Читать книгу Kurs na miłość - Roma J. Fiszer - Страница 5

Rozdział 1

Оглавление

Przygotowania do kilkumiesięcznego rejsu toczyły się pełną parą. Czynności związane z ładowaniem na jacht niezbędnego ekwipunku i prowiantu, sprawdzaniem takielunku i ożaglowania oraz wyposażenia technicznego postępowały, ale kolejną już dobę głowę Wojciecha Borowego w każdej wolnej chwili zaprzątały myśli o Krystynie, narzeczonej. Wciąż dzwoniła mu w uszach jej dramatyczna oracja:

– Ty ją kochasz bardziej niż mnie! Nie chcę dzielić się tobą! Widzę, że czasami ona jest dla ciebie ważniejsza nawet niż życie! A dla mnie życie to dom. I ja chcę po prostu czekać codziennie w domu na twój powrót i nie zamartwiać się, czy ci się coś nie stanie. Tęsknić jak ta głupia!

A przecież tylko w przypływie szczerości powiedziałem jej, że najszczęśliwszy jestem, kiedy rozpościera się nade mną granatowy gwiaździsty baldachim, gdy czuję całym ciałem falowanie morza, słyszę jego odgłosy i śpiew wiatru na wantach. Wówczas dopiero czuję się prawdziwie wolny. Kocham WOLNOŚĆ, Krysiu!

Roztrząsanie tej rozmowy na tyle zaprzątało mu myśli, że nie był w stanie zmusić się, tak jak zawsze przed rejsem, by na spokojnie przeanalizować, czy wszystko jest gotowe do wypłynięcia z portu. A wszak to na nim jako kapitanie jachtu, dowódcy rejsu, spoczywał ten obowiązek. Rejs do Kapsztadu to nie igraszka, to nie wycieczka przez zatokę do Helu i z powrotem.

Teraz, siedząc w domu przy biurku, kończył modyfikować mapę rejsu. Wczoraj, niestety, uległ załodze co do jego przebiegu i w związku z tym musiał ponanosić odpowiednie zmiany, a także skorygować harmonogram. Uprosili go, aby odcinek Monrovia – Libreville podzielić na dwa etapy: Monrovia – Lagos i Lagos – Libreville. Uparli się, żeby zobaczyć Lagos, największe miasto Afryki.

– Kapitanie! To pewnie jedyna taka okazja w życiu! Tam mieszka ponad dwadzieścia jeden milionów ludzi! – wykrzykiwali jeden przez drugiego.

I zgodził się, chociaż próbował im tłumaczyć, że akurat na tamtym akwenie chciał im zademonstrować próbkę innego rejsu, pomiędzy Europą a Ameryką, który planowali odbyć za dwa lata. No i musiał tę pracę właśnie dzisiaj dokończyć, bo jutro mijał termin przedstawienia kompletu dokumentów do zatwierdzenia. Najważniejsze jest zawsze dokładne zaplanowanie dat wejść i wyjść do poszczególnych portów na trasie. Nie wszyscy sporządzali harmonogramy tak dokładnie jak on, zostawiali sobie furtki, dokonywali ostatecznych uzgodnień w czasie rejsu, ale dla niego nieodmiennie naczelną zasadą było postępowanie ściśle według wcześniejszego planu, bo to się wiązało z bezpieczeństwem załogi. Zawsze chciał… musiał mieć pewność, że gdyby coś się wydarzyło – a wszystkich sytuacji na morzu przewidzieć się przecież nie da – to na brzegu wiedzą dokładnie, a w każdym razie z dokładnością do kilkudziesięciu mil, gdzie aktualnie powinien się znajdować jego jacht.

Wykreślił ostatni odcinek linii prowadzącej z Lagos do Libreville, opisał czarny punkt datą i godziną wejścia jachtu do portu, podniósł zmęczone oczy znad mapy i spojrzał w gdyńskie niebo ciemniejące za oknami. Dostrzegł kilka gwiazd i nawet nie musiał sprawdzać, które to z nich, bo dokładnie wiedział, że tuż nad horyzontem pojawi się już wyraźnie Kapella, Alkaid będzie błyszczał na końcu dyszla Wielkiego Wozu, a Merak i Dubhe wskazywać będą północny kraniec Wozu.

Wstał od biurka i wyszedł na balkon. Owiał go zefirek wiejący wprost od zatoki. W nozdrzach poczuł jeszcze letni jego zapach. Jesienią morze pachnie już inaczej. Mieszkający w tej samej klatce bloku pan Marian, emeryt wojskowy, który kiedyś był ważnym oficerem w Helu i lubił z nim gawędzić, powiedział mu, że w Gdyni kiedyś pięknie pachniało rybami, czyli morzem, wodorostami albo… paloną kawą. Kiedy zlikwidowano Dalmor, a właściwie już wcześniej, gdy wyprowadziły się z Gdyni żółtki, czyli kutry rybackie łowiące na Zatoce Gdańskiej i nieco dalej, zapewniające, że w porcie wciąż była świeża ryba, skończyło się… Dupa! Często tak powtarzał.

– Wszyscy są temu winni! – Pan Marian podnosił głos, aż łysina stawała się czerwona. – I ci, którzy mieli w tym interes, i ci, co poddali się temu bezwolnie. Zresztą niszczenie portu, polskich armatorów to nie są działania jakichś obcych Gargameli.

Borowy uwielbiał jego porównania. Gargamele… Sąsiad opowiedział mu wiele innych ciekawostek dotyczących Gdyni, portu, ale najbardziej jednak lubił opowiadać o okrętach Marynarki Wojennej. Dawnych okrętach, bo:

– …to, co teraz jest, to prawdziwy dramat – dodawał ze smutną miną.

Mieli też wspólne inne tematy: nawigacja i gwiazdy. Pan Marian podziwiał młodego sąsiada za ich znajomość. Wojtek uniósł głowę i uśmiechnął się do Gwiazdy Polarnej, Alfy Ursae Minoris, potem spojrzał nieco wyżej i wypatrzył Kochaba. By upewnić się, że wszystko na niebie jest dzisiaj w porządku, opuścił nieco wzrok i spojrzał w prawo. Jest Mirfak, czyli jest także Perseusz! Zaśmiał się bezgłośnie. Sam się dziwił, że rozpoznawanie gwiazd zawsze przychodziło mu z wielką łatwością. Jego oczy wpatrzyły się teraz w rozjarzony kolorowymi światłami gdyński port, a na prawo od niego skwer Kościuszki i bulwar Nadmorski. Skwerem Kościuszki niezmiennie nazywał cały obszar zaczynający się od Świętojańskiej aż po kraniec pirsu, przez który przebiega aleja Jana Pawła II, chociaż wiedział, że od nasady pirsu jest to Molo Południowe.

W planetarium znajdującym się przy basenie jachtowym bardzo lubił przesiadywać od chwili rozpoczęcia studiów w Akademii Morskiej w 2002 roku. Żachnął się, bo kiedyś można było odwiedzać planetarium ot tak, po prostu, wchodząc do niego bezpośrednio z ulicy, ale po remoncie w 2011 roku, współfinansowanym przez Unię Europejską, ogłoszono, że to się skończyło. Przepisy unijne mają w nosie fakt, że wartość kompleksu przewyższa wielokrotnie koszt remontu. Według tych zafajdanych obwarowań może on służyć tylko studentom Akademii Morskiej. Wiele razy wypowiadał się głośno, nazywając skandalem to, że prawodawstwo unijne uniemożliwia udostępnianie go osobom spoza uczelni. Przecież Unia Europejska….

Machnął ręką. Spojrzał w ciemność i wyostrzył wzrok. Za ciemnym pasem wody, w głębi zatoki dojrzał światła Półwyspu Helskiego. Latarnia morska w Helu co kilkanaście sekund ukazywała promień światła, żeby każdy zbłąkany żeglarz mógł trafić do portu. Lubił przesiadywać na balkonie swojego mieszkania w bloku przy ulicy Falistej, choć przebiegającej zakolami, faliście, to jednak równolegle do Morskiej, blisko Dworca Głównego. Wciągnął głęboko powietrze. Wsłuchał się w nieco przytłumione odgłosy dochodzące z portu, ale wskazujące, że nieustannie trwają w nim prace przeładunkowe. Zakochał się w tym mieście miłością romantyczną chłopaka z okolic Bytowa. Nie opuściła go ona nigdy i wiedział, że jakby co, to będzie o nie walczył, jak obrońcy miasta niegdyś. Zakochany w mieście, miał pewnie więcej książek o nim niż wielu rodowitych gdynian.

Oprzytomniał, gdy na dworzec wjechał jakiś pociąg. Hamował z lekkim piskiem. To dalekobieżny z Krakowa. Znał rozkład przyjazdów pociągów dalekobieżnych po piskach ich hamulców. Spojrzał na ulicę Morską w kierunku Chyloni. Kilkaset metrów od niego wyróżniała się bryła jego Alma Mater, Akademii Morskiej. Rok przed rozpoczęciem przez niego studiów, w dwa tysiące drugim, nazywała się Wyższą Szkołą Morską i on bardzo żałował zmiany nazwy uczelni. Wychował się na literaturze marynistycznej, chciał podążać szlakiem jej bohaterów, dlatego już kilka lat wcześniej planował studia właśnie tutaj. Wiedział od przyjaciół z uczelni, że we wrześniu przyszłego roku będzie nazywała się Uniwersytetem Morskim.

Uśmiechnął się, bo uzmysłowił sobie w tym momencie, że gdyby to zdarzyło się wcześniej, to pewnie musiałby długo wysłuchiwać kąśliwych uwag kolegów spod Bytowa, że studiuje na uniwersytecie jak inni i nie będzie zejmanem, jak chciał, a zwykłym magistrem. Po części mieliby rację, bo komercja całkowicie zmieniła charakter dawnej szkoły morskiej. Przebolał jakoś tamtą zmianę nazwy, więc pewnie przeboleje i tę. Nie będzie wyjścia. Wzruszył ramionami. Ukończył nawigację z wyróżnieniem, ale nie ciągnęło go jak innych na wielkie jednostki. Pieniądze, świat, komercja. Na studia przyjechał już z patentem żeglarskim, a potem szkolił się, aż został kapitanem jachtowym. Odbył kilka rejsów z innymi kapitanami na jachtach oceanicznych jako załogant, raz nawet wokół przylądka Horn, prawie trzy lata spędził na „Darze Młodzieży”, prawie równolatku, starszym od niego tylko o rok. Kochał muzykę marynistyczną, a najbardziej piosenkę Pod żaglami „Zawiszy”. Z jego ust wydobył się przytłumiony świst, a w pamięci przewijały się słowa:

Pod żaglami „Zawiszy” Życie płynie jak w bajce, Czy to w sztormie, czy w ciszy, Czy w noc ciemną, dzień jasny.

Białe żagle na masztach Jest to widok mocarny. W sercu radość i siła, To „Zawisza” nasz „Czarny”.

Kiedy grot ma dwie refy, Fala pokład zalewa, To załoga „Zawiszy” Czuje wtedy, że pływa.

Więc popłyńmy raz jeszcze W tę dal siną bez końca, Aby użyć swobody, Wiatru, morza i słońca.

Poznał te słowa jeszcze jako dzieciak, kiedy był harcerzem. Najbardziej intrygowały go, wręcz fascynowały, nieznane, ale tajemnicze słowa: grot i refy. Także dziwna tajemniczość słów, z których wyciągał wniosek, że kiedy już popłynie w …tę dal siną bez końca, aby użyć swobody, wiatru morza i słońca – to gdzieś w tej dali, a może już podczas samej podróży do niej, odczuje prawdziwą WOLNOŚĆ. Nawet w myślach to hasło wypowiadał dużymi literami, a mówiąc je głośno, zawsze bezwiednie mocno akcentował, więc nie dziwota, że Krysię tak to poruszyło. Wzruszył ramionami i zerknął za siebie, do pokoju. Jeszcze wczoraj tu była…

Wrócił do rzeczywistości, do biurka. Jego oczy mimowolnie skupiły się na jej zdjęciu w ramce. Wszyscy uważali, że pasują do siebie. Ona, jasna szatynka o ciemnoniebieskich oczach, ładnej buzi, szczupłej i zgrabnej sylwetce, ładnie kontrastowała z wciąż opaloną skórą wysportowanego Wojtka o ujmującym uśmiechu, na którego głowie wiły się krótkie, prawie czarne kędziory. Podniósł fotografię i wpatrzył się w oczy narzeczonej. Zawsze lekko smutne, choćby nawet cała twarz była rozjaśniona uśmiechem.

– Znowu pół roku będę sama… – powiedziała mu na pożegnanie. – Ja tego nie wytrzymam, nie chcę tak…

Próbował coś odpowiedzieć, ale nie pozwoliła mu. Położyła palec na jego ustach i lekko go odepchnęła z drogi do drzwi. Jej smutne oczy zaszkliły się. Nie zatrzymał jej, nie wyszedł za nią, a chyba powinien wybiec. Odstawił fotografię na miejsce i odchylił się, wciskając plecy w oparcie krzesła. Miał z nią wczoraj trudną rozmowę. Kochają się, ale… Ona by chciała, żeby codziennie był domu, a to jest przecież niemożliwe! Pierwszy raz tak powiedziała. Na pewno o tym wcześniej myślała. Wcześniej… Widzę, że wciąż rozmyślała! I co teraz mam zrobić…? Na razie popłynę w ten rejs, bo przecież nie rzucę tego. Zresztą, co to znaczy rzucić… to? Żagle, pływanie? Nigdy! To niemożliwe. Jeszcze mam tyle planów. Przecież tak naprawdę dopiero zacząłem poznawać żeglarstwo, Krysiu.

Wpatrzył się w jej oczy. Przecież gdybyś ty miała taką pasję, to ja bym ci ustąpił. Ustąpił…? Zaraz, zaraz. Chyba nie to chciałem powiedzieć. Zacznijmy od tego, jaka byłaby ta pasja. Lekarka z pierwszą specjalizacją jakie może mieć pasje? Ręce mu opadły i rozkołysały się bezwładnie po bokach krzesła. Kurczę! Jakie Krysia ma pasje, hobby, czym się zajmuje, kiedy ma wolne? Czy ona w ogóle ma kiedykolwiek wolne?! Jak nie swój dyżur, to dodatkowy dyżur albo zastępstwo, a przecież jeszcze czasami dorabia w pogotowiu. No i wciąż się uczy, bo chce zdobyć kolejną specjalizację. A kiedy znajdzie już sobie wolny wieczór, zwija się jak kotka w fotelu albo wtula się we mnie, wsłuchując w ckliwą celtycką muzykę, lub wspólnie oglądamy jakiś znany i lubiany przez nią film, który dobrze się kończy, z lampką wina w dłoniach. To wszystkie jej i moje przy niej rozrywki. Teatr czy kino niechętnie, spacer to na ogół wyścigi, bo coś jej się akurat przypomniało, że musi kupić. Wypad za miasto…? To strata czasu! Dała się kiedyś wreszcie porwać na wycieczkę do Paryża, a potem na kolejną do Rzymu. Obie musiały odbyć się samolotem, nie autem, żeby, jakby co, szybko wrócić, bo mogą jej potrzebować: szpital, koleżanki, pacjenci. Od tego czasu nie chce o czymś takim słyszeć. A zresztą cokolwiek zaproponuję, to nie, bo: „ty zaraz wypłyniesz, a ja chcę się tobą nacieszyć, pobyć przy tobie” – szeptała mu do ucha i wciskała się pod Wojtkowe ramię.

Przecież kocham ją… ale jestem też ciekaw życia i nade wszystko kocham… WOLNOŚĆ! Wojtek zmarszczył czoło i rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok zatrzymał się na odtwarzaczu.

– Tak… – rzucił półgłosem. – To dobra myśl – dodał po chwili zastanowienia, ale na wszelki wypadek zerknął na wiszący zegar. – Jeszcze można – zdecydował, wstał i podszedł do odtwarzacza.

Prawie w ciemno wyjął spośród płyt jedną, nacisnął przycisk zasilania i wsunął krążek w szczelinę. Wcisnął pauzę. Skierował kroki do barku i omiótł wzrokiem butelki. Wino, brandy czy whisky?

– Tę – powiedział głośno, kładąc dłoń na jednej z butelek stojących w drugim szeregu – Uisge beatha1 – wyrecytował, jakby chciał sam siebie przekonać, że dokonał słusznego wyboru.

Nalał sobie do grubej szklanki trochę rudego alkoholu z butelki z naklejką upstrzoną napisami: The Macallan, Single Malt, Highland Scotch Whisky, Fine Oak 25.

– Sam bym sobie takiej nie kupił – mruknął, odstawiając butelkę na miejsce. – Dobrzy ludzie – westchnął i lekko się uśmiechnął.

W ubiegłym roku po jednym z rejsów członkowie załogi złożyli się i podczas pożegnalnej kolacji w tawernie na skwerze Kościuszki wręczyli mu ją. Nie mógł się wówczas doczekać powrotu do domu i momentu, kiedy wypije w samotności szklaneczkę. Bardzo mu smakowała. Przyrzekł sobie wówczas, że ten trunek będzie tylko na specjalne okazje. Od tamtego czasu butelka stała nietknięta. Dzisiaj uznał, że taka okazja akurat mu się trafiła. Usiadł w fotelu, pociągnął łyczek i nacisnął przycisk play na pilocie. Pokój wypełnił się muzyką.

Od kilkunastu lat komponował najpierw dla siebie, potem założył kanał na YouTubie i stał się youtuberem. Wcześniej na innym kanale opowiadał o rejsach. Jego kawałki cieszyły się coraz większym zainteresowaniem i nawet zaczął na tym zarabiać jakieś grosze. Sprawiało mu to przyjemność. Kiedy więc odważył się uruchomić kanał muzyczny ze swoimi kompozycjami, wiedział już, z czym to się je. Na początku słuchających była garstka, ale po kilku miesiącach zauważył, że przybywa mu słuchaczy. Kiedy dołączył więc reklamy, spostrzegł, że powoli na tej muzyce zarabia. Zaczął też robić na zlecenie podkłady muzyczne do filmów marynistycznych, ilustrował muzyką prezentacje różnych firm, a nawet prezentacje naukowe. Coraz częściej znajdował w skrzynce mailowej zaproszenia do kolejnej współpracy. Co prawda miał na to mało czasu, ale dzięki temu stać go było, by więcej pływać.

Przed dwoma laty ze zdziwieniem stwierdził, że wystarczy mu środków na dokonanie przedpłaty na kupno właśnie tego mieszkania i raty na jego spłatę. Mógł zawiesić pracę na etat, zaczął opłacać sobie ZUS i stał się prawie freelancerem. Co prawda, żeby wyposażyć mieszkanie, sprzedał kilkuletni samochód, ale to go wcale nie zmartwiło, bo i tak po mieście poruszał się pieszo. Zresztą po tych wszystkich zmianach zaczął bywać w Gdyni średnio cztery miesiące w roku. Trasę: Falista – skwer Kościuszki pokonywał zawsze na piechotę, i to z przyjemnością.

Poranna bryza, pomyślał, wsłuchując się w swoją muzykę. Ten utwór był pierwszym, który zdecydował się umieścić na swoim kanale muzycznym. Dzisiaj ma już ogromną liczbę odtworzeń. Teraz na jego kanale hulało czterdzieści siedem kompozycji i każda dołączała swój grosz do sumarycznego dochodu. Rozpoczął się kolejny utwór: Przypływ. Może dzisiaj zrobiłbym coś inaczej, nawet lepiej…? Zasłuchał się.

Uisge beatha (celt.) – woda życia. [wróć]

Kurs na miłość

Подняться наверх