się do świątyni ognia na modlitwy za męża. Mówiła, że czuje wielką ulgę, gdy słyszy kojący głos starego dastura[13] Framjiego wznoszącego błagania za duszę jej męża. W obawie, że matka gdzieś się zabłąka, Dina opuszczała szkołę, by jej towarzyszyć.

Przed rozpoczęciem ceremonii dastur Framji z obłudną sympatią ściskał dłoń pani Shroff, a Dinę długo przytulał w sposób zarezerwowany dla dziewczynek i młodych kobiet. Sława obłapiacza i podszczypywacza przyniosła mu przydomek dastura Dab-Ćhaba[14], a ponadto wrogość kolegów, którzy patrzyli krzywo nie tyle na jego postępki, co na brak subtelności w jego poczynaniach, na to, że nawet nie próbował udawać, że jego uściski wyrażają ojcowską czy kapłańską troskę. Obawiali się, że pewnego dnia posunie się zbyt daleko, obślini którąś ze swoich ofiar lub zrobi coś gorszego i przyniesie hańbę świątyni ognia.

Dina z odrazą poddawała się takim zabiegom, a on kładł jej dłoń na głowie, dotykał jej szyi, głaskał po plecach i garnął ją do siebie. Miał bardzo krótką brodę, szorstki zarost podobny do włókien kokosowych, który drapał jej policzki i czoło. Puszczał ją dokładnie w chwili, gdy zebrała w sobie dość odwagi, by wyrwać się z jego objęć.

Po powrocie ze świątyni ognia Dina przez resztę dnia starała się skłonić matkę do mówienia, prosiła o radę w kwestii prac domowych lub przepisów, a gdy to zawodziło, wypytywała o tatę i czasy, gdy wiedli życie nowożeńców. Rozmarzone milczenie matki pozostawiało Dinę w poczuciu bezsilności. Wkrótce nad troską o matkę górę wziął młodzieńczy instynkt – w swoim czasie na pewno i ona dostanie własną porcję bólu i zgryzoty, nie trzeba przedwcześnie obarczać się tym jarzmem.

Pani Shroff wydawała z siebie monosylaby i westchnienia, i wlepiała oczy w twarz Diny, oczekując odpowiedzi. Jeśli chodzi o ścieranie kurzów, ograniczała się do przetarcia ramki, w którą oprawiona była fotografia jej męża wykonana z okazji zakończenia studiów. Większość czasu spędzała wyglądając przez okno.

Nusswan wolał widzieć w rozkładzie matki przystojącą wdowie ascezę, w ramach której strząsała z siebie nędzną życiową powłokę, by oddać się sprawom duchowym. Skupił się na wychowaniu Diny. Myśl o ogromnej odpowiedzialności ciążącej na jego barkach trapiła go bez ustanku.

Ojca postrzegał zawsze jako zwolennika surowej dyscypliny; podziwiał go, a nawet trochę się go bał. Uznał, że aby wejść w rolę ojca, sam powinien budzić w innych taki sam lęk i regularnie modlił się o odwagę i pomoc w tym zadaniu. Krewnym – wujkom i ciotkom – zwierzył się, że buntownicze usposobienie Diny i jej upór doprowadzają go do szaleństwa i jedynie pomoc Wszechmogącego daje mu siłę, by trwać w swoim obowiązku.

Jego szczerość ich wzruszyła. Przyrzekli także modlić się za niego.

– Nie przejmuj się, Nusswanie, wszystko będzie dobrze. Zapalimy lampkę w świątyni ognia.

Pokrzepiony ich wsparciem Nusswan zaczął raz w tygodniu zabierać Dinę do świątyni ognia. Tam wpychał jej w dłoń pałeczkę drewna sandałowego i cierpkim szeptem napominał:

– A teraz módl się jak należy, proś Boga, żebyś była dobrą dziewczynką, proś Go, by cię nauczył posłuszeństwa.

Kiedy Dina składała pokłony przed świętym ogniem, Nusswan przechadzał się wzdłuż zewnętrznej ściany obwieszonej wizerunkami dasturów i innych wysokich kapłanów. Sunął od jednego obrazka do drugiego, gładził dłonią kwietne girlandy, dotykał ram, składał pocałunki na szybach. Na koniec stawał przed bardzo wysokim obrazem Zaratusztry, do którego przyklejał się ustami na całą minutę. Później czerpał garść popiołu z naczynia stojącego przy wejściu do pomieszczenia, w którym płonął święty ogień, rozsmarowywał szczyptę na czole, mazał gardło następną porcją, a potem rozpiąwszy dwa górne guziki od koszuli, wcierał resztę w klatkę piersiową.

Jakby to był talk, pomyślała Dina, która z pochyloną głową obserwowała go kątem oka, ze wszystkich sił starając się pohamować śmiech. Nie unosiła głowy, póki nie dokończył swoich błazeństw.

– Modliłaś się jak należy? – pytał, kiedy wychodzili na zewnątrz.

Potakiwała.

– Dobrze. Teraz wszystkie złe myśli opuszczą twoją głowę, a w sercu poczujesz ciszę i spokój.

W czasie wakacji Dinie nie wolno było odwiedzać przyjaciółek.

– Nie ma takiej potrzeby – orzekł Nusswan. – Widzisz je codziennie w szkole.

Koleżanki mogły przyjść do niej z wizytą, jeśli on wcześniej wydał na to pozwolenie, ale średnia to była zabawa, ponieważ zawsze krążył gdzieś w pobliżu.

Raz podsłuchał, jak w sąsiednim pokoju razem ze swoją przyjaciółką Zenobią natrząsała się z jego zębów. Utwierdziło go to tylko w przekonaniu, że małe diablice potrzebują nadzoru. Zenobia orzekła, że wygląda jak koń.

– Aha, jak koń z tanią sztuczną szczęką – dorzuciła Dina.

– Słoń nie powstydziłby się takich kłów – Zenobia, podbijała stawkę.

Kiedy wszedł do pokoju, pokładały się ze śmiechu. Przeszył każdą wściekłym spojrzeniem, potem w złowróżbnym milczeniu wolno się obrócił i wyszedł, pozostawiając za sobą ciszę i przygnębienie. To działa, zauważył z zaskoczeniem i triumfem. Strach działa.

Nusswan zawsze był czuły na punkcie swoich krzywych zębów i jako nastolatek próbował je naprostować. Dina, która miała wtedy ledwie sześć czy siedem lat, droczyła się z nim bez litości. Kuracja ortodontyczna była jednak zbyt bolesna, toteż zarzucił ją, i odtąd skarżył się, że chociaż ma lekarza za ojca, to, o dziwo, o jego przypadłość nie zatroszczono się w dzieciństwie. Jako dowód stronniczości wskazywał idealne uzębienie Diny.

Widząc, że go to gnębi, matka tłumaczyła mu:

– To wszystko moja wina, synu, nie wiedziałam, że dzieciom trzeba codziennie masować zęby, delikatnie uciskać je do środka. Stara piastunka Diny nauczyła mnie tej sztuczki, ale dla ciebie było już za późno.

Nusswan nigdy nie dał się przekonać. Teraz, kiedy jej przyjaciółka wyszła, Dinie przyszło zapłacić. Kazał powtórzyć jej, co mówiły. Odważnie spełniła polecenie.

– Zawsze gadałaś, co ci ślina przyniosła na twój niewyparzony język. Ale już nie jesteś dzieckiem. Ktoś musi nauczyć cię szacunku. Przypuszczam, że to mój obowiązek – westchnął i znienacka uderzył ją w twarz, a potem jeszcze raz i jeszcze. Przestał, kiedy z rozciętej dolnej wargi polała się krew.

– Świnia! – wyszlochała. – Chcesz mnie oszpecić, żebym wyglądała tak jak ty!

Na te słowa Nusswan chwycił linijkę i zaczął okładać Dinę gdzie popadło, podczas gdy ona biegała w kółko, starając się uciec przed ciosami.

Tym razem pani Shroff zorientowała się, że coś jest nie tak.

– Dlaczego płaczesz, córko?

– To przez tego głupiego Drakulę! Uderzył mnie, aż mi krew poszła!

– Ćśśś, moje biedne dziecko – przytuliła Dinę, po czym wróciła na swoje siedzisko przy oknie.

Dwa dni po sprzeczce Nusswan przyniósł Dinie na zgodę kilka różnobarwnych wstążek.

– Będą ślicznie wyglądać w twoich warkoczach – powiedział.

Sięgnęła po szkolną torbę, wyjęła nożyczki używane na plastyce i pocięła wstążki na drobne kawałeczki.

– Spójrz mamo! – zawołał Nusswan nieomal ze łzami w oczach. – Spójrz na swoją mściwą córkę. Wydaję na nią ciężko zarobione pieniądze i proszę, jak mi się odwdzięcza.

Linijka stała się ulubionym instrumentem Nusswana w batalii o dyscyplinę. Najczęściej Dinie obrywało się za jego ubrania. Kiedy już je uprała, wyprasowała i złożyła, miała je układać u niego w szafie na osobnych stertach: koszule białe, koszule kolorowe, spodnie białe, spodnie kolorowe. Czasami z rozmysłem lokowała prążkowaną koszulę w białym gronie albo umieszczała parę spodni w pepitkę wśród spodni białych. Pomimo razów nigdy nie traciła okazji, żeby mu dopiec.

– Skandalicznie się zachowuje. Chyba sam Szatan skrył się w jej sercu – skarżył się udręczonym tonem Nusswan do krewnych, którzy pytali o nowiny. – Może powinienem wysłać ją po prostu do szkoły z internatem.

– Nie, nie, to drastyczny krok, nie rób tego – błagali. – Szkoła z internatem doprowadziła do upadku niejedną parsyjską dziewczynę. Bądź dobrej myśli, Bóg odpłaci ci za twoją cierpliwość i oddanie. A i Dina sama ci podziękuje, kiedy dorośnie i zrozumie, że to dla jej własnego dobra.

Odchodząc, szeptali między sobą, że ten człowiek to istny święty i każda dziewczyna powinna dostąpić szczęśliwego losu, jakim było posiadanie takiego brata jak Nusswan.

Pokrzepiony ich zachętami Nusswan nie dawał za wygraną. Kupował wszystkie ubrania Diny i decydował, co jest odpowiednim strojem dla młodej dziewczyny. Nabytki były zwykle niedopasowane, ponieważ Dina nie miała prawa towarzyszyć mu w zakupach.

– Nie życzę sobie męczących sporów w obecności subiekta – powiedział. – Zawsze mi przynosisz wstyd.

Kiedy potrzebowała nowego mundurka, towarzyszył jej do szkoły w dniu, w którym przychodzili krawcy, aby nadzorować przymiarki. Wypytywał krawców o stawki i tkaniny, próbując wyliczyć łapówki zgarniane przez dyrektorkę. Dina bała się jak ognia dorocznej ceremonii i snuła myśli o tym, jakie to nowe upokorzenia spadną na nią w obecności innych uczennic.

Wszystkie jej koleżanki z klasy nosiły teraz krótkie włosy i Dina błagała, by i jej dozwolony był ten przywilej.

– Jeśli dasz mi ściąć włosy, to będę codziennie myć jadalnię zamiast co drugi dzień – próbowała się targować. – Albo mogę co wieczór pastować ci buty.

– Nie – odparł Nusswan. – Czternaście lat to za wczesny wiek na wymyślne fryzury. W warkoczach ci do twarzy, a poza tym nie stać mnie na fryzjera.

Ale szybko dodał pastowanie butów do listy jej obowiązków.

W tydzień po ostatniej rozmowie na ten temat z pomocą Zenobii obcięła w szkolnej toalecie warkocze. Zenobia miała ambicję, by zostać fryzjerką i nie posiadała się ze szczęścia, że dobry los zsyła w jej ręce głowę przyjaciółki.

– Obetnijmy całe to siano! – zawołała. – Chodź, ciachniemy naprawdę krótko.

– Zwariowałaś? – spytała Dina. – Nusswan skoczy aż na księżyc.

Ostatecznie stanęło na paziu. Zenobia przystrzygła włosy plus minus na cal powyżej ramion. Końce były wprawdzie nieco wystrzępione, ale dziewczynki i tak wpadły w zachwyt.

Dina wzdragała się przed wyrzuceniem uciętych warkoczy do kosza na śmieci. Spakowała je do szkolnej torby i pognała do domu. Z dumą paradowała po mieszkaniu obok kolejnych luster i podziwiała odbicie swojej głowy pod różnym kątem. Później weszła do pokoju matki i czekała – na zachwyt, zdumienie, jakąkolwiek reakcję. Ale pani Shroff nie zauważyła nic.

– Podoba ci się moja nowa fryzura, mamusiu? – spytała wreszcie Dina.

Przez moment pani Shroff wlepiała w nią puste wejrzenie.

– Bardzo ładna, córko, bardzo ładna.

Tego wieczoru Nusswan wrócił do domu późno. Przywitał się z matką i powiedział, że miał mnóstwo pracy w firmie. Potem spostrzegł Dinę. Wciągnął głęboko powietrze i przyłożył dłoń do czoła. Był wycieńczony i marzył o jakimś wyjściu, które pozwoliłoby uniknąć kolejnego starcia. Ale jej bezczelność, jej zuchwałość nie mogły ujść bezkarnie – jak miałby potem spojrzeć na swoje odbicie w lustrze?

– Dino, podejdź tutaj, proszę. Wyjaśnij, dlaczego mnie nie posłuchałaś.

Podrapała się w szyję w miejscu, gdzie ścinki włosów drażniły jej skórę.

– W czym cię nie posłuchałam?

Spoliczkował ją.

– Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie.

– Powiedziałeś, że nie stać cię na fryzjera. To nic cię nie kosztowało, sama się ostrzygłam.

Znowu wymierzył jej policzek.

– Nie pyskuj, ostrzegam.

Wyjął linijkę i uderzył ją płazem w dłonie, a potem – ponieważ wykroczenie oceniał jako wyjątkowo poważne – kantem po knykciach.

– Nie będziesz robić z siebie ladacznicy.

– Widziałeś swoje włosy w lustrze? Wyglądasz jak klaun – Dina nie dała się zastraszyć.

Fryzura Nusswana była w jego mniemaniu wyrazem nobliwej elegancji. Czesał się z przedziałkiem na środku głowy, a porządek po jego obu stronach zaprowadzał starannie nakładając tłustą pomadę. Docinek siostry rozbudził furię w wyznawcy dyscypliny. Smagając ją linijką po łydkach i ramionach, zapędził ją do łazienki, gdzie zaczął zrywać z niej ubranie.

– Ani słowa więcej! Ani słowa! Dziś przeholowałaś! Obmyj się najpierw, bezecna kreaturo! Spłucz te kłaki, zanim je rozniesiesz po domu i ściągniesz nam na kark nieszczęście!

– Nie martw się, twoja twarz odstraszy każde nieszczęście.

Stała teraz naga na kafelkach, ale on nie wychodził.

– Potrzebuję ciepłej wody – powiedziała.

Cofnął się o krok, zaczerpnął z wiadra kubek zimnej wody i chlusnął na nią. Drżąc, wbiła w niego niepokorny wzrok, jej sutki twardniały. Uszczypnął ją mocno w jeden z nich, odskoczyła.

– No popatrz, piersi ci zaczynają rosnąć i już myślisz, że jesteś kobietą. Powinienem je natychmiast odrąbać, razem z twoim kąśliwym językiem.

Przyglądał jej się dziwnie i zaczęła się bać. Pojęła, że jej ostre riposty rozjuszają go, że miało to jakiś związek z tym, jak gapił się na kępkę włosów świeżo wyrosłą w miejscu, gdzie spotykały się jej nogi. Bezpieczniej będzie udać uległość, ugasić jego gniew. Obróciła się tyłem i zakrywszy twarz dłońmi rozpłakała się.

Usatysfakcjonowany Nusswan wyszedł z łazienki. W oczy rzuciła mu się jej szkolna torba leżąca na łóżku. Otworzył ją, by przeprowadzić rutynową rewizję i na samym wierzchu odkrył warkocze. Zaciskając zęby, ujął jeden z nich między kciuk i palec wskazujący. Potem w miejsce grymasu złości na jego ustach pojawił się uśmiech.

Kiedy Dina wyszła z łazienki, przyniósł rolkę czarnej taśmy izolacyjnej i przytwierdził jej warkocze do włosów.

– Będziesz je tak nosić – oznajmił. – Każdego dnia, nawet do szkoły, póki ci włosy nie odrosną.

Żałowała, że nie wrzuciła nieszczęsnych warkoczy do szkolnej ubikacji. Miała wrażenie, że na jej głowie dyndały zdechłe szczury.

Nazajutrz rano potajemnie zabrała ze sobą rolkę taśmy do szkoły. Przed wejściem do klasy zdarła warkocze. Zabieg był bolesny, czarna taśma trzymała mocno. Kiedy lekcje dobiegły końca, z pomocą Zenobii przymocowała je z powrotem. Tym sposobem w dni powszednie uchylała się od kary wymierzonej przez Nusswana.

Jednak w kilka dni później, w następstwie Podziału[15] i odejścia Brytyjczyków w mieście wybuchły zamieszki i Dina musiała siedzieć w domu z Nusswanem. Godzina policyjna obowiązywała wszędzie, dniem i nocą. Wszystkie urzędy, firmy, uczelnie i szkoły zostały zamknięte i nie było chwili wytchnienia od znienawidzonych warkoczy. Pozwalał jej odpinać je wyłącznie na czas kąpieli, a zaraz po niej doglądał ponownej instalacji.

Uwięziony w mieszkaniu Nusswan biadał nad nieszczęściem kraju i pomstował w nieskończoność.

– Każdy dzień spędzony w domu to dzień straconych pieniędzy. Te przeklęte dzikusy bez kultury nie zasługują na niepodległość. Jak już muszą się zarzynać na śmierć, to mogliby pójść gdzieś indziej i zająć się tym po cichu. Na przykład u siebie w wioskach. Ale nie, oni rozrabiają w naszym pięknym nadmorskim mieście.

Kiedy godzinę policyjną odwołano, Dina popędziła do szkoły, szczęśliwa jak ptak wypuszczony z klatki, spragniona swojej ośmiogodzinnej bez-Nusswanowej wolności. On również z ulgą wrócił do biura. W pierwszy wieczór po tym, jak w mieście zapanowała normalność, przyszedł do domu w doskonałym nastroju.

– Godzina policyjna się skończyła i twoja kara też. Możemy już wyrzucić warkocze – oznajmił, a potem dodał wielkodusznie:

– Właściwie dobrze ci z krótkimi włosami.

Otworzył teczkę i wyjął z niej nową opaskę.

– Możesz ją nosić zamiast taśmy – zażartował.

– Sam sobie ją noś – odparła i nie przyjęła prezentu.

Trzy lata po śmierci ojca Nusswan ożenił się. W parę tygodni później jego matka na dobre wycofała się z życia. Posłuszny odzew na instrukcje – wstań, wypij herbatę, umyj ręce, weź lekarstwo – zmienił się teraz w mur niezrozumienia.

Zadanie opieki nad nią przerosło możliwości Diny. Gdy dłużej nie można było ignorować zapachu dochodzącego z pokoju pani Shroff, Nusswan nieśmiało poruszył sprawę w rozmowie z żoną. Nie ośmielił się wprost poprosić jej o pomoc, ale liczył, że być może z dobroci serca sama zgłosi się na ochotnika.

– Ruby, kochanie. Z mamą jest coraz gorzej. Potrzebuje wiele uwagi, przez cały czas.

– Umieść ją w domu opieki – poradziła mu Ruby. – Tam będzie jej lepiej.

Przytaknął potulnie i zrobił coś mniej kosztownego, a bardziej ludzkiego niż posłanie matki do magazynu starców – jak niewątpliwie nazwaliby to jacyś nieżyczliwi krewni – zgodził pielęgniarkę na pełen etat.

Jej misja nie potrwała długo; pani Shroff zmarła tego samego roku, a ludzie pojęli wreszcie, że żony lekarzy nie są bardziej odporne na zgryzoty niż inni śmiertelnicy. Zmarła w ten sam dzień kalendarza szahenszahi[16] co jej mąż. Modlitwy za nich odprawiono jednocześnie, w tej samej świątyni ognia; prowadził je dastur Framji. Tymczasem Dina nauczyła się, jak unikać pułapki jego nadmiernie przyjaznych objęć. Kiedy podchodził, wyciągała uprzejmie dłoń i robiła krok wstecz, a potem jeszcze jeden i jeszcze jeden, a on, jako że nie w smak mu było ściganie jej wokół sali modlitw pomiędzy potężnymi kadzielnicami wypełnionymi płonącym drewnem sandałowym, mógł jedynie uśmiechać się głupawo i zrezygnować z pogoni.

Gdy dobiegł końca pierwszy miesiąc uroczystości modlitewnych w intencji pani Shroff, Nusswan zadecydował, że nie ma sensu, by Dina podchodziła do matury. Wyniki na jej ostatnim świadectwie były fatalne. Nie przepuszczono by jej z klasy do klasy, gdyby nie to, że dyrektorka, wierna pamięci doktora Shroffa, wolała widzieć w tych stopniach tymczasowe odstępstwo od normy.

– To bardzo zacne ze strony panny Lamb, że ci udzieliła promocji – powiedział Nusswan – ale nie zmienia to faktu, że masz beznadziejne stopnie. Nie będę przez kolejny rok marnować pieniędzy na czesne.

– Każesz mi bez przerwy zmywać i szorować, nie mam nawet godziny dziennie na naukę! Czego się spodziewasz?

– Nie tłumacz się. Co to ma do nauki, że taka silna i zdrowa dziewczyna jak ty pomoże troszkę w domu? Czy ty w ogóle wiesz, jak ci się dobrze powodzi? W tym mieście tysiące biednych dzieci pucują buty na dworcach albo zbierają makulaturę, butelki i plastik, a do tego wieczorami chodzą do szkoły. I ty się skarżysz? Brak ci zapału do nauki, ot co. Koniec, już dosyć się nakształciłaś.

Dina nie zamierzała poddać się bez walki. Żywiła też nadzieję, że żona Nusswana stanie po jej stronie. Ale Ruby wolała nie włączać się do sprzeczki, więc nazajutrz, kiedy posłano ją na targ z listą zakupów, Dina popędziła do domu swojego dziadka.

Dziadek mieszkał z jednym z jej wujków, w pokoju, który pachniał zjełczałym balsamem. Wstrzymała oddech i uściskała go, a następnie w potoku słów wylała swoje żale.

– Dziadku, proszę! Błagam, powiedz mu, żeby przestał mnie tak traktować!

Dziadek postawił już pierwsze kroki na drodze ku demencji starczej, toteż chwilę zajęło mu zorientowanie się, kim właściwie jest Dina, a jeszcze dłużej – zrozumienie, o co jej chodzi. Nie założył sztucznej szczęki, trudno więc było go zrozumieć.

– Podać ci zęby, dziadziu? – zaproponowała Dina.

– Nie, nie, nie – uniósł ręce i zamachał nimi w powietrzu. – Żadnych zębów. Wszystkie wykoślawione, tylko sprawiają mi ból. Nicpoń i sukinsyn z tego durnego dentysty. Mój cieśla skleciłby lepsze zęby.

Powtórzyła wszystko powoli, aż wreszcie pojął, w czym rzecz.

– Maturę? Że kto, ty? Oczywista, że musisz zrobić maturę. Oczywista. Oczywista. Musisz zdać maturę. A potem do college’u. Tak, naturalnie, że mu powiem, żeby cię posłał. Bezczelny łajdak, już ja mu nagadam, temu Nauzerowi, nie, Nevilowi – tak, Nusswanowi, właśnie. Zmuszę go.

Przez służącego posłał Nusswanowi wiadomość, by ten czym prędzej go odwiedził. Nusswan nie mógł odmówić. Bardzo dbał o opinię rodziny. Zwlekał przez kilka dni, tłumacząc się nadmiarem pracy w biurze, aż wreszcie poszedł, a w charakterze sojusznika zabrał Ruby, którą poinstruował, by wszelkimi sposobami wkupiła się w łaski starszego pana.

Od czasu odwiedzin Diny, dziur w dziadkowej pamięci przybyło: z rozmowy z nią nie przypominał sobie nic. Tym razem miał sztuczną szczękę, lecz niewiele do powiedzenia. Sporo czasu zajęło im, nim podpowiedziami i wspominkami tchnęli nieco życia w jego pamięć i już zdawało się, że ich rozpoznaje. Tyle że, całkowicie ignorując Ruby, uznał, że Nusswan i Dina są mężem i żoną i mimo apeli i zaklęć Diny nieugięcie trwał w tym przekonaniu.

Ruby usiadła na sofie i wzięła starszego pana za rękę. Zaproponowała, że wymasuje mu stopy i nie czekając na zgodę pochwyciła lewą i zaczęła ją ugniatać. Paznokcie były pożółkłe, od dawna wymagające obcięcia.

Rozwścieczony dziadek wyrwał stopę z jej uchwytu.

– Kja karta he? Ćalo, dźao![17]

Ruby rozdziawiła usta zaskoczona, że ktoś zwraca się do niej w hindi. Dziadek obrócił się do Nusswana.

– Nie dociera do niej? W jakim języku mówi twoja ayah? Powiedz jej, żeby wstała z mojej sofy i zaczekała w kuchni.

Ruby podniosła się rozdrażniona i podeszła do drzwi.

– Wstrętny staruch! – syknęła. – Tylko dlatego, że mam odrobinę ciemniejszą skórę!

Nusswan pożegnał się cierpko i podążył za żoną, a w drzwiach jeszcze stanął, obrócił się i rzucił triumfujące spojrzenie Dinie, która próbowała wyjaśnić nieporozumienie. Została z dziadkiem w nadziei, że ten odnajdzie w sobie jakieś ukryte siły i pośpieszy jej na ratunek. Godzinę później ona także dała za wygraną, pocałowała go w czoło i wyszła.

Wówczas ostatni raz widziała go żywego. Miesiąc później umarł we śnie. Na pogrzebie Dina zastanawiała się, ile jeszcze zdążyły urosnąć mu paznokcie u stóp schowane pod białym prześcieradłem, które zakrywało wszystko oprócz twarzy zmarłego.

Od czterech lat Nusswan sumiennie odkładał pieniądze na wesele Diny. Uzbierała się całkiem pokaźna sumka, a on planował w najbliższej przyszłości wydać ją za mąż. Pewny był, że znalezienie dobrego męża nie nastręczy mu kłopotów – jak z dumą sam przyznawał, Dina wyrosła na piękną młodą kobietę i zasługiwała wyłącznie na to, co najlepsze. Ślub miał się odbyć z wszelkimi szykanami, jak przystoi siostrze dobrze prosperującego biznesmena, a ludzie mieli wspominać wesele przez długi, długi czas.

Kiedy skończyła osiemnaście lat, zaczął zapraszać do domu obiecujących kawalerów. W Dinie wszyscy oni bez wyjątku budzili odrazę. Byli znajomymi jej brata i we wszystkim, co mówili i robili, przypominali jej Nusswana.

Nusswan był przekonany, że prędzej czy później któryś przypadnie jej do gustu. Nie mógł już dłużej ograniczać jej wyjść – Dina wyrosła z kontroli właściwej dla wieku dojrzewania. Dopóki wykonywała prace domowe i robiła codzienne zakupy zgodnie z listą Ruby, dopóty w domu przeważał względny spokój. Jeżeli dochodziło do sprzeczek, to rozgrywały się one obecnie między Ruby a Diną, jak gdyby Nusswan scedował tę funkcję na żonę.

Na targu Dina przejmowała czasem inicjatywę i zastępowała kalafior kapustą lub – poczuwszy nagłą chęć na ćiku[18] – kupowała je w miejsce pomarańczy. Ruby niezwłocznie oskarżała ją o sabotowanie skrupulatnie zaplanowanych posiłków.

– Podła, nikczemna kobieto! Zepsułaś kolację mojego męża – oskarżenie i werdykt wygłaszała mechanicznie i rzeczowo; wszystko to należało do jej roli przykładnej żony.

Ale nie było tak, by wyłącznie sprzeczały się i wadziły. Dwie kobiety coraz częściej pracowały razem w zgodzie. Wśród przedmiotów, które Ruby sprowadziła ze sobą do domu po zawarciu małżeństwa, znajdowała się mała maszyna do szycia na korbkę. Pokazała Dinie, jak się nią posługiwać i nauczyła ją szyć proste rzeczy w rodzaju poszewek na poduszki, prześcieradeł i zasłon.

Kiedy Ruby urodziła pierwsze dziecko, syna imieniem Xerxes, Dina pomagała się nim zajmować. Szyła dziecięce ubranka i dziergała na drutach maleńkie czapeczki i sweterki. Na pierwsze urodziny bratanka zrobiła dla niego parę bucików. Tamtego szczęśliwego poranka spowiły Xerxesa w girlandy z lilii i róż, a na czole wymalowały mu duże czerwone tilo[19].

– Aniołeczek – orzekła Dina, śmiejąc się z rozkoszą.

– A jakie słodkie buciki mu zrobiłaś! – zachwyciła się Ruby i uściskała ją mocno.

Ale był to jeden z nielicznych dni, które minęły bez najmniejszego sporu. Po wykonaniu swoich obowiązków Dina wolała spędzać jak najwięcej czasu poza domem. Jej fundusze na wypady do miasta ograniczały się do tego, co zdołała uskładać z koszyczkowego. Sumienie miała czyste; postrzegała to jako częściowe wynagrodzenie za swoją harówkę, zaledwie ułamek tego, co jej się należało.

Ruby zażądała rozliczenia co do ostatniej pajsy.

– Chcę zobaczyć rachunki i paragony. Za każdą rzecz – uderzyła pięścią w kuchenny stół, aż zagrzechotała pokrywka od garnka.

– A od kiedy to handlarze ryb i przekupki, co sprzedają warzywa, dają rachunki? – odparowała Dina i cisnęła w nią paragonami ze sklepu oraz drobnymi, które odłożyła jako resztę, przeprowadziwszy machlojki przy nieudokumentowanych wydatkach. Opuściła kuchnię, podczas gdy na podłodze jej bratowa zbierała i liczyła monety.

Oszczędności starczało na bilety autobusowe. Dina chodziła do parków, błąkała się po muzeach i targowiskach, odwiedzała kina (ale tylko z zewnątrz, żeby popatrzeć na plakaty) i nieśmiało zapuszczała się do bibliotek publicznych. Widząc pochylone nad książkami głowy poczuła się intruzem: tutaj każdy wydawał się tak uczony, a ona nie miała nawet matury.

Wrażenie to ustąpiło, kiedy odkryła, że lektury w dłoniach tych pełnych powagi osobników wahały się od niewymawialnych pozycji w rodzaju Areopagitiki Johna Miltona po „The Illustrated Weekly of India”. Z czasem ogromne stare czytelnie o wysokich stropach, skrzypiących podłogach i ciemnych boazeriach stały się jej ulubionym schronieniem. Dostojne wentylatory zwieszające się z sufitu na długich tyczkach poruszały powietrze z krzepiącym fusz-fusz, a głębokie skórzane fotele, stęchłe wonie i szelest przewracanych kartek tworzyły kojący nastrój. Najlepsze było to, że ludzie porozumiewali się szeptem. Krzyk Dina słyszała tylko jeden raz, kiedy odźwierny urągał żebrakowi, który próbował wśliznąć się do środka. Godziny mijały, a ona wertowała stare encyklopedie, przeglądała książki o sztuce i z zaciekawieniem otwierała zakurzone podręczniki medycyny, by na koniec wizyty na kilka minut usiąść w ciemnym kącie starego budynku, gdzie, jeśli ktoś chciał, czas zatrzymywał się w miejscu.

Bardziej nowoczesne biblioteki posiadały pokoje muzyczne. Były w nich także jarzeniówki, stoliki kryte laminatem, klimatyzacja i ściany pomalowane w pastelowe kolory; zawsze panował w nich tłok. Dinie wydawały się zimne i nieprzytulne i chodziła tam, tylko kiedy chciała posłuchać płyt. O muzyce wiedziała bardzo niewiele – parę nazwisk jak Brahms, Mozart, Schumann i Bach, które wpadły jej w ucho w dzieciństwie, kiedy ojciec włączał radio lub nastawiał płytę, brał ją na kolana i mówił: „Słucha sobie człowiek i zapomina o problemach świata, prawda?”, a Dina potakiwała z powagą.

W bibliotece wybierała płyty na chybił trafił i starała się zapamiętywać nazwy tych, które się jej spodobały, aby móc je puścić sobie innego dnia. Nie było to proste, ponieważ symfonie, koncerty i sonaty różniły się jedynie numerami, które poprzedzały litery w stylu Op., K. i BWV, a Dina nie wiedziała, co one znaczą. Gdy miała szczęście, natrafiała na utwór o nazwie, która mocno zapadała jej w pamięć. A kiedy znajoma muzyka wypełniała jej głowę, przeszłość na krótką chwilę była zdobyta i Dina czuła, jak przenika ją bolesna ekstaza spełnienia, jak gdyby odzyskała utraconą kończynę.

Pragnęła tych intensywnych muzycznych przeżyć, a jednocześnie napawały ją strachem. Po idealnym błogostanie pokoju muzycznego następowała zawsze niesprecyzowana złość, kiedy Dina wracała do życia z Nusswanem i Ruby. Najostrzejsze starcia zawsze miały miejsce w te dni, gdy wcześniej odwiedziła kolekcję płyt.

Czasopisma i gazety nie nastręczały takich komplikacji. Czytając dzienniki, odkryła istnienie kilku instytucji kulturalnych organizujących w mieście koncerty i recitale. Wiele występów – zwykle tych z udziałem miejscowych amatorów lub mało znanych obcokrajowców – było darmowych. Zaczęła wydawać swoje drobniaki na autobus, by jeździć na te koncerty i przekonała się, że stanowią one przyjemną odmianę od biblioteki. Także i artyści niewątpliwie byli jej wdzięczni za obecność na tych skąpo uczęszczanych wieczorkach.

Błąkała się na peryferiach tłumu zgromadzonego we foyer, czując się jak intruz. Wszyscy zdawali się tak wiele wiedzieć o muzyce i artystach występujących tego wieczoru – widać to było po wytwornym sposobie, w jaki trzymali programy i wskazywali na zawarte wewnątrz treści. Z utęsknieniem czekała, aż drzwi się otworzą i stłumione światła sali skryją jej niedostatki.

Muzyka w sali recitalowej nie była w stanie poruszyć jej tak, jak podczas samotnych godzin w bibliotece. Tutaj czas dzielił się równo między muzykę a komedię ludzką. Po kilku recitalach Dina zaczęła rozpoznawać na widowni stałych bywalców.

Należał do nich staruszek, który na każdym koncercie zasypiał dokładnie w cztery minuty po rozpoczęciu pierwszego utworu. Spóźnialscy uprzejmie omijali jego rząd, by nie trącać go w kolana. Po siedmiu minutach okulary zaczynały zsuwać mu się z nosa. Po jedenastu (jeśli utwór był dość długi i nie obudziły go oklaski) sztuczne szczęki wysuwały mu się z ust. Dinie przypominał dziadka.

Dwie pięćdziesięcioparoletnie siostry, wysokie i szczupłe, z ostrymi podbródkami, zawsze siadały w pierwszym rzędzie i często klaskały w nieodpowiednim momencie, bezsensownie zakłócając drzemkę staruszka. Dina nie za bardzo rozumiała, o co chodzi z tymi całymi sonatami i częściami, ale zorientowała się, że występ nie kończy się tylko dlatego, że muzyka zamilkła. Brała przykład z jegomościa z kozią bródką i w drucianych okularach, który nosił beret, wyglądał na eksperta i zawsze wiedział, kiedy klaskać.

Był też dżentelmen w średnim wieku, który na każdy koncert wkładał ten sam brązowy garnitur i który przyjaźnił się ze wszystkimi. Uwijał się jak obłąkany po foyer, witał przybyłych, a jego głowa podskakiwała gwałtownie, kiedy zapewniał ich, że będzie to znakomity wieczór. Jego krawaty były przedmiotem nieustających domysłów. W niektóre wieczory zwieszały się nisko, niepodzielnie panując na jego torsie i łopocząc w okolicach krocza. Innymi razy ledwie sięgały przepony. Rozmiar węzłów wahał się: od mikroskopijnych po tęgie samosy[20]. Ich właściciel nie tyle chodził od jednego do drugiego widza, co sunął tanecznym krokiem, bacząc, by jego uwagi były krótkie, ponieważ, jak wyjaśniał ochoczo, do podniesienia kurtyny zostało tylko kilka minut, a tyle osób zostało jeszcze do przywitania.

Dina zauważyła w holu młodego mężczyznę, który podobnie jak ona z zainteresowaniem obserwował z boku towarzyskie obyczaje radosnego tłumu koncertowych współbywalców. Dina zwykle przybywała wcześnie, gdyż pragnęła czym prędzej wyrwać się z domu. Była już na miejscu, kiedy on nadpływał do wejścia na rowerze, zeskakiwał zgrabnie i wprowadzał go przez bramę. Pilnujący jej odźwierny zezwalał mu na to w zamian za napiwek. Mężczyzna przypinał rower przy bocznej ścianie budynku, zawsze pamiętając, by zabrać teczkę z tylnego bagażnika. Ściągał klamerki z nogawek i wsuwał je do teczki, a następnie kierował się do ulubionego narożnika holu, by studiować program i publiczność.

Pewnego razu ich oczy spotkały się i oboje poznali, że są cichymi sprzymierzeńcami. Zabawny człowieczek w brązowym garniturze nie podszedł do Diny, natomiast tamtego uwzględnił w swojej powitalnej rundzie.

– Witaj, Rustomie! Jak się masz? – zaryczał i w ten sposób Dina poznała imię młodego mężczyzny.

– Świetnie, dziękuję – odparł Rustom, patrząc nad ramieniem odzianym w brązowy garnitur na Dinę, która przyglądała im się z rozbawieniem.

– Co myślisz o dzisiejszym pianiście? Czy potrafi uzyskać głębię, jakiej wymaga część wolna? Czy myślisz, że largo... och, wybacz proszę, wrócę za chwileczkę, tylko przywitam się z panem Medhorą, który tam stoi.

I już go nie było. Rustom uśmiechnął się do Diny i potrząsnął głową z udawaną rozpaczą.

Zabrzmiał dzwonek i drzwi audytorium otworzyły się. Dwie wysokie siostry popędziły w stronę pierwszego rzędu zsynchronizowanymi, skocznymi krokami, rozłożyły obite rdzawoczerwoną tapicerką fotele i osunęły się na nie triumfalnie, wymieniając promienne spojrzenia: znowu udało im się odnieść zwycięstwo w ich sekretnej grze w krzesełka do wynajęcia. Dina zajęła to miejsce co zwykle, w środkowym rzędzie, plus minus w połowie sali.

Kiedy pomieszczenie zaczęło się zapełniać, Rustom podszedł do niej.

– Przepraszam, czy wolne?

Skinęła głową. Usiadł.

– Ten pan Toddywalla to niezły okaz, prawda?

– Tak się nazywa? Tak, jest bardzo śmieszny.

– Nawet jeśli recital jest taki sobie, to można na nim polegać, że nudno nie będzie.

Światła przygasły i wśród rozproszonych oklasków dwaj wykonawcy wyszli na scenę.

– A tak swoją drogą, to jestem Rustom Dalal – powiedział, nachylając się i wyciągając dłoń, gdy tymczasem flet przyjął srebrzyste A fortepianu i w rewanżu odpowiedział własnym, złocistym.

– Dina Shroff – wyszeptała, nie przyjmując jego dłoni, ponieważ w ciemnościach nie zorientowała się od razu, że ją wyciągnął. Gdy to spostrzegła, było za późno; dłoń zaczęła się cofać.

Podczas antraktu Rustom spytał, czy napije się kawy albo czegoś zimnego.

– Nie, dziękuję.

Przyglądali się widzom siedzącym w rzędach i tym, którzy udawali się do toalety lub po napoje. On założył nogę na nogę.

– Często widuję panią na tych koncertach.

– Tak, bardzo to lubię.

– Gra pani sama na czymś? Na fortepianie albo...

– Nie.

– Ma pani takie piękne palce. Myślałem, że gra pani na fortepianie.

– Nie – powtórzyła. Policzki paliły ją trochę, popatrzyła w dół na swoje palce. – Nie mam pojęcia o muzyce. Lubię słuchać i tyle.

– Tak jest chyba najlepiej.

Nie była pewna, o co mu chodzi, ale przytaknęła.

– A pan? Gra pan?

– Kiedy byłem mały, moi rodzice, jak wszyscy dobrzy parsyjscy rodzice, kazali mi uczyć się gry na skrzypcach – zaśmiał się.

– Teraz pan nie gra?

– Zdarzy się czasem. Kiedy mam ochotę potorturować się trochę, wyjmuję je z futerału, żeby sobie pojęczały i pozgrzytały.

Uśmiechnęła się.

– Przynajmniej rodzice muszą być szczęśliwi, kiedy słyszą, jak pan gra.

– Nie żyją. Mieszkam sam.

Uśmiech pierzchł z jej twarzy i już miała powiedzieć, że jej przykro, kiedy on szybko dorzucił:

– Tylko sąsiedzi cierpią, kiedy gram – i zaśmiali się znowu.

Od tego wieczoru zawsze siadali razem, a w następnym tygodniu Dina przyjęła zaproszenie na mangolę podczas antraktu. Stali w holu, popijając ze schłodzonych butelek i patrząc, jak paciorki wilgoci ozdabiają szkło, gdy podszedł do nich pan Toddywalla.

– I jak tam, Rustomie, co powiesz o pierwszej połowie? Moim zdaniem ledwo ledwo. Ten flecista powinien porobić trochę ćwiczeń oddechowych, zanim znowu pomyśli o recitalu.

Zabawił wystarczająco długo, by zostać przedstawionym Dinie, zresztą przede wszystkim w tym celu do nich podszedł. Potem pokicał ku kolejnym ofiarom.

Po koncercie pchając rower Rustom odprowadził ją na przystanek. Rozchodząca się publiczność obserwowała ich.

– Nie boi się pan jeździć w takich korkach? – spytała Dina, aby przerwać milczenie

Pokręcił głową.

– Od lat jeżdżę. To moja druga natura.

Zaczekał, aż nadjedzie jej autobus, a potem pedałował za czerwonym piętrusem, dopóki ich drogi się nie rozeszły. Nie widział, jak Dina przygląda mu się z górnej platformy. Śledziła jego malejącą sylwetkę, czasem gubiąc ją, by potem odnaleźć gdzieś w świetle latarni, jechała razem z nim, aż zmienił się w punkcik i już tylko wyobraźnia podpowiadała jej, że to Rustom.

Po kilku tygodniach bywalcy koncertów zaczęli postrzegać ich jako parę. Każdy ich ruch obserwowano z troską i zaciekawieniem. Rustoma i Dinę bawiło to zainteresowanie, lecz woleli nie zwracać na nie uwagi, tak jak na błazeństwa pana Toddywalli.

Pewnego razu po przybyciu Rustom zaczął rozglądać się, żeby odszukać Dinę wśród tłumu. Jedna z pierwszorzędowych sióstr natychmiast wzięła go za łokieć.

– Niech się pan nie obawia, ona tu jest – wyszeptała wstydliwie. – Poszła tylko do toalety.

Wcześniej tego dnia padał ulewny deszcz i przemoczona do suchej nitki Dina próbowała doprowadzić się w toalecie do porządku, lecz jej maleńka chusteczka nie umiała sprostać zadaniu. Ręcznik na wieszaku nie wyglądał zachęcająco. Zrobiła, co mogła, i wyszła na zewnątrz z włosami wciąż ociekającymi wodą.

– Co się stało? – zapytał Rustom.

– Wiatr odwrócił mi parasol na drugą stronę. Nie dość szybko go znowu rozłożyłam.

Podsunął jej swoją dużą chustkę. Waga propozycji nie umknęła zgromadzonym wokół obserwatorom: przyjmie czy nie przyjmie?

– Nie, dziękuję – powiedziała, przeczesując palcami mokre włosy. – Zaraz wyschną.

Koncertowicze wstrzymali oddech.

– Nie bój się, jest czysta – uśmiechnął się. – Zróbmy tak: ty pójdziesz się osuszyć, a ja kupię dla nas dwie gorące kawy.

Kiedy w dalszym ciągu się wahała, zagroził, że zdejmie koszulę i wytrze jej głowę w holu. Śmiejąc się, przyjęła chustkę i powróciła do damskiej ubikacji. Stali bywalcy odetchnęli z ulgą.

W łazience Dina wytarła włosy chustką. Ładny zapach, pomyślała. Nie perfumy, a czysty, ludzki zapach. Taki sam jak ten, który czuła czasem siedząc obok niego. Przyłożyła ją do nosa i głęboko wciągnęła powietrze, potem zawstydzona złożyła ją.

Kiedy koncert dobiegł końca, nadal kropił lekki deszcz. Poszli na przystanek. Mżawka szemrała w koronach drzew, jak gdyby liście skwierczały. Dinę przeszedł dreszcz.

– Zimno ci?

– Trochę.

– Mam nadzieję, że się nie nabawisz gorączki po tym przemoknięciu. A może włożysz mój płaszcz, a ja wezmę twój parasol?

– Co ty pleciesz, przecież jest zepsuty. Zresztą nie możesz jechać na rowerze z parasolem.

– A pewnie, że mogę. Jak trzeba, to mogę na nim jechać, stojąc na głowie.

Rustom nalegał. Pod wiatą dokonali zamiany. Kiedy pomagał jej włożyć pelerynę, jego dłoń otarła się o jej ramię. Jego palce zdawały się ciepłe na jej zimnej skórze. Rękawy były trochę przydługie, ale poza tym leżała całkiem nieźle. Do tego przyjemnie nagrzana przez jego ciało – zauważyła, gdy płaszcz powoli wyciągał z niej chłód.

Stali blisko siebie, patrząc jak cienkie igiełki deszczu przeszywają światło latarni. Po raz pierwszy wzięli się za ręce i wydawało się, że nie ma nic bardziej naturalnego pod słońcem. Trudno było się rozstać, kiedy przyjechał autobus.

Odtąd Rustom używał roweru tylko na trasie do pracy i z pracy. Wieczorami przybywał autobusem, żeby mogli jechać razem i żeby później mógł odprowadzić ją do domu.

Dina czuła się szczęśliwsza, kiedy nie miał roweru. Uważała, że powinien z niego całkiem zrezygnować, w miejskim ruchu ulicznym poruszanie się nim było zbyt niebezpieczne.

– Wychodzę za mąż – obwieściła Dina przy kolacji.

– A! – rozpromienił się jej brat – Dobrze, świetnie. Który to, Solly czy Porus? – Byli to dwaj dżentelmeni, których przedstawił jej ostatnio.

Dina pokręciła głową.

– W takim razie albo Dara, albo Firdosh – powiedziała Ruby ze znaczącym uśmiechem. – Obaj za tobą szaleją.

– Nazywa się Rustom Dalal.

Nusswan był zaskoczony. Nie było to imię jednego z licznych kandydatów, których sprowadzał dla Diny w ciągu ostatnich trzech lat. Być może poznała go na jednym z tych spędów rodzinnych, których tak nie znosił.

– A gdzie my go spotkaliśmy?

– Nie spotkaliśmy. Ja spotkałam.

Nusswanowi nie spodobała się ta odpowiedź. Był urażony, że Dina odrzuca wszystkie jego wysiłki, wszystkie jego wybory na rzecz kogoś kompletnie obcego.

– I chcesz ot tak poślubić tego faceta? A co wiesz o nim i jego rodzinie? Co on wie o tobie i twojej rodzinie?

– Wszystko – odparła Dina tonem, który wzbudził w nim niepokój. – Spotykam się z Rustomem od półtora roku.

– Ach, rozumiem, dobrze strzeżona tajemnica – rzucił z teatralnym sarkazmem. – A czymże się zajmuje pan Dalal, ten twój tajemniczy Rustom?

– Jest farmaceutą.

– Phi! Farmaceutą! Pigularzem cholernym! Dlaczego nie nazwać tego po imieniu? Przecież właśnie tym się zajmuje, stoi cały dzień za ladą i proszki miesza. – Przypomniał sobie, że na razie nie ma sensu się wściekać. – To jak, kiedy poznamy tego twojego milionera?

– Po co? Żebyś mógł go osobiście obrażać?

– Nie mam powodu go obrażać, ale moim obowiązkiem jest go poznać, a potem udzielić ci odpowiedniej porady. Ostateczna decyzja należy do ciebie.

W umówiony dzień Rustom zjawił się z pudełkiem łakoci dla Nusswana i Ruby, które złożył w ręce małego Xerxesa, mającego teraz prawie trzy lata. Dinie przyniósł nowy parasol. Zrozumiała aluzję i uśmiechnęła się. On puścił do niej oko, kiedy inni nie patrzyli.

– Fantastyczny! – zachwyciła się, otwierając go. – Cudowny, jak pagoda.

Materiał był w kolorze morskim, szkielet z nierdzewnej stali, a na jego końcu sterczał groźny szpikulec.

– Niebezpieczna broń – zażartował Nusswan. – Uważaj, w kogo go wymierzasz.

Napili się herbaty, do której podano kanapki z serem i ciasteczka maślane przygotowane przez Ruby i Dinę. Czas upłynął bez żadnych zgrzytów. Ale później, kiedy gość wyszedł, Nusswan powiedział, że nie wie, co jego siostra ma w głowie – mózg czy trociny.

– Wybrać człowieka bez urody, bez pieniędzy, bez perspektyw. Niektórzy narzeczeni przynoszą pierścionek z diamentem. Inni złoty zegarek czy przynajmniej małą broszkę. A ten twój typek co przynosi? Parasol, cholera jasna! I pomyśleć tylko, że zmarnowałem tyle czasu i energii, przedstawiając cię prawnikom, księgowym, komisarzom policji i inżynierom. Wszyscy z porządnych rodzin. Jak ja spojrzę ludziom w oczy, kiedy się rozejdzie, że moja siostra wyszła za głupiego pigularza bez ambicji? Nie oczekuj, że będę się radować ani że przyjdę na ślub. Dla mnie będzie to dzień głębokiej, ciężkiej żałoby. To smutne – żalił się – że chcąc mnie zranić, rujnujesz własne życie. Zapamiętaj sobie moje słowa, twoja przewrotność się jeszcze zemści na tobie. Nic nie mogę zrobić, żeby cię powstrzymać, masz dwadzieścia jeden lat, już nie jesteś małą dziewczynką, którą trzeba się opiekować. Jeśli uparłaś się, żeby własne życie wyrzucić do rynsztoka, to mogę tylko bezradnie się temu przyglądać.

Dina spodziewała się tego. Słowa spływały po niej i z bulgotem znikały w zapomnieniu, jej samej nie dotykając. Tak jak deszcz – przypomniała sobie – który skapywał po ślicznym płaszczu Rustoma w tamtą piękną noc. Zastanowiła się za to znowu, tak jak już wiele razy, gdzie też jej brat nauczył się jazgotać z takim kunsztem. Ani ich matka, ani ojciec nie przejawiali ku temu większego talentu.

Po kilku dniach Nusswan uspokoił się trochę. Skoro Dina wychodzi za mąż i odchodzi na zawsze, lepiej by odbyło się to przyjaźnie, bez scen. Po cichu cieszył się, że Rustom Dalal nie jest grubszą zwierzyną. Byłoby nie do zniesienia, gdyby jego znajomi zostali odtrąceni na rzecz kogoś wyżej postawionego.

Uczestniczył w planach weselnych z większym entuzjazmem i szczodrością, niż Dina przewidywała. Chciał zarezerwować salę na przyjęcie i zapłacić za wszystko z pieniędzy, które dla niej odkładał.

– Ślub po zachodzie słońca, a potem kolacja. Pokażemy im, jak to się robi – wszyscy będą ci zazdrościć. Czteroosobowy zespół, girlandy z kwiatów, światła. Stać mnie na około trzystu gości. Ale bez trunków – za drogie i za duże ryzyko. Policja prohibicyjna jest wszędzie, człowiek da w łapę jednemu, to się zaraz dziesięciu zgłasza po swoją działkę.

Tej nocy w łóżku Ruby, która była w ciąży z ich drugim dzieckiem, dała wyraz swojemu zaniepokojeniu rozrzutnością Nusswana.

– To Rustom i Dina powinni wyłożyć pieniądze, jeżeli chcą się pobrać. To nie należy do twoich obowiązków, tym bardziej, że nie pozwoliła ci wybrać dla niej męża. Ona nigdy nie docenia niczego, co dla niej robisz.

Rustom i Dina mieli jednak prostsze upodobania. Ślub odbył się rano. Na prośbę Diny uroczystość była skromna i odbyła się w tej samej świątyni ognia, gdzie odprawiano modły za jej rodziców w rocznicę ich śmierci. Stary i przygarbiony dastur Framji przyglądał się jej, stojąc w cieniu, niezadowolony, że nie poproszono go o odprawienie rytuału ślubnego. Czas czynił go coraz wolniejszym i ciała młodych kobiet rzadko padały łupem jego uścisków, ongiś tak zręcznych. Ale przydomek dastura Dab-Ćhaba na dobre przylgnął do niego nawet w jesieni jego żywota, gdy tymczasem wszystko inne obumierało.

– Hańba – skarżył się koledze. – I to po tylu latach moich związków z rodziną Shroff. Ze śmiercią przychodzą do mnie – jak trzeba odprawić sarosz-nu-patru, afargan, badź, faroksy[21]. Ale przy radosnych okazjach, przy błogosławieństwie ślubnym nie jestem mile widziany. Wstyd.

Wieczorem w domu Shroffów odbyło się przyjęcie. Nusswan uparł się przy chociaż takich, skromnych obchodach i wynajął kucharzy i kelnerów. Gości było czterdzieścioro ośmioro, z czego szóstkę stanowili przyjaciele Rustoma, plus jego ciocia Shirin i wuj Darab. Reszta pochodziła z otoczenia Nusswana – wliczali się do niej także członkowie szerszej rodziny, których nie można było pominąć, nie narażając się na krytykę ze strony krewnych – szeptaną, kąśliwą krytykę, na którą był tak bardzo czuły.

Salon, jadalnię, gabinet Nusswana i cztery sypialnie przemeblowano tak, by goście mogli przemieszczać się swobodnie. Stoły zastawiono jedzeniem i napojami. Mały Xerxes i jego przyjaciele ganiali z pokoju do pokoju w przygodowo-odkrywczym amoku, śmiejąc się i krzycząc. Podnieceniem napełniała ich nieoczekiwana wolność, jaką cieszyli się teraz w domu, w którym podczas poprzednich wizyt czuli się jak w więzieniu, pod ponurym nadzorem niezwykle surowego taty Xerxesa. Co do Nusswana, to jęczał w środku za każdym razem, gdy któryś z nich wpadał na niego, lecz mimo to uśmiechał się i poklepywał przebiegające dziecko.

Zebrani oklaskami powitali cztery butelki szkockiej whisky, które postawił na stole.

– Wlejemy trochę życia w to przyjęcie i w młodą parę – mówili mężczyźni jeden do drugiego, wśród chichotów, kiwania głową i szeptów o sprawach nie przeznaczonych dla kobiecych uszu.

– Dobra, szwagrze – powiedział Nusswan, brzękając dwiema pustymi szklankami przed Rustomem. – Ty jesteś ekspertem, przygotuj wszystkim miksturę z Johnny Walkera.

– Jasne – odparł Rustom pogodnie i wziął szklanki.

– Żartuję, żartuję – powiedział Nusswan, trzymając mocno butelkę. – Przecież pan młody nie będzie pracował na własnym weselu!

Była to jego jedyna farmaceutyczna zaczepka tego wieczoru.

W godzinę po podaniu szkockiej Ruby udała się do kuchni. Nadeszła pora, by serwować kolację. Stół jadalniany przesunięto wcześniej pod ścianę i zastawiono daniami bufetowymi. Kelnerzy wkroczyli do pokoju z gorącymi, ciężkimi półmiskami, wołając: „Z drogi! Z drogi, proszę!”. Wszyscy z uszanowaniem rozstąpili się przed jadłem.

Kuchenne wonie, które przez cały wieczór przenikały dom zapowiedzią smakowitości, drażniąc nozdrza i drocząc się z podniebieniami, nagle obezwładniły zgromadzonych. W pokoju zapadła cisza. Ktoś zachichotał głośno, mówiąc, że dla parsów jedzenie jest najważniejsze, a rozmowa plasuje się na drugim miejscu. Na to ktoś inny poprawił go: nie, nie, rozmowa na trzecim, a o drugiej rzeczy wspominać nie można w obecności niewiast i dzieci. Ci, którzy stali najbliżej, nagrodzili wyświechtany dowcip soczystym śmiechem.

Ruby klasnęła w dłonie.

– W porządku, moi drodzy! Kolacja podana! Bardzo proszę, częstujcie się. Śmiało, jedzenia jest w bród!

Krążyła pomiędzy gośćmi, jak przystało na szanującą obyczaje gospodynię.

– Wybacz, proszę, te potrawy nie są ciebie godne – powtarzała każdemu z ubolewaniem.

– Co ty opowiadasz, Ruby, wszystko wygląda cudownie – odpowiadali. Nakładając jedzenie, korzystali z okazji, by dopytać się o jej ciążę i termin porodu.

Nusswan lustrował przesuwające się przed nim talerze i dobrotliwie ganił gości, którzy nałożyli sobie zbyt mało.

– Co to ma być, Mino, chyba żartujesz. Nawet mój domowy wróbelek by się tym nie najadł – i dorzucał więcej birjani[22] na talerz Miny.

– Czekaj, Hosa, czekaj, jeszcze jeden kebab, są przepyszne, wierz mi, no, jeszcze jeden, proszę cię, bądź kolegą – i zręcznym pacnięciem posyłał dwa kawałki na niezdecydowany talerz. – Przyjdziesz po dokładkę, umowa stoi?

Kiedy wszyscy się obsłużyli, Dina zobaczyła na werandzie wujostwo Rustoma, ciocię Shirin i wuja Daraba, siedzących nieco na uboczu. Podeszła do nich.

– Proszę, niech wujostwo jedzą do syta. Nałożyli sobie wujostwo dosyć?

– Nawet więcej niż dosyć, nawet więcej. Prawdziwe delicje, moje dziecko. – Ciocia Shirin skinęła na Dinę, żeby przysunęła się bliżej, a potem jeszcze raz, aż jej ucho znalazło się przy ustach staruszki. – Jeśli kiedyś będziesz czegoś potrzebować – pamiętaj, czegokolwiek – zawsze możesz przyjść do mnie i Daraba.

Wuj Darab potaknął; miał świetny słuch.

– Co by się nie działo. Jesteśmy jak rodzice dla Rustoma. A ty jesteś dla nas jak córka.

– Dziękuję – odpowiedziała Dina, rozumiejąc, że to coś więcej niż zwyczajowa mowa powitalna wygłaszana przez drugą stronę.

Przysiadła się do nich. Nusswan stojący obok stołu z jedzeniem, pokazał jej na migi talerzem i widelcem, żeby nałożyła też coś dla siebie. Tak, później, odmigała Dina i pozostała przy cioci Shirin i wuju Darabie, którzy jedli, wpatrzeni w nią wzrokiem pełnym uwielbienia.

W domu wciąż było kilkoro gości, gdy Nusswan dał znak pracownikom firmy gastronomicznej, by zaczęli sprzątać. Maruderzy pojęli aluzję, podziękowali i pożegnali się.

Na odchodne ktoś złapał Rustoma za klapę i z chichotem, zionąc whisky, szeptał, że nowożeńcy mają szczęście, że żadne z nich nie ma teściowej.

– Oj nieładnie, nieładnie! Nikt nie będzie się dopytywać, czy instrument zagrał pierwszej nocy, farciarzu jeden! Nikt ci nie będzie sprawdzał pościeli! – Dźgnął Rustoma palcem w brzuch. – Upiekło ci się!

– Dobranoc wszystkim – żegnali gości Nusswan i Ruby. – Dobranoc, dobranoc. Dziękujemy, że przyszliście.

– To był uroczy wieczór – powiedział Rustom, kiedy wyszedł ostatni gość. – Dziękujemy wam obojgu.

– Naprawdę uroczy, bardzo wam dziękujemy – dodała Dina.

– Ależ proszę, proszę bardzo – odrzekł Nusswan, a Ruby przytaknęła. – To był nasz obowiązek.

Z początku Dina i Rustom przystali na propozycję Nusswana, by noc spędzić na miejscu. Później zdali sobie sprawę, że po przyjęciu pokoje należy doprowadzić do porządku. Wygodniej było od razu jechać do mieszkania Rustoma.

– O nic się nie martwcie – uspokajał ich Nusswan. – Ci faceci posprzątają, za to im się płaci. Wy róbcie swoje.

Uściskał każde z nich. Dla Diny był to drugi raz tego dnia. Pierwszy miał miejsce rano, po tym, jak dastur-dźi skończył recytować błogosławieństwo ślubne; był to także raz pierwszy od siedmiu lat.

Coś ją ścisnęło za gardło. Przełknęła ślinę, a Nusswan szybko przetarł oczy palcami.

– Życzę wam dużo szczęścia – powiedział.

Dina przyniosła spakowaną walizkę z rzeczami na noc. Reszta jej dobytku miała zostać dostarczona później. Nusswan zamierzał oddać jej część mebli, które należały do rodziców. Sprowadził nowożeńców po brukowanym podjeździe do taksówki i zamachał na pożegnanie.

– Wszystkiego najlepszego! Niech Bóg wam błogosławi! – zawołał, a Dina z zaskoczeniem spostrzegła, że zadrżał mu głos.

Następnego ranka obudzili się późno. Rustom wziął tygodniowy urlop, chociaż nie stać ich było na podróż poślubną.

Dina parzyła herbatę w ponurej kuchni, a on przyglądał jej się niespokojnie. Kuchnia była najbardziej obskurnym pomieszczeniem w całym mieszkaniu, z sufitem i tynkiem sczerniałym od dymu. Matka Rustoma przez całe życie gotowała na kuchni opalanej węglem. Jej krótka znajomość z naftą nie trwała długo – skończyło się na rozlanym płynie, płomieniach i poparzonych udach; węgiel jest posłuszniejszy – zakonkludowała.

Rustom zamierzał odmalować kuchnię przed ślubem, podobnie jak pozostałe pomieszczenia, ale zabrakło mu pieniędzy. Zaczął przepraszać za opłakany stan mieszkania.

– Nie jesteś przyzwyczajona do takich warunków. Spójrz tylko na te potworne ściany.

– Nie szkodzi, to nic takiego – odparła pogodnie. – Pomalujemy je później.

Może to jej obecność w mieszkaniu, rzecz niespotykana w porze śniadania, sprawiła, że jął zauważać nowe niedostatki wokół siebie.

– Po śmierci rodziców pozbyłem się różnych rzeczy. Wydawało mi się, że to rupieciarnia. Zamierzałem żyć jak sadhu[23], wystaw sobie, ze skrzypcami za jedynego towarzysza. Zamiast łoża nabitego gwoździami, rzępolenie kocich flaków, żeby się umartwiać.

– Czy struny naprawdę wyrabia się z kocich jelit?

– Kiedyś tak było, za dawnych czasów. A za jeszcze dawniejszych skrzypkowie musieli sami wybierać się na łowy, by upolować swoje struny. Wtedy nie było sklepów muzycznych jak L.M. Furtado czy Godin i Spółka. We wszystkich wielkich konserwatoriach Europy uczono muzyki, a ponadto sprawiania zwierząt.

– Mógłbyś nie wygadywać głupstw tak wcześnie rano – ofuknęła go, ale jego absurdalny dowcip był tym, co lubiła w nim najbardziej.

– Tak czy owak, znalazłem moją piękną anielicę i epoka sadhu dobiegła końca. Kocie flaki mogą odpocząć.

– Lubię jak grasz. Powinieneś więcej ćwiczyć.

– Żarty sobie stroisz? Gram gorzej niż ten facet w zeszłym tygodniu w Patkar Hall. Brzmiał, jakby miał pozatykane efki.

– Fuj, jakie znowu cewki?

Roześmiał się, widząc jej minę.

– Efy, otwory rezonansowe. Chcesz zobaczyć moje otwory? – Ściągnął z szafy futerał na skrzypce. – Widzisz, jaki kształt mają te wycięcia w płycie wierzchniej?

– Wyglądają zupełnie, jakby ktoś napisał „f” bez odrywania pióra – przejechała palcem po krzywiznach, dotknęła delikatnie strun. – Zagraj coś, skoro już otworzyłeś futerał.

Rustom zatrzasnął futerał i, wspinając się nieco na palce, wsunął go na szafę.

– Zagraj, zagraj, zagraj. To samo powtarzali mi rodzice – wziął jej dłoń i przycisnął do ust. – Szkoda, że nie zostawiłem przynajmniej ich łoża małżeńskiego. – Później zapytał nieśmiało: – Było ci wygodnie w nocy?

– O tak – zaczerwieniła się na świeże wspomnienie wąskiego, jednoosobowego łóżka, w którym tulili się do siebie.

Po śniadaniu złożonym z omletu i grzanki z masłem, otworzył drzwi wejściowe i powiedział, że ma dla niej niespodziankę.

– Wczoraj w nocy było za późno, żeby ci pokazać.

– A co to takiego?

– Musisz wyjść na zewnątrz.

Zobaczyła pobłyskującą w słońcu nową mosiężną tabliczkę, na której wygrawerowany był napis „Państwo Rustomowie K. Dalal”. Jej radość napełniła go szczęściem.

– Przedwczoraj ją przykręciłem.

– Śliczna.

– Zmienić tabliczkę to żadna sztuka – zachichotał. – Znacznie trudniej zmienić nazwisko na rachunku za czynsz.

– Jak to?

– Rachunki za czynsz wystawia się na nazwisko mojego ojca, chociaż on nie żyje od dziewięciu lat. Kamienicznik liczy, że stracę cierpliwość i zaproponuję mu pieniądze, żeby mieszkanie przepisać na mnie. Ciągle robi do tego aluzje.

– I co, zapłacisz mu?

– Ani mi się śni. On nic nie może zrobić, chroni nas ustawa o najmie. Nie ma znaczenia, na kogo wystawia się rachunek. Ty też masz prawo tu mieszkać, jako moja żona. Nawet gdybym jutro umarł.

– Rustom! Nie mów takich rzeczy!

Zaśmiał się.

– Kiedy poborca czynszu przychodzi z rachunkiem na nazwisko ojca, czasem mam ochotę mu powiedzieć, żeby poszedł do nieba, pod nowy adres najemcy.

Dina oparła głowę na jego ramieniu.

– Dla mnie niebo jest tu, w tym mieszkaniu.

Rustom przyciągnął ją bliżej i przytulił.

– Dla mnie też.

Potem przetarł tabliczkę rękawem. Kiedy ją podziwiali, pod ich drzwi podjechały dwa wózki ręczne załadowane dobytkiem z domostwa Shroffów.

Z początku Rustom zgodził niedużą furgonetkę, ponieważ Dina poprosiła Nusswana, by pozwolił jej zabrać wielką szafę taty, tę, którą zdobiło promieniste słońce i kwiaty wyrzeźbione w drewnie różanym. Za ten jeden mebel gotowa jest zrzec się wszystkiego innego, powiedziała. Nusswan obiecał to przemyśleć, ale ostatecznie odmówił. Powiedział, że szafa zniszczyłaby się, gdyby przepychać ją przez wąskie drzwi mieszkania Rustoma, a zadrapania byłyby rysą na pamięci ojca, no i poza tym rozmiarami nie pasowałaby do maleńkich pokojów.

Zamiast tego oddał jej inną szafę, mniejszą i skromniejszą, małe biurko i bliźniacze łóżka. Wraz z nimi przybyła też spora skrzynka z przyborami kuchennymi skompletowanymi przez Ruby, która uprzednio wywiedziała się dyskretnie, czy kuchnia Rustoma jest należycie wyposażona. Na dobry początek podarowała im różne garnki, patelnie, kuchenkę, trochę sztućców, deskę i wałek.

Dwa ręczne wózki zostały rozładowane, a podwójne łóżka złożone. Jeden z tragarzy zaproponował, że odkupi stare, jednoosobowe. Rustom odstąpił mu je za trzydzieści rupii, a od drugiego mężczyzny dostał dziesięć za materac.

– Wiem, o czym myślisz, ale tu nie ma miejsca na dodatkowe łóżko – powiedział, kiedy Dina patrzyła, jak je zabierają i zastanawiała się, jak blisko siebie będą spać teraz, kiedy mieli dwa łóżka.

Ale gdy obudzili się następnego ranka, jedno z nich wyglądało, jak gdyby nikt w nim nie spał. Pokrzepiona, spędziła dzień na urządzaniu swojego nowego domu według własnych upodobań. Po pierwsze wypowiedziała umowę z Seva Sadan[24], tym samym kładąc kres wieczornym dostawom posiłków dla Rustoma. Jeśli chodzi o obiady, postanowiła, że gdy w przyszłym tygodniu wróci do pracy, sama będzie pakować mu jakiś prowiant.

– Koniec z żywieniem się na mieście albo niedojadaniem. Kto to słyszał? – oznajmiła, gramoląc się na krzesło, by zbadać najwyższą półkę w kuchni. Odkryła na niej kilka mosiężnych i miedzianych naczyń, czajnik i zestaw noży kuchennych.

– Wszystko do wyrzucenia – orzekł Rustom. – Planowałem sprzedać je na złom. Jutro to zrobię, słowo.

– Nie gadaj głupstw, to są porządne, solidne, stare rzeczy. Można je naprawić i połatać. Dzisiaj takich nie dostaniesz.

Następnym razem, kiedy pod ich oknami wydzierał się druciarz, przywołała go, żeby zalutował dziurawe naczynia i założył klamrę na pęknięte ucho od czajnika. Obserwowała go, by upewnić się, że wykonuje swoją pracę rzetelnie. Każdy naprawiony garnek zanosiła do łazienki i sprawdzała pod wodą.

Ulicą przechodził ostrzyciel noży z kołem przewieszonym przez ramię. Druciarz przestał stukać, a Dina klasnęła dwukrotnie, by ściągnąć na siebie uwagę tamtego.

Wkrótce matowe klingi rozbłysły ostrymi krawędziami. Dina delektowała się energią i uwagą oraz łomotem i waleniem, które zaangażowano w schludne przygotowanie jej gospodarstwa na dekady szczęśliwego pożycia z Rustomem. Życie trzeba urabiać jak wszystko inne, pomyślała. Trzeba je formować, kuć i polerować, by wydobyć z niego jak najwięcej.

Ostrzyciel noży odwrócił twarz od wirującego koła i tryskających znad niego iskier. Jak sztuczne ognie na Diwali[25] – pomyślała, a uderzenia młotka druciarza radośnie dzwoniły w jej uszach.

Pierwszą rocznicę ślubu Dina i Rustom uczcili wyjściem do kina i na kolację. Obejrzeli Submarine Command z Williamem Holdenem, który grał komandora amerykańskiej marynarki wojennej w Korei. Trzymali się za ręce podczas seansu, a potem poszli na birjani z kurczęcia w Wayside Inn.

Rok później Dina miała ochotę obejrzeć coś mniej ponurego, więc wybrali najnowszą premierę – Wyższe sfery z Bingiem Crosbym. Dina kupiła na tę okazję nową sukienkę, niebieską, z sutą falbaną, która ożywała przy każdym jej ruchu.

– Nie jestem pewien, czy powinnaś ją wkładać – powiedział Rustom, zachodząc ją z tyłu i głaszcząc po biodrach.

– Dlaczego? – uśmiechnęła się, kołysząc zaczepnie biodrami.

– Faceci na ulicach oszaleją. Lepiej weź swój spiczasty parasol do obrony.

– A ty nie będziesz mnie bronił? Nie odeprzesz ich?

– Zgoda, w takim razie ja poniosę twój dziryt. Albo lepiej zabiorę skrzypce – moje rzępolenie wystraszy ich bardziej.

Film podobał im się ogromnie. Przez cały wieczór niebieska sukienka była przedmiotem ich prywatnych żartów, kiedy wyobrażali sobie zawistne kobiety i pożądliwych mężczyzn nie mogących się doczekać, aż dostaną ją w swoje ręce. Na kolację poszli do Monginich; tamtejsze desery uchodziły za wyśmienite.

Z okazji trzeciej rocznicy postanowili zaprosić Nusswana i Ruby z dziećmi (była ich już dwójka) na kolację. Od czasu wesela panowały między nimi serdeczne stosunki. Dinę i Rustoma zawsze zapraszano na urodziny chłopców oraz na Nawrodź i Khordad Sal[26]. Dina, czasem z Rustomem, a czasem sama, zaczęła zaglądać, żeby podrzucić łakocie dla bratanków albo po prostu się przywitać. Urazy wygasły całkowicie, tak że trudno było przypomnieć je sobie wyraźnie. Aż człowieka kusiło, żeby uznać, że wszystko, co zaszło, zostało wyolbrzymione przez wyobraźnię.

Kameralne przyjęcie z okazji rocznicy przebiegło w jak najżyczliwszej atmosferze. Dina nie mogła pozwolić sobie na nowy strój, toteż ubrała się w zeszłoroczną niebieską sukienkę. Ruby podziwiała ją i wychwalała potrawy przygotowane przez Dinę. Powiedziała, że pulao-dal[27] był naprawdę pyszny. Dina odparła z wdziękiem, że wiele nauczyła się od swojej bratowej.

– Ale ciągle mi do ciebie daleko – dodała.

Dla obu chłopców, którzy liczyli zaledwie sześć lat i trzy, Dina ugotowała osobno, bez przypraw. Xerxes i Zarir uparli się jednak, by dano im jeść to samo, co dorosłym. Ruby pozwoliła im skosztować i chcieli więcej, chociaż paliło ich w buziach.

– Nic nie szkodzi – zaśmiała się Dina. – Lody ugaszą ten ogień.

– A mogę je dostać już teraz? – zapytali malcy chórem.

– Wujek Rustom musi dopiero po nie pójść – powiedziała Dina. – Nie mamy zamrażalnika i nie ma gdzie ich trzymać. Na razie weźcie to – podniosła kryształki cukru z tacy ofiarnej z girlandami i kokosami i wrzuciła każdemu do buzi.

Później, kiedy Dina z pomocą Ruby zbierała ze stołu, Rustom oświadczył, że nadeszła pora, by pójść po Kwality Family Pack.

– Gdyby nie mieli truskawkowych, to co wziąć – czekoladowe czy waniliowe?

– Czekoladowe – powiedział Xerxes.

– Lanilowe! – zawołał Zarir i wszyscy się roześmiali.

– Lanilowe – przedrzeźniał go Rustom. – Ty to zawsze musisz być inny, co?

– Zastanawiam się, po kim to ma – zażartował Nusswan. – Na pewno nie po swoim ojcu.

Wszyscy zaśmiali się znowu, a on podchwycił okazję.

– A co z wami, Rustom? Chyba pora zakładać rodzinę. Trzy lata to wystarczająco długie wakacje.

Rustom uśmiechnął się tylko, nie chcąc wdawać się w dyskusję. Otworzył drzwi do wyjścia. Nusswan poderwał się z miejsca.

– Iść z tobą?

– Nie, nie. Odpoczywaj, jesteś gościem. Poza tym jak pójdziemy pieszo, to nam za długo zejdzie. Sam na rowerze obrócę w dziesięć minut.

Dina rozłożyła talerzyki i łyżeczki do lodów i nastawiła czajnik.

– Akurat jak wróci, herbata będzie w sam raz gotowa.

Piętnaście minut później nadal czekali.

– Gdzie on się podziewa? Herbata za bardzo naciągnie. Może wypijecie swoją?

– Nie, zaczekamy na Rustoma – odpowiedziała Ruby.

– Musi być wielka kolejka w lodziarni albo co – zastanawiał się Nusswan.

Dina zagotowała drugi czajnik, żeby rozcieńczyć napar. Wsunęła imbryk z powrotem pod kapturek.

– Czterdzieści pięć minut go nie ma.

– Może w pierwszej lodziarni już nie mieli – uspokajał Nusswan. – Truskawkowe są bardzo popularne, zawsze ich brakuje. Może pojechał gdzieś indziej, gdzieś dalej.

– Nie zrobiłby tego, wie, że bym się martwiła.

– Może złapał gumę.

– Nawet z przebitym kołem wracałby tylko dwadzieścia minut.

Wyszła na werandę, by sprawdzić, czy dojrzy go z daleka, jak pedałuje. Przypomniały jej się noce, gdy rozstawali się po recitalu i ona, jadąc na górnej platformie autobusu, próbowała jak najdłużej nie tracić z oczu znikającego roweru.

Wspomnienie przywołało uśmiech, ale ten zniknął zaraz pod wpływem obecnego niepokoju.

– Chyba pójdę i zobaczę, o co chodzi.

– Nie, ja pójdę – zaofiarował się Nusswan.

– Nie wiesz, gdzie jest lodziarnia, ani którą drogą Rustom by jechał. Możecie się rozminąć.

W końcu stanęło na tym, że pójdą oboje.

– To na pewno jakieś głupstwo – powtarzał bez przerwy Nusswan, widząc jej napięcie. Potakiwała i przyśpieszała. Musiał się wysilić, by dotrzymać jej kroku.

Było po dziewiątej i na ulicach panował spokój. W zaułku, na którego końcu stała lodziarnia, garstka ludzi zgromadziła się przy chodniku. Podszedłszy bliżej, Nusswan i Dina spostrzegli także policję.

– Ciekawe, co to za zbiegowisko – powiedział Nusswan, próbując ukryć niepokój.

Dina pierwsza zobaczyła rower.

– To Rustoma.

Jej głos był głosem obcego człowieka, zabrzmiał nieznajomo w jej własnych uszach.

– Jesteś pewna?

Wiedział, że tak. Rower był poharatany, ale siodełko ocalało. Nusswan przepchnął się przez tłum w stronę policjantów. Uszy Diny wypełniła rozhukana burza. Słowa docierały do niej słabiutko, jakby z bardzo daleka.

– Kierowca ciężarówki, psia jego mać! – zaklął podinspektor. – Stuknął człowieka i zwiał. Coś mi się widzi, że biedaczyna nie ma szans. Głowę mu całkiem rozwaliło. Ale karetka i tak zabrała go do szpitala.

Bezpański pies chłeptał z różowej kałuży obok roweru. Mieli truskawkowe, pomyślała Dina w odrętwieniu. Jeden z policjantów kopnął piaskowego kundla. Ten zaskowyczał, odbiegł, ale zaraz wrócił. Kiedy policjant kopnął go znowu, krzyknęła.

– Niech pan przestanie! Co on panu szkodzi! Niech sobie poje!

Spłoszony stróż prawa odparł: „Tak, proszę pani” i cofnął się. Pies siorbał łapczywie, popiskując z przyjemności, lecz nie spuszczając czujnego oka z buta policjanta.

Nusswan zdobył nazwę szpitala. Podinspektor spisał jego adres i poprosił Dinę, która wpatrywała się w powyginany rower, żeby podała mu swój. Rower zostanie tymczasem zatrzymany w charakterze dowodu – na wypadek, gdyby udało się odszukać kierowcę ciężarówki, wyjaśnił uprzejmie. Zaofiarował się, że podwiezie ich do szpitala.

– Dziękuję – odrzekł Nusswan. – Ale w domu będą się zastanawiać, co się stało.

– To nie kłopot, poślę posterunkowego, żeby powiedział, że był wypadek i jesteście państwo w szpitalu – powiedział podinspektor. – Potem będą mogli państwo wszystko wytłumaczyć.

Dzięki pomocy podinspektora formalności załatwiono w szpitalu w ekspresowym tempie. Nusswan i Dina szybko wyszli.

– Weźmy taksówkę – powiedział Nusswan.

– Nie, chcę iść piechotą.

Kiedy docierali do domu, po jej twarzy płynęły cicho strumienie łez. Nusswan objął ją i pogłaskał po głowie.

– Moja biedna siostra – wyszeptał. – Moja biedna siostrzyczka. Tak bym chciał móc ci go wrócić. Płacz sobie, płacz, ile tylko zechcesz.

Sam chlipał trochę, kiedy szeptem relacjonował Ruby całe zdarzenie.

– O Boże! – zaszlochała Ruby. – Takie nieszczęście! Co za bezsens! Cały świat Diny runął w ciągu paru minut! Jak to możliwe? Jak On może zezwalać na takie rzeczy?

Opanowała się i poszła zbudzić dzieci, gdy tymczasem Dina przebierała się z niebieskiej sukienki.

– Możemy teraz dostać lody truskawkowe? – sennie spytali Xerxes i Zarir.

– Wujek Rustom źle się czuje, idziemy do domu – szepnęła Ruby, która uznała, że wyjaśnień lepiej udzielać stopniowo.

Dina wyszła ze swojego pokoju, Nusswan podszedł do niej.

– Idziesz z nami, nie możesz zostać tu sama.

– Oczywiście, koniecznie – dodała Ruby, ściskając jej rękę.

Dina kiwnęła głową. Poszła do kuchni i zaczęła pakować resztki pulao-dal. Ruby wpatrywała się w nią trochę z ciekawością, a trochę z lękiem.

– Pomóc ci? – spytała.

Dina pokręciła głową.

– Nie ma sensu marnować jedzenia. Po drodze damy je żebrakowi na rogu.

Później, za każdym razem, gdy relacjonował komuś tamte wydarzenia, Nusswan wspominał, że godna postawa jego siostry w tamtą okrutną noc wywarła na nim wielkie wrażenie.

– Żadnego wycia, żadnego bicia się w piersi i rwania włosów, jak można by się spodziewać po kobiecie, która przeżyła taki wstrząs, taką stratę.

Ale pamiętał też godną postawę ich matki w podobnej sytuacji oraz rozkład, który nastąpił później. Żywił nadzieję, że los Diny nie potoczy się według tego samego wzorca.

Dina spakowała do walizki białe sari oraz inne rzeczy potrzebne w ciągu najbliższych kilku dni. Była to ta sama walizka, którą przyniosła tutaj trzy lata wcześniej, w noc po swoim ślubie.

Po pogrzebie i czterech dniach modlitw Dina szykowała się, by wracać do domu.

– Po co ten pośpiech? – pytał Nusswan. – Zostań jeszcze.

– Pewnie – wtórowała mu Ruby. – Tu jesteś z rodziną. Co tam będziesz robić sama?

Dina uległa łatwo, nie czuła się gotowa do powrotu. Najtrudniejsze były godziny przed świtem. Spała z ręką przerzuconą przez poduszkę. Czasem delikatnie trącała ją łokciem – to jej sygnał dla Rustoma, że chce, by ją objął. Nie czując ludzkiego ciężaru budziła się wśród pustki i w ciemnościach poprzedzających brzask raz jeszcze odkrywała swą stratę. Czasem wykrzykiwała jego imię, a Ruby i Nusswan, jeśli ją posłyszeli, przychodzili do sypialni, przytulali ją mocno, głaskali po głowie.

– Nie będziesz dla nas żadnym ciężarem – nalegał Nusswan. – Mało tego, dotrzymasz Ruby towarzystwa.

Więc Dina została. Wieść, że tymczasowo zamieszkuje u brata, obiegła krewniaków, którzy tłumnie przybywali z kondolencjami. Gdy uporano się z oficjalnym celem wizyty, rozmowa nabierała charakteru miłego spotkania towarzyskiego, a Nusswan i Ruby bawili się znakomicie.

– W tej sytuacji to najlepsze dla Diny rozwiązanie – uznali zgodnie.

Ciocia Shirin i wuj Darab uczestniczyli w czterodniowych modlitwach w wieżach milczenia, ale po tygodniu przyszli znowu. Posiedzieli trochę, wypili po szklaneczce syropu cytrynowego.

– Dla nas to tak, jakbyśmy stracili syna. Ale pamiętaj, wciąż jesteś naszą córką. Gdybyś potrzebowała czegokolwiek, przyjdź do nas. Pamiętaj, możesz przyjść do nas ze wszystkim – zapewnili.

Ruby posłyszała te słowa i żachnęła się.

– To bardzo miłe z państwa strony. Ale my się nią zajmiemy, Nusswan i ja.

– Tak, oczywiście, chwała Bogu! – łagodzili starzy małżonkowie, zaskoczeni ostrym tonem jej głosu. – Oby obdarzył was oboje długim i zdrowym życiem. To wielkie szczęście dla Diny, że was ma.

Wkrótce potem wyszli, licząc w duchu, że udało im się ugłaskać Ruby.

Minął miesiąc. Dina powróciła do swojej starej rutyny i zajęła dawne miejsce w gospodarstwie domowym. Służąca dostała wymówienie. Dinie to nie wadziło, miała dzięki temu czym wypełnić długie, puste dni. Xerxes i Zarir nie posiadali się oczywiście z radości, że ciocia Dina z nimi mieszka. Xerxes był w drugiej klasie, a Zarir właśnie zaczął chodzić do przedszkola. Zaofiarowała się, że będzie ich odprowadzać; żaden kłopot, zważywszy, że szkoła leżała na trasie porannych wypraw na bazar.

W niedzielne popołudnia Nusswan urządzał partie kart. Przez kilka godzin trójka dorosłych grała w remika, dzieci zaś się przyglądały. Czasem Dina pozwalała Xerxesowi lub Zarirowi trzymać swoje karty. O siódmej kobiety zabierały się do kolacji, a Nusswan budował z synami domki z kart lub po raz drugi przeglądał niedzielną gazetę.

Raz w tygodniu Dina chodziła do swego pustego mieszkania, żeby je odkurzyć i posprzątać. Ściśle trzymała się takiego porządku prac domowych jak za życia Rustoma. Po pracy zaparzała sobie herbatę. Siadała z filiżanką w zaciszu obskurnej kuchni i wspominała, czasem popłakiwała cichutko, a herbata zwykle stygła. Często wylewała ją po wypiciu pół filiżanki.

Przez kilka tygodni przestrzegała tych sekretnych porządków żałobnych, i część jej uwierzyła, że wszystko ma się po staremu, że mieszkanie jest zamieszkałe, a rozłąka tymczasowa. Zdawało jej się, że nie ma w tym nic szkodliwego, a fantazje te bardzo dodawały jej otuchy.

Wreszcie, pewnego wieczoru, kiedy zapadał zmierzch, a samochody zaczęły zapalać reflektory, przyłapała się na tym, że wypatruje z werandy Rustoma zbliżającego się na rowerze. Dreszcz przebiegł jej po plecach. Flirty z szaleństwem to jedno, lecz gdy szaleństwo zaczynało odpowiadać na zaloty, nadeszła pora, by położyć temu kres.

Porzuciła rytuał cotygodniowego sprzątania. Jeśli już trzeba było odwiedzić mieszkanie, wolała nie iść tam sama i zabierała z sobą małych bratanków. Xerxes i Zarir uwielbiali eksplorować tę niezamieszkaną przestrzeń. Znajome pokoje nagle wydawały się dalekie i tajemnicze, wypełnione meblami, lecz zarazem niepojęcie puste. Muzealny bezruch intrygował chłopców. Krzyczeli i hasali po mieszkaniu, żeby przekonać się, czy zdołają przepędzić pustkę.

Pewnego popołudnia, kiedy Dina wpadła po parę rzeczy, znalazła list od kamienicznika. Dzieci zaczęły przygotowywać bieg przełajowy według trasy wyznaczonej przez Xerxesa.

– Wystartujemy z werandy, stamtąd pobiegniemy do kuchni, potem do ubikacji, a potem z powrotem, przez wszystkie pokoje. Zrozumiałeś, Zarir?

– Aha – potwierdził malec.

– Do biegu, gotowi, start! – zawołała Dina.

Otworzyła okna we frontowym pokoju i przeczytała list. Stwierdzano w nim, że lokal nie jest obecnie zamieszkiwany, toteż niniejszym wzywa się, by w terminie trzydziestu dni z mieszkania usunięto wszelkie ruchomości i zwrócono klucze.

Kiedy wieczorem pokazała list bratu, Nusswan wpadł w furię.

– Co za bezduszny szubrawiec z tego kamienicznika! Nawet trzy miesiące nie minęły, odkąd odszedł biedny Rustom, a ten wąż już jest gotów do skoku. Jeszcze czego. Musisz zachować to mieszkanie.

– Tak. Myślę, żeby tam wrócić w przyszłym tygodniu – zgodziła się Dina.

– Nie o to mi chodzi. Zostań tu rok, dwa, ile zechcesz. Ale nie zrzekaj się swojego prawa. Zapamiętaj moje słowa: niedługo w tym mieście dach nad głową będzie nie do zdobycia. Takie stare mieszkanie jak twoje to będzie żyła złota.

– Racja – powiedziała Ruby. – Słyszałam, że syn ciotki Putli musiał wyłożyć dwadzieścia tysięcy rupii na pagri[28], żeby w ogóle przejść przez próg. A na czynsz pięćset miesięcznie. Jego mieszkanie jest jeszcze mniejsze od twojego.

– To prawda – odparła Dina. – Ale mój czynsz...

– O to się nie martw, ja zapłacę – uspokajał Nusswan. – A mój prawnik odpowie na ten list.

Myślał o przyszłości. Prędzej czy później Dina znów wyjdzie za mąż. Byłoby rzeczą wielce niefortunną, gdyby na tym etapie przeszkodą miał się okazać brak mieszkania. Stanowczo nie życzył sobie, żeby małżonkowie zamieszkali razem z nim. Oznaczałoby to murowane tarcia i konflikty.

W pierwszą rocznicę śmierci Rustoma Nusswan wziął wolne przedpołudnie w pracy. Dzień wcześniej napisał usprawiedliwienia dla Xerxesa i Zarira, informując dyrekcję szkoły i przedszkola, że chłopcy „będą nieobecni z powodu uczestnictwa w prowadzonych w świątyni ognia modlitwach za ich zmarłego wuja”. Dina z wdzięcznością przyjęła obecność całej rodziny.

– Aż ciężko uwierzyć – westchnął Nusswan, kiedy wrócili do domu. – Już cały rok przeleciał. Jak ten czas płynie.

Kilka dni później oficjalnie ogłosił kres żałoby, zapraszając na herbatę kilku przyjaciół.

Wśród nich znaleźli się także Porus i Solly, dwaj spośród wielu obiecujących kawalerów, których przed paru laty wytrwale podsuwał Dinie. Obaj byli wolni i wciąż, zdaniem Nusswana, dosyć obiecujący, jeśli zechciało się przymknąć oko na takie drobne niedostatki jak zaczątki brzuszka czy siwiejące włosy.

Dumny ze swojej subtelności, zwrócił się do Diny, kiedy byli we dwoje.

– Nie wiem, czy wiesz, ale zarówno Porus, jak i Solly bardzo chętnie wzięliby cię za żonę. Kancelaria Porusa prosperuje znakomicie, a Solly jest teraz partnerem w firmie zajmującej się księgowością. Nie zawadzałoby im wcale, że jesteś wdową.

– To bardzo miłe z ich strony.

Nie spodobał mu się ten sarkazm. Przypomniał mu dawną Dinę – upartą, bezczelną, zbuntowaną siostrę, o której sądził, że uległa przemianie i stała się lepszą osobą. Przełknął jednak ślinę i spokojnie ciągnął dalej:

– Musisz wiedzieć, Dino, że bardzo mi zaimponowałaś. Nikt nie może ci zarzucić płochości w okresie żałoby. Przez cały rok zachowywałaś się bez zarzutu, jak każe dobry obyczaj.

– To nie była kwestia obyczaju. I nie było w tym nic trudnego.

– Wiem, wiem – powiedział pośpiesznie, żałując doboru słów. – Chodziło mi o to, że podziwiam twoją godną postawę. Ale rzecz w tym, że ciągle jesteś bardzo młoda. Minął już ponad rok i musisz pomyśleć o swojej przyszłości.

– Nie martw się, rozumiem twoją troskę.

– Świetnie, to byłoby wszystko. Chodź, pora zagrać w karty. Ruby! – zawołał w kierunku kuchni. – Czas na remika!

Teraz sprawy pójdą naprzód, Nusswan był pewien.

W ciągu następnych paru tygodni dalej zapraszał stary garnitur kawalerów.

– Pozwól, Dino. Chciałbym cię przedstawić... – zaczynał, a później, symulując przebłysk pamięci, wykrzykiwał: – Zaraz, zaraz! Co ja wygaduję?! Gdzie ja mam głowę? Przecież już znasz Temtona. W takim razie niech to będzie ponowne zapoznanie.

Spektakl odgrywano w sposób, który sugerował, że oto wznawia się niezwykle ważną znajomość, że roznieca się ponownie płomień namiętności. Dinę irytowało to niepomiernie, ale nalewała herbatę i podawała kanapki, starając się pohamować grymas niezadowolenia na twarzy. Po wyjściu gości Nusswan powracał do swych topornych aluzji, wychwalając urodę jednego, sławiąc karierę drugiego, wskazując na majątek, który miał przypaść w spadku trzeciemu.

Gdy po czterech miesiącach ugaszczania kawalerów Dina wciąż nie dawała oznak współpracy, Nusswan stracił cierpliwość.

– Byłem taktowny, byłem uprzejmy, byłem rozsądny. Czekasz na syna jakiegoś radży? A którego, jeśli łaska? Co ci przedstawiam jakiegoś gościa, to odwracasz twarz i przechodzisz na drugi koniec pokoju. Czego ty chcesz?

– Niczego.

– Jak można nie chcieć niczego? Całe twoje życie będzie niczym. Bądźże rozsądna.

– Wiem, że to robisz dla mojego dobra, ale ja zwyczajnie nie jestem zainteresowana.

Ta odpowiedź znów przypomniała Nusswanowi o dawnej Dinie, niewdzięcznej młodszej siostrze. Podejrzewał ją, że spogląda z góry na jego przyjaciół, a przecież wszystko to były takie dobre chłopy. Mniejsza z tym, nie wyprowadzi go z równowagi.

– W porządku. Tak jak mówiłem, jestem rozsądnym człowiekiem. Jeśli nie podobają ci się ci mężczyźni, nikt nie będzie cię zmuszał. Sama kogoś znajdź. Możemy też wynająć swatkę. Słyszałem, że pani Ginwalla ma do tych spraw dobrą rękę. Daj znać, co ci bardziej odpowiada.

– Nie chcę tak szybko wychodzić za mąż.

– Szybko? To ma być szybko? Masz dwadzieścia sześć lat. Na co liczysz? Na cudowny powrót Rustoma? Uważaj, bo zwariujesz jak ciocia Bapsy, tyle że ona przynajmniej miała wymówkę, bo ciała jej męża nigdy nie odnaleziono po wybuchu w dokach.

– Jak można mówić takie okropieństwa! – Dina obróciła się z odrazą i wyszła z pokoju.

Była bardzo młoda, kiedy to się wydarzyło, lecz wyraźnie pamiętała tamten dzień podczas wojny, gdy dwa brytyjskie statki z amunicją wyleciały w powietrze po zadokowaniu, zabijając tysiące ofiar na terenie portu. Detonacje jeszcze trwały, gdy miasto zaczęły obiegać pogłoski o nazistowskich szpiegach. Władze oświadczyły, że ciała wielu zaginionych uległy całkowitemu rozpadowi wskutek morderczych eksplozji, ale ciocia Bapsy nie zaakceptowała tej teorii. Czuła, że jej mąż żyje i błąka się gdzieś dotknięty amnezją, a odszukanie go jest jedynie kwestią czasu. Innymi razy zgadzała się, że być może jakiś bezwzględny sadhu zahipnotyzował go lub dorzucił mu czegoś do jedzenia i uprowadził w niewolę. Tak czy inaczej ufała, że jej mąż się znajdzie. To, że od katastrofy upłynęło siedemnaście lat, nie zachwiało jej wiarą. Czas spędzała pogrążona w pogawędkach z jego fotografią, która stała w srebrnych ramkach u jej wezgłowia i na użytek której relacjonowała szczegółowo nowiny i plotki z każdego dnia.

– To twoje przygnębiające postępowanie przypomina mi ciocię Bapsy – powiedział Nusswan, podążając za Diną do drugiego pokoju. – Jakie masz dla siebie wytłumaczenie? Byłaś na pogrzebie, widziałaś zwłoki, słyszałaś modlitwy. Już ponad rok, jak Rustom zmarł i został strawiony.

Ledwie wypowiedział te słowa, uniósł oczy ku niebu, prosząc, aby wybaczono mu to drobne uchybienie.

– Czy zdajesz sobie sprawę, jak dobrze ci się powodzi w naszej społeczności? U nieoświeconych wdowy wyrzuca się jak śmieci. Dawniej, gdybyś była hinduską, musiałabyś zostać potulną sati[29] i rzucić się na pogrzebny stos męża, żeby się upiec razem z nim.

– Zawsze mogę pójść do wież milczenia i dać się pożreć sępom, jeśli cię to uszczęśliwi.

– Bezwstydna kobieto! Co za usta bezbożne! Co za bluźnierstwo! Idzie mi o to tylko, żebyś doceniła swoją sytuację. Możesz żyć pełnią życia, wyjść znowu za mąż, mieć dzieci. A może wolisz wiecznie żyć na mojej łasce?

Dina nie odpowiedziała, ale nazajutrz, kiedy Nusswan był w pracy, zaczęła z powrotem przenosić swój dobytek do mieszkania Rustoma.

Ruby próbowała ją powstrzymać i krążyła za nią od pokoju do pokoju.

– Przecież wiesz, jaki popędliwy jest twój brat. Nie myśli naprawdę tego wszystkiego, co mówi.

– Ani nie mówi wszystkiego, co naprawdę myśli – odparła Dina i pakowała się dalej.

Wieczorem Ruby poinformowała Nusswana.

– Phi! – prychnął wystarczająco głośno, by Dina usłyszała. – Niech idzie, jeśli taka jej wola. Z przyjemnością zobaczę, jak jej się uda życie na własny rachunek.

Po kolacji, kiedy nadal siedzieli przy stole, odchrząknął.

– Moim obowiązkiem jako głowy rodziny jest powiedzieć ci, że nie pochwalam tego, co robisz. Popełniasz wielki błąd i będziesz tego żałować. Tam, na zewnątrz, świat jest brutalny, ale nie zamierzam błagać cię, żebyś została. Zachowuj się rozsądnie, a będziesz tu mile widziana.

– Dziękuję za przemówienie – skwitowała Dina.

– No tak, żartuj sobie ze mnie. Całe życie to robisz, więc trudno, żeby się to teraz zmieniło. Pamiętaj, nikt cię nie wyrzuca, to twoja decyzja. Żaden z naszych krewnych nie może mnie winić. Zrobiłem co w mojej mocy, by ci pomagać. I będę to robić nadal.

Wkrótce to, że ciocia Dina odchodzi, dotarło do dzieci. Najpierw były oszołomione, potem wpadły w złość. Xerxes schował jej torebkę.

– Nie możesz iść, ciociu! Nie możesz! – krzyczał.

Kiedy zagroziła, że pójdzie bez torebki, Zarir przyniósł ją z ukrycia, zalewając się łzami.

– Możecie mnie odwiedzać – próbowała ich uspokoić, przytulając ich i ocierając im oczy. – W soboty i niedziele. I może w wakacje. Będzie świetna zabawa.

Ta wizja podekscytowała ich, ale i tak woleli, żeby została z nimi na zawsze.

Rankiem w dzień po powrocie do swojego mieszkania Dina wybrała się odwiedzić wuja Daraba i ciocię Shirin.

– Darabie! Patrz, kto tu jest! – wykrzyknęła z przejęciem ciocia Shirin. – Kochana Dina! Wejdź, dziecko, wejdź!

Wuj Darab wychynął z głębi mieszkania, ciągle jeszcze w piżamie, i uściskał Dinę, mówiąc, że czekali na jej odwiedziny od dawna.

– Przepraszam za swój wygląd – powiedział, zasiadając naprzeciw niej i uśmiechając się od ucha do ucha.

Jak zawsze Dina była wzruszona ich radością na jej widok. Czuła, jak ich miłość spływa na nią niczym coś dotykalnego. Przypomniała sobie kąpiel w mleku, którą w dzieciństwie matka urządziła jej na urodziny: kubek wypełniony do połowy ciepłym mlekiem i płatki róży na powierzchni, cienkie, białe strumyki spływające po jasnobrązowej skórze jej twarzy, szyi i piersi.

– Najciężej w tym wszystkim zostawić maluchów – westchnęła. – Bardzo się do nich przywiązałam.

– Tak to jest z dziećmi – odrzekła ciocia Shirin. – Ale wiesz, Rustom opowiadał nam, jak paskudnie twój brat cię traktował w latach przed ślubem.

– On nie jest złym człowiekiem – zaoponowała słabo Dina. – Tyle że ma własne zapatrywania na różne sprawy.

– Oczywiście – przytaknęła ciocia Shirin, świadoma ciężaru rodzinnej lojalności. – Tak czy inaczej możesz zostać z nami. Jesteśmy szczęśliwi, że przyszłaś.

– Ojej – westchnęła Dina, woląc zawczasu zażegnać nieporozumienia. – Właściwie to postanowiłam, że wracam do mieszkania Rustoma. Przyszłam zapytać tylko, czy mogliby państwo znaleźć mi jakąś pracę.

Na te słowa wuj Darab zaczął ruszać ustami, z mozołem usiłując przełknąć rozczarowanie, które nagle je wypełniło. Cichy bulgot droczył się z ciszą, a ciocia Shirin rozpaczliwie skubała rąbek podomki.

– Pracę... – bąkała słabym głosem, niezdolna, by zebrać myśli. – Tak, drogie dziecko... pracę, musisz pracować, jasne. Jaką pracę, Darabie? Jak myślisz, gdzie mogłaby pracować?

Dina czekała na jego odpowiedź w pełnym skruchy milczeniu, ale on nadal nie mógł z siebie głosu dobyć.

– Idź się przebrać – ofuknęła go ciocia Shirin. – Już prawie południe, a ten dalej paraduje w ubraniu do spania.

Podniósł się potulnie i skierował w głąb mieszkania. Ciocia Shirin porzuciła rąbek podomki, potarła dłońmi twarz i wyprostowała się. Nim wuj Darab powrócił, zmieniwszy piżamę w niebieskie pasy na spodnie w kolorze khaki i koszulę w stylu safari, miała już gotowy wstępny plan dla Diny.

– Powiedz mi, moje dziecko, czy umiesz szyć?

– Trochę. Ruby nauczyła mnie obsługiwać maszynę do szycia.

– Dobrze. W takim razie znajdzie się praca dla ciebie. Mam dodatkowego singera, możesz go wziąć. Jest dość stary, ale działa przyzwoicie.

Przez wiele lat ciocia Shirin szyła dla kilku rodzin i zasilała w ten sposób pensję, którą jej mąż otrzymywał w Stanowych Zakładach Komunikacji. Wykonywała proste rzeczy, jak piżamy, szlafroki, śpioszki, prześcieradła, poszewki na poduszki, obrusy.

– Będziesz moją wspólniczką – oznajmiła. – Pracy jest dużo, więcej niż sama mogę teraz przerobić przy moich słabych, starych oczach. Zaczniemy od jutra.

Dina podniosła torebkę i uściskała ciocię Shirin i wuja Daraba. Odprowadzili ją pod drzwi, ale hałas na ulicy wywabił ich na balkon. Ulicą płynął potężny pochód protestacyjny.

– Kolejna durna morća[30] w sprawie języka – złorzeczył wuj Darab, dostrzegłszy transparent. – Ci głupcy chcą podzielić stan według granic językowych.

– Każdy chce coś zmieniać – dorzuciła ciocia Shirin. – Dlaczego ludzie nie nauczą się cieszyć tym, co jest? Tak czy owak, wracajmy do środka. Dina nie może teraz wyjść. Cały ruch stanął.

Wydawała się rada z takiego obrotu sprawy. Przez dodatkowe dwie godziny cieszyła się towarzystwem Diny, aż na ulice wrócił porządek.

Przez następnych kilka dni ciocia Shirin oprowadzała Dinę i przedstawiała klientom. Za każdym razem Dina czekała u boku cioci Shirin, spięta, z nieśmiałym uśmiechem, próbując zorientować się w potoku imion i dyspozycji krawieckich. Dzień po dniu ciocia Shirin przekazywała jej większość nowych zleceń.

Pod koniec tygodnia Dina wreszcie zaprotestowała.

– Nie mogę tyle wziąć, nie mogę pozbawiać cioci zarobku.

– Moje drogie dziecko, niczego mnie nie pozbawiasz. Emerytura Daraba nam wystarcza. I tak miałam rzucić szycie, coraz bardziej mnie męczy. Proszę, nie zapomnij tego nowego wykroju.

Wraz z zamówieniami ciocia Shirin przekazywała Dinie dodatkowe dane o klientach, informacje, które miały jej ułatwić kontakty z nimi.

– Rodzina Munshi jest najlepsza – zawsze szybko płacą. Parekhowie też, ale lubią się targować. Ale musisz być twarda, mów, że to ja ustaliłam stawki. Kto tam jeszcze? A tak, pan Savukshaw. Ten to lubi zajrzeć do butelki. Pod koniec miesiąca jego biedna żoneczka nie ma już prawie żadnych pieniędzy. Pamiętaj, żeby wziąć zaliczkę.

Przypadek państwa Surtee był dosyć wyjątkowy. Za każdym razem, kiedy się pokłócili, pani Surtee nie gotowała mężowi kolacji. Zamiast tego wyciągała z szafy wszystkie pary jego szarawarów, podpalała je, a popiół i zwęglone strzępy kładła na półmisku i stawiała przed mężem, kiedy wrócił z pracy.

– Skutek jest taki – powiedziała ciocia Shirin – że możesz więcej zarobić. Co dwa, trzy miesiące, gdy już się pogodzą, pani Surtee zamówi u ciebie dużą partię szarawarów. Ale musisz zachowywać się, jak gdyby nigdy nic, inaczej weźmie sobie kogoś innego.

Kolekcja portretów rodzinnych powiększała się, w miarę jak ciocia Shirin kreśliła obrazy państwa Davarów i Kotwalów, Mehta i Pavri, Vatcha i Seervai, i dodawała je do portfolio.

– Masz pewnie po uszy tych szczegółów – powiedziała. – Jeszcze jedna sprawa, najważniejsza: nigdy nie mierz wewnętrznej długości nogawki u panów. Poproś o egzemplarz wzorcowy, a jeśli to niemożliwe, zadbaj, żeby ktoś był obecny przy pomiarach, żona, matka albo siostra. W przeciwnym razie, jeden ruch, drugi ruch, i zanim się obejrzysz włożą ci do ręki coś, czego nie chcesz. Wierz mi, miałam paskudną przygodę, kiedy byłam młoda i niewinna.

Tę ostatnią radę Dina pamiętała szczególnie dobrze, kiedy ciocia Shirin prowadziła ją na spotkanie z Fredoonem, mieszkającym samotnie kawalerem. Ciocia Shirin przestrzegła ją, by nigdy nie przychodziła sama do jego mieszkania.

– Wprawdzie to dżentelmen w każdym calu, ale ludzkie języki są złośliwe. Nagadają, że coś tu jest na rzeczy i zniszczą ci reputację.

Dina nie dbała o ludzkie języki i nie uważała Fredoona za zagrożenie, choć gotowa była czmychnąć, gdyby nagabnął ją w sprawie pomiaru wewnętrznej długości nogawki. Cioci Shirin na pokrzepienie powiedziała, że zawsze towarzyszy jej zaprzyjaźniona osoba. Nie wyjaśniła natomiast, że tą osobą jest Fredoon, który wkrótce istotnie został jej przyjacielem. Zamawiał u niej głównie sukieneczki, krótkie spodenki i fartuszki; aby wesprzeć Dinę, obdarowywał ubrankami dzieci krewnych i znajomych na urodziny, zamiast kopert wypchanych rupiami.

Ich przyjaźń zacieśniała się. Dina często towarzyszyła mu do sklepu tekstylnego, by pomóc w wyborze tkaniny na prezenty. Po zakupach siadali przy herbacie i ciastkach u Bastaniego. Czasem Fredoon zapraszał ją do siebie na kolację i po drodze kupowali smażone kotlety baranie albo windalu[31]. Stale zachęcał ją, by spróbowała uszyć sukienkę według nowego wykroju, by była stanowcza w kontaktach z klientami, by żądała wyższych stawek.

W ciągu następnych kilku miesięcy Dina nabrała wiary w swoje możliwości. Szycie przychodziło jej łatwo dzięki nauce u bratowej, a kiedy trafiało się coś skomplikowanego, zasięgała rady cioci Shirin. Jej odwiedziny sprawiały starym małżonkom przyjemność tak ogromną, że przychodziła regularnie, udając, że nie może uporać się z tym czy owym: kołnierzykiem z falbanką, reglanowym rękawem, plisowaniem.

Codziennie po szyciu zostawały skrawki materiału. Ciocia Shirin doradziła jej, aby je gromadziła.

– Nie marnuj niczego. Pamiętaj: wszystko ma swoje zastosowanie. Te ścinki mogą się bardzo przydać – i na dowód tych słów skleciła naprędce nieforemną podpaskę.

– Świetny pomysł – powiedziała Dina.

Jej budżet stale wymagał zasilenia. Wkładki z tkaniny nie były równie chłonne jak podpaski, które miała w zwyczaju kupować, ale za to mogła je częściej zmieniać, ponieważ nic nie kosztowały. Mimo to, gdy je nosiła, wkładała też w ramach dodatkowego zabezpieczenia bardzo ciemną spódnicę.

Praca sprawiała, że w małym mieszkaniu godziny płynęły szybko. Gdy oczy i palce Diny zajęte były szyciem, hałasy z sąsiednich mieszkań zaczynały docierać do jej świadomości ze wzmożoną siłą. Zbierała te dźwięki, sortowała je, odtwarzała je i kreowała obraz życia swoich sąsiadów, tak jak pobraną od klienta miarę przekształcała w ubrania.

Polityka Rustoma względem sąsiadów polegała na unikaniu ich w miarę możności. Wystarczy zwykłe sahib-dźi-salam[32] – mawiał. – W przeciwnym razie kończy się na plotkach i wścibstwie, które wymyka się spod kontroli.

Ale zmywanie naczyń, dzwonienie do drzwi, targowanie się z domokrążcami, hałasy towarzyszące praniu, plask odzieży, z której wyklepywano mydliny, kłótnie rodzinne, utarczki ze służbą – wszystko to zdawało się podobne do plotek. Gdyby sąsiedzi zadali sobie trud słuchania, pomyślała, odgłosy z jej mieszkania przekazałyby ich uszom opowieść o jej życiu. Całkowita prywatność nie istnieje, życie jest nieustającym recitalem w sali koncertowej pełnej zauroczonych słuchaczy.

Czasem korciło ją, by jak kiedyś umilić sobie czas darmowymi koncertami, lecz nie chciała do tego wracać. Miała się na baczności przed wszystkim, co wyglądało na chwytanie się dawnych dni. Droga do niezależności nie mogła prowadzić przez przeszłość.

Niebawem, kiedy Dina oswoiła się z pracami krawieckimi, ciocia Shirin nauczyła ją dziergać swetry.

– Nie ma większego popytu na wełnianą odzież – powiedziała – ale niektórzy ludzie zamawiają je dla szyku albo na wyjazd na wakacje w góry.

Kiedy przeszły do bardziej skomplikowanych ściegów, ciocia Shirin podarowała jej druty oraz całą kolekcję książek z wzorami.

Na koniec nauczyła Dinę haftować, przy czym ostrzegła ją:

– Haftowane serwetki i obrusy mają wzięcie i nieźle się na nich zarabia. Ale dla oczu to wielkie obciążenie. Nie rób tego zbyt często, bo inaczej po czterdziestce odczujesz skutki.

Tak więc, kiedy trzy lata później ciocia Shirin zmarła, a w kilka miesięcy potem jej śladem podążył wuj Darab, Dina była spokojna, że sobie poradzi. Czuła się też bardzo samotna, jak gdyby po raz drugi straciła rodziców.

Wbrew przekonaniu Nusswana, że nikt nie będzie obwiniać go o odejście Diny, krewni wkrótce podzielili się na dwa obozy. Kilkoro ogłosiło neutralność i czuło się komfortowo po obu stronach barykady, lecz co najmniej połowa zaciekle brała stronę Diny. Aby pokazać, że aprobują jej niezależnego ducha, wysuwali szereg pomysłów na dochodowe przedsięwzięcia.

– Ciasteczka maślane. W tym są prawdziwe pieniądze.

– A może byś ruszyła z przedszkolem? Każda matka wolałaby ciebie do dzieci zamiast ayah.

– Zacznij robić dobry sorbet różany, a nie pożałujesz. Ludzie będą kupować galonami.

Dina wysłuchiwała wszystkiego z wdzięcznością, pochylając z zaciekawieniem głowę, gdy tamci wykładali swoje pomysły. Stała się ekspertką w niezobowiązującym potakiwaniu. Kiedy w szyciu był mały ruch, przyjmowała od krewnych zlecenia na ciastka, bhakra, wasanu i kumas[33].

Później jej przyjaciółka Zenobia w przypływie inspiracji wpadła na pomysł domowego strzyżenia dzieci. Zenobia spełniła swoje szkolne marzenie: była obecnie główną fryzjerką w salonie urody Wenus. Wieczorem, po zamknięciu zakładu, udzieliła Dinie lekcji na peruce przyklejonej do gipsowej czaszki. Grzebień raz za razem grzązł wśród skołtunionych kosmyków taniego wiechcia.

– Nie przejmuj się – uspokoiła Dinę. – Z prawdziwymi włosami jest dużo łatwiej.

Z nadprogramowych artykułów znalezionych w salonie zebrała zestaw, na który złożyły się nożyczki, maszynka do strzyżenia, szczotka, grzebień, talk i puszek do pudru. Następnie razem opracowały listę krewnych i znajomych, których dzieci kwalifikowałyby się do roli królików doświadczalnych. Xerxesa i Zarira pominięto; wprawdzie Nusswan chętnie skorzystałby z okazji, by zaoszczędzić na fryzjerze, lecz Dina czuła się teraz nieswojo w jego domu.

– Weź się za te bachory i ciachaj jednego po drugim, aż obsłużysz całe to tałatajstwo – zagrzewała ją do boju Zenobia. – To tylko kwestia wprawy.

Śledziła jej postępy i niebawem oświadczyła, że szkolenie dobiegło końca. Wówczas Dina zaczęła chodzić od drzwi do drzwi.

Jednak po kilku dniach przedsięwzięcie zakończyło się bez ani jednej nowej fryzury. Zarówno Dina, jak i Zenobia zapomniały, że dla większości ludzi ścinki włosów w domu wróżą nieszczęście. Dina zrelacjonowała przyjaciółce swe niepowodzenia, jak to myśl o włosach spadających na podłogę jeżyła włosy na głowie niedoszłych klientów.

– Jak pani może? Cośmy pani wyrządzili, że chce pani ściągnąć nieszczęście pod nasz dach?

Niektórzy byli gotowi poświęcić głowy swoich dzieci.

– Oczywiście pod warunkiem, że zrobi to pani na zewnątrz – zastrzegali.

Dina odmawiała. Pewnych granic nie zamierzała przekraczać. Była domową fryzjerką dziecięcą, a nie ulicznym golibrodą.

Po tym epizodzie nie zawiesiła nożyczek na kołku. Dzieci znajomych nadal korzystały z jej umiejętności. Niektóre, mając w pamięci jej pierwsze próby, kryły się na wieść o przybyciu cioci Diny. Dopiero kiedy nabrała wprawy, ich strach zelżał.

Przez cały ten czas zdarzały się okresy chudsze, gdy nie starczało na czynsz czy rachunek za prąd. Ciocia Shirin i wuj Darab, kiedy jeszcze żyli, nieraz ratowali ją czterdziestoma czy pięćdziesięcioma rupiami pożyczki. Teraz został jej tylko Nusswan.

– Oczywiście, to mój obowiązek – oświadczał obłudnie. – Jesteś pewna, że sześćdziesiąt wystarczy?

– Tak, dziękuję. Oddam ci w przyszłym miesiącu.

– Nie ma pośpiechu. I jak, znalazłaś już sobie ukochanego?

– Nie – odpowiadała, zastanawiając się, czy jej brat ma jakieś podejrzenia związane z Fredoonem. Czyżby ktoś zobaczył ich razem i doniósł Nusswanowi?

W ciągu dwóch lat, które upłynęły od śmierci cioci Shirin, kawaler ten awansował z przyjaciela na kochanka. Choć Dinie nadal z trudem przychodziły myśli o małżeństwie, to lubiła jego towarzystwo, ponieważ Fredoon był w pełni zadowolony z przebywania w jej obecności, a przy tym nie czuł przymusu, by prowadzić inteligentne rozmowy lub uczestniczyć w zajęciach towarzyskich, jakim zwykle oddają się pary. Oboje byli równie szczęśliwi, gdy siedzieli u niego w mieszkaniu, jak i podczas przechadzki po miejskim ogrodzie.

Kiedy jednak zapuszczali się do prywatnego ogrodu intymności, ich związek stawał się burzliwy. Do pewnych rzeczy Dina nie mogła się zmusić. Łóżko – każde łóżko – stanowiło świętość zarezerwowaną wyłącznie dla małżonków. Korzystali zatem z krzesła. Pewnego dnia przekładała nogę, aby dosiąść Fredoona, gdy ruch ten znienacka wskrzesił obraz Rustoma przerzucającego nogę nad siodełkiem swego roweru. Teraz krzesło, tak jak łóżko, zostało wykluczone.

– O Boże! – westchnął Fredoon, po czym włożył spodnie i zaparzył herbatę.

Kilka dni później namówił ją na pozycję stojącą i Dina nie zgłaszała obiekcji. Zaczął wówczas szlifować procedurę. Wyszukał dla Diny niską podpórkę, na której mogła stawać, dzięki czemu na czas swych uścisków byli do siebie bardziej zbliżeni wzrostem. Następnie kupił taboret, dokonał na Dinie kilku pomiarów, po czym skrócił nogi stołka o dokładnie dwa i ćwierć cala, aby mogła na nim wygodnie oprzeć nogę. Czasami unosiła lewą, czasami prawą. Ustawił te akcesoria pod ścianą, a z sufitu zwiesił poduszki, tak aby znajdowały się na odpowiedniej wysokości dla podparcia głowy, pleców i bioder.

– Czy wygodnie? – spytał czule, a ona przytaknęła.

Ale najwyższej łóżkowej satysfakcji zaznawali jedynie w przybliżeniu. To, co powinno było stanowić sporadyczną przyprawę dla ożywienia regularnego jadłospisu, przekształciło się w danie główne, toteż apetyt często bywał wprawiony w pomieszanie lub pozostawał niezaspokojony.

W przeciwległej ścianie sypialni Fredoona znajdowało się małe okno. Za oknem stała latarnia. Pewnego razu, gdy między zmierzchem a nastaniem ciemności pogrążeni byli w swym wertykalnym akcie miłosnym, zaczął padać deszcz. Przez okno wpłynął wilgotny zapach ogrodu. Spod półprzymkniętych powiek Dina zobaczyła mżawkę, unoszącą się niczym mgiełka wokół światła ulicznej lampy. Od czasu do czasu ręka, łokieć lub ramię zabłąkiwały się poza granicę poduszek, na nagą ścianę i jej cement rozkosznie chłodził ich rozgrzane ciała.

– Mmm – zamruczała Dina, chłonąc przyjemność wszystkimi zmysłami. Fredoon był zadowolony. Deszcz przybrał na sile. Dina widziała, jak igłami przeszywa powietrze rozświetlone przez latarnię.

Wpatrywała się w nie przez chwilę, później zesztywniała.

– Przestań, proszę – wyszeptała, ale on poruszał się nadal.

– Przestań, mówię! Proszę cię, Fredoon, przestań!

– Dlaczego? – błagał. – Dlaczego? Co jest teraz nie tak?

Wzdrygnęła się.

– Ten deszcz...

– Deszcz? Zamknę okno, jeśli chcesz.

Potrząsnęła głową.

– Przepraszam, coś mi przypomniało Rustoma.

Ujął jej twarz w dłonie, ale odepchnęła je. Wypłynęła z jego objęć we wspomnienie tamtej dawnej nocy: miała na sobie ciepły płaszcz przeciwdeszczowy Rustoma; jej parasol zepsuł się podczas burzy. Po koncercie, na przystanku autobusowym, po raz pierwszy wzięli się za ręce, a ich dłonie były wilgotne od delikatnie siąpiącego dżdżu.

Wspomnienie o czystości tamtej chwili Dina zestawiła z teraźniejszością. Wypaczony nadmiarem akcesoriów akt, któremu oddawała się z Fredoonem w tym pokoju, wydał jej się czymś ohydnym i napełnił ją wstydem oraz poczuciem winy. Przeszedł ją dreszcz.

Fredoon w milczeniu podał Dinie biustonosz i majtki. Wycofała się pod obłożoną poduszkami ścianę i ubierała się, odwrócona od niego tyłem. Fredoon włożył spodnie i zaparzył herbatę.

Później usiłował ją rozweselić.

– We wszystkich przeklętych filmach hinduskich deszcz zbliża bohatera i bohaterkę – zrzędził. – Ale dla mnie będzie odtąd życiowym przekleństwem. – Uśmiechnęła się, to go zachęciło. – Pal sześć, rozmontuję to i zaprojektuję coś nowego do naszych igraszek.

Fredoon ciągle próbował, lecz mimo jego twórczych starań i sekretnego posiłkowania się poradnikami seksualnymi, przeszłość nie dała się całkowicie pogrzebać. Była ona, jak odkrył, przewrotna, gotowa wślizgnąć się w teraźniejszość pod lada pretekstem, zdolna ominąć najpotężniejsze zapory.

Mimo to nie skarżył się i Dina lubiła go za to. Twardo postanowiła, że utrzyma go w tajemnicy przed Nusswanem najdłużej jak to możliwe.

– Żadnego chłopaka jak na razie? – pytał Nusswan, odliczając pieniądze z portfela. – Pamiętaj, masz już trzydzieści lat. Jak przekwitniesz, będzie za późno na dzieci. Ciągle mogę znaleźć ci porządnego męża. Na co ci ta niewolnicza harówka?

Chowała sześćdziesiąt rupii do portmonetki i pozwalała mu się wygadać. To odsetki, które nalicza od swojej pożyczki – myślała filozoficznie – nieco wygórowane, ale w jedynej walucie, na którą było ją stać i którą on zgodziłby się przyjąć.

Skrzypce przez pięć lat leżały nietknięte na szafie. Podczas przypadających dwa razy do roku porządków, kiedy to obwiązywała głowę kawałkiem białego płótna i za pomocą szczotki osadzonej na długim kiju omiatała ściany oraz sufity, Dina przecierała górę szafy, nie przesuwając czarnego futerału.

[10] Chodzi o tzw. convent school. Szkoły te, pozakładane w Indiach przez katolickich misjonarzy głownie w XVIII i XIX wieku, miały za cel kształcenie w duchu chrześcijańskim, lecz z biegiem czasu uległy zeświecczeniu. Odznaczały się wysokim poziomem nauczania (słynęły zwłaszcza z nauki języka angielskiego) i przyciągały dzieci najlepiej sytuowanych rodzin.

[11] Wieże milczenia – wieże, na których parsowie składają zwłoki, aż ptaki drapieżne zostawią z nich szkielet.

[12] Ayah – służąca, niańka.

[13] Dastur – parsyjski kapłan; w wypadku nazwisk parsów sufiks honoratywności -dźi (-ji) występuje często na stałe.

[14] Dab-Ćhab – dosł. uszczypnąć-przycisnąć; Podszczypywacz-Obłapywacz.

[15] Podział – chodzi o podział Indii brytyjskich w 1947 roku na Indie i Pakistan; towarzyszyły mu ogromne migracje ludności (ok. 10–12 milionów) i zamieszki na wielką skalę, w których zginęło kilkaset tysięcy ludzi.

[16] Szahenszahi – jeden z trzech kalendarzy używanych przez wyznawców zaratusztrianizmu, a więc także parsów; dwa pozostałe to fasli i kadmi.

[17] Kja karta... – Co wyrabiasz? Precz!

[18] Ćiku – łac. sapodilla, pigwica właściwa, sączyniec właściwy – bardzo słodki owoc wielkości brzoskwini, o skórce barwy ziemniaka.

[19] Tilo, tilak – pionowa kreska lub kropka na czole robione na znak błogosławieństwa.

[20] Samosa – smażony na głębokim oleju trójkątny pierożek nadziewany przyprawionymi na ostro warzywami, czasem także mięsem lub twarogiem.

[21] Nazwy modlitw i ceremonii parsyjskich.

[22] Birjani – potrawa z ryżu i mięsa, najczęściej jagnięciny. Na południu Indii występuje także w wersji wegetariańskiej.

[23] Sadhu – hinduski asceta, świątobliwy mąż.

[24] Seva Sadan: parsyjska firma zajmująca się doręczaniem posiłków.

[25] Diwali – dosł. „rząd świateł”, hinduskie święto obchodzone na przełomie października i listopada w noc nowiu. Domy są wtedy obwieszone zapalonymi światłami symbolizującymi zwycięstwo dobra nad złem. Jest to nawiązanie do zwycięstwa nieustraszonego króla Ramy, bohatera epopei Ramajana, nad władcą demonów Rawaną. Światła mają też być wskazówką dla bogini dobrobytu i pomyślności Lakszmi, która przybywa wtedy do domów ludzi.

[26] Nawrodź – parsyjski nowy rok. Khordad Sal – obchodzona z wielkim przepychem rocznica urodzin założyciela zaratusztrianizmu, Zaratusztry; z tej okazji odbywają się całodzienne modlitwy, a także spotkania towarzyskie połączone z wykwintną ucztą.

[27] Pulao-dal – ryż basmati z soczewicą.

[28] System pagri (dosł. turban) – nielegalna praktyka stosowana w Bombaju, na mocy której właściciel lokalu otrzymywał pokaźną opłatę za każdym razem, kiedy mieszkanie zmieniało lokatora.

[29] Sati – dosł. wierna, oddana (żona); kobieta, która po śmierci męża spaliła się na stosie pogrzebowym męża.

[30] Morća – dosł. front, ruch.

[31] Windalu (vindaloo) – popularne w Indiach, bardzo ostre curry z mięsa, pierwotnie z wieprzowiny, wywodzące się z Goa.

[32] Sahib-dźi-salamsahib „pan, władca”; salam – „pokój, zostań w pokoju”, pozdrowienie używane przez muzułmanów; tu w znaczeniu uprzejmej formy powitania: „dzień dobry, szanowny panie”.

[33] Bhakra, wasanu, kumas – popularne słodycze parsyjskie.

Delikatna równowaga

Подняться наверх