Читать книгу Kurs na miłość - Roma J. Fiszer - Страница 6

Rozdział 2

Оглавление

Dzień wyjścia w rejs okazał się dla Wojtka prawie apokaliptyczny. Wszystko się rwało. Jeden z załogantów przysłał mu błagalnego esemesa, że auto, którym wiozą go rodzice, rozkraczyło się i przyjedzie dopiero o trzynastej, bo czeka na trasie na kuzyna. Kiedy jakoś się z tym pogodził, okazało się, że z ostatniej dostawy żywności nie dostarczono ważnej paczki. Sami się zorientowali, więc ponieważ wszystko było już zapłacone, a samochód wyruszył z Bydgoszczy, nie pozostawało nic innego, jak czekać. Mając zatem wymuszony tymi zdarzeniami zapas czasu, postanowił raz jeszcze sprawdzić współpracę GPS z pozostałymi urządzeniami, a w szczególności z AIS. Okazało się niespodziewanie, że wyświetla się informacja o braku połączenia pomiędzy nimi. Włączał i wyłączał poszczególne urządzenia, ale komunikat był wciąż taki sam.

– Bez ich współpracy… DUPA! – wrzasnął, cytując mimochodem pana Mariana.

Załoganci wpatrywali się w niego z przerażeniem. Szybko wybrał na komórce numer Władka, właściciela firmy naprawiającej sprzęt morski. Poznał go dzięki panu Marianowi i chociaż miał prawie dwa razy tyle lat co on, byli na ty.

– Władek, jeśli ty mi nie pomożesz, to… DUPA! – wrzasnął, tym razem do słuchawki.

– No, jeśli ty już jedziesz do mnie Marianem, to sytuacja jest poważna. Zaraz ci przywiozę najlepszego fachowca.

– Kocham cię!

– No, no, no! Przecież wiesz…

– Wiem! – przerwał mu. – Ja też wolę kobiety.

Przyjechali za niecałe pół godziny. Kiedy coś sprawdzali, spoglądał cały czas nerwowo na zegarek, ale to wcale nie sprawiało, by robota posuwała się szybciej. Część załogi przysiadła na dziobie, inni wyszli na keję i stamtąd zerkali z niepokojem na rozwój wypadków.

– Noż kurwa! Kapitanie! – rozległ się nagle wrzask najlepszego Władkowego fachowca od elektronicznego sprzętu morskiego.

Wojtek, który od czasu do czasu zaglądał pod pokład nachylony w zejściówce, wyprostował się raptownie, aż walnął głową w górną jej płytę. Spadł mu z głowy do wnętrza jachtu kolorowy daszek, który tuż przed ich przyjazdem zdążył nałożyć. Zszedł na dół, podniósł go, rozmasował czoło i nałożył daszek.

– Ma pan kogo opierniczyć? – rzucił w jego kierunku najlepszy fachowiec.

– Musisz zrobić komuś zjebkę – dopowiedział rzeczowo Władek – ale wszystko jest już okej – uspokoił Wojtka, wskazując dłonią na urządzenia. – Wychodzimy i zaraz dmuchniemy ci w żagle na szczęście.

– Władek! Jak ja ci się odwdzięczę?!

– A będziesz na początku maja w Gdyni?

– No… raczej tak – odparł zdziwiony Wojtek, trzymając portfel w dłoniach.

– Często grzebiemy u was w sprzęcie, robimy jakieś przeglądy, czasami jest coś do naprawy, ale tym razem to nie była awaria, choć pewnie ktoś inny zdarłby w tej sytuacji z Jacht Klubu sporo kasy… Oj, zdarłby – powtórzył. – Schowaj pieniądze.

– Ale co to było?! – spytał nerwowo Wojtek, spoglądając na GPS.

– Na pewno chcesz wiedzieć, teraz, przed rejsem?

– Chyba tak, żebym miał pojęcie, co może znowu nawalić! – Wojtek potrząsnął nerwowo ramionami.

– Nie męcz się… – uspokoił go Władek. – Jakiś cymbał po prostu nie dokręcił kabelka – wyjaśnił. – Tyle razy ci mówiłem, że nie należy przy urządzeniach grzebać, a w szczególności nie odkręcać kabelków, żeby jeszcze gdzieś wytrzeć kurze.

Wojtek zmierzył go złym wzrokiem i na moment odwrócił się za siebie, sprawdzając, czy w pobliżu nie ma któregoś z załogantów.

– Tylko nie cymbał – rzucił cicho. – Wszystkie kabelki zawsze sam odkręcam i dokręcam, bo to zbyt poważna sprawa.

Władek zaśmiał się zaraźliwie. Wojtek i najlepszy fachowiec po chwili dołączyli do niego.

– To teraz wyjaśnij, o co chodzi z tym majem? – spytał Wojtek, kiedy fachowcy się dość naśmiali.

– My dwaj, nasze żony i jego dzieci… – zaczął Władek – …mielibyśmy ochotę na dwudniowy rejs po morzu.

– A dlaczego dwudniowy? – zdziwił się Wojtek.

– Bo już nas kiedyś przewiozłeś, a teraz chodzi o noc spędzoną na jachcie. – Władek wskazał ręką na wnętrze jachtu.

– Załatwione! – zawołał Wojtek. – Nie wiem dokładnie kiedy, nie wiem jak, nie wiem jeszcze, kogo wezmę do pomocy, ale popłyniemy. Słowo! – Poderwał się i poprawił na głowie kolorowy daszek.

– Widzisz, Zbyszek? – zwrócił się Władek do najlepszego fachowca. – Mówiłem ci, że się uda.

– Dziękuję panu. – Najlepszy fachowiec wyciągnął dłoń.

– Tylko nie panu. Wojtek jestem – uśmiechnął się kapitan jachtu, ściskając dłoń najlepszego fachowca.

– Ale miło! – skwitował Zbyszek. – Ależ się dzieciaki ucieszą!

– Nie wyganiam was, ale niestety nie mam już czasu – zarechotał Wojtek. – Zaraz musimy wypływać.

Ruszył przodem na pokład.

Pożegnał na kei Władka i Zbyszka i przywołał załogantów.

– Kto ma jeszcze coś do załatwienia, daję ostatnie pół godziny, a potem odbijamy.

Zszedł z powrotem pod pokład, ale za chwilę wyskoczył stamtąd jak oparzony.

– Czy ktoś odebrał od bosmana dokumenty rejsu? – rzucił w kierunku członków załogi.

– Przecież mówił pan, że sam musi je odebrać – odparł spokojnie jeden z chłopaków.

– Kurczę! No jasne, wam przecież nie wydadzą. Dobra, czekać na mnie i już się nigdzie nie ruszać! – wykrzyknął Wojtek i wybiegł z jachtu.

Ruszył nabrzeżem w stronę bosmanatu. Oddychał głęboko, żeby się uspokoić. Boże! Co za nerwy! Z każdym krokiem szedł jednak szybciej, a kiedy dotarł do końca basenu, już biegł. Ściął zakręt, aż go wyniosło na trawnik. W ostatniej chwili zauważył coś na trasie, ale było już za późno. Przeszkoda podcięła mu nogi, a on poleciał lotem koszącym. Zebrał się w sobie, wyciągnął przed siebie dłonie, pacnął nimi o trawę i wykonał przewrót. Siedział teraz na trawniku i rozmasowywał dłonie, które najbardziej ucierpiały.

– Jasna cholera! – zaklął. – Szlag! Co to było, do diaska?!

– Jak się nie patrzy pod nogi, to czasami tak bywa – odezwał się kobiecy głos za nim. – I tak miałam szczęście, że pan mnie nie stratował.

Wojtek odwrócił się. Dojrzał najpierw długie nogi, a dopiero potem ich ładną właścicielkę siedzącą niewzruszenie na leżaku.

– Ale żeby się opalać na nabrzeżu?! – wyrzucił z siebie, wstając powoli.

– Jeśli to jest nabrzeże, to ja jestem, bo ja wiem… wróżka? – Kobieta wskazała na leżak.

Wstała z niego i wolno ruszyła w kierunku kolorowego daszka, który podczas przewrotki Wojtka spadł mu z głowy i potoczył się niedaleko. Ten, wciąż oszołomiony niespodziewanym upadkiem, lustrował miejsce kolizji i taksował kobietę. Po chwili stanęła obok niego, spojrzała na swój leżak rozłożony na trawniku sąsiadującym z nabrzeżem i podała właścicielowi podniesiony z trawy daszek z rozbrajającym uśmiechem.

– Ależ pan pędził… – Pokręciła głową. – Jednak leżak stoi na trawie, prawda? – Zerknęła w kierunku leżaka, po czym skierowała wzrok na twarz Wojtka. – Ale przepraszam pana bardzo, że tak czy owak stałam się niechcący przyczyną pańskiego upadku. Dobrze, że ma pan lekkie adidasy, a nie na przykład ciężkie wojskowe buty, bo wówczas moje nogi byłyby połamane… – Spojrzała na obuwie Wojtka.

Po chwili bez zapowiedzi i zupełnie niespeszona zaczęła z niego ściągać źdźbła trawy. Kiedy dotknęła dłonią jego gołego przedramienia, drgnął, przymknął oczy, a po chwili otworzył je i uważnie wpatrzył się w jej twarz. Dostrzegł, że ma piękne migdałowe, błękitnozielone oczy. Uśmiechała się miło.

– A skąd pani… się tutaj… wzięła…? – spytał Wojtek na raty, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Jej dotknięcie spowodowało, że przed chwilą poczuł gęsią skórkę.

– Wczoraj przypłynęłam estońskim jachtem, a dopiero na dzisiaj mam wykupiony bilet na pociąg, więc zostałam. Nie lubię zbytnio zmieniać planów. Na ogół sztywno się ich trzymam. A poza tym lubię Gdynię, a szczególnie klimat mariny.

– To bywa pani tutaj częściej?

– Staram się przyjeżdżać co roku, ale nie zawsze udawało się.

– A skąd pani jest?

– Znad Jeziora Czorsztyńskiego, chociaż w naszym domu mówi się o nim Morze Czorsztyńskie. Jestem dziennikarką regionalnej prasy, prowadzę też bloga. Joanna Trepka. – Kobieta wyciągnęła w jego kierunku dłoń.

Podjął ją bez wahania, ale znowu się wzdrygnął.

– A ja nazywam się Wojciech Borowy, od prawie szesnastu lat tutejszy, chociaż pochodzę z Gochów… leżą na Kaszubach, w okolicach Bytowa – dopowiedział, widząc, że jej migdałowe oczy zaokrągliły się nieco. – Czy możemy mówić sobie po imieniu?

– Z miłą chęcią… Wojtku… – Oczy stały się nieco bardziej zielone, a uśmiech jeszcze piękniejszy. – A co tutaj robisz? – Zatoczyła ramieniem niewielki łuk.

– Szykuję się właśnie do odlotu w świat. – Wskazał w kierunku basenu. – Jestem żeglarzem, a teraz biegłem po dokumenty rejsu do bosmanatu – wyjaśnił, wskazując w kierunku budyneczku.

– Ja również jestem żeglarką… – pochwaliła się. – Zaczęłam jako słodkowodna na moim pienińskim morzu, ale kiedyś udało mi się tutaj zrobić patent jachtowego sternika morskiego.

– O! Jak pięknie! Też kiedyś miałem taki, ale od kilku lat mam patent kapitana jachtowego – powiedział tonem, jakby to była oczywista sprawa.

Spojrzała na niego baczniej.

– Może i mnie się kiedyś uda taki uzyskać, chociaż nie będę mocno naciskała.

– Czyli byłaś w Estonii? – Wojtek wrócił do wcześniejszego tematu.

– W Estonii również, ale zaczęliśmy od Visby na Gotlandii, potem był Outer Fiord z portem Gävle, następnie Umea, z kolei Rönnskä, aż wreszcie dopłynęliśmy do Tornio, na samym końcu Zatoki Botnickiej. Powrotna droga to: Kokkola, Harrström, Turku, Tallin i na zakończenie Ryga – wyliczała, wspomagając się palcami. Potwierdziła skinieniem głowy, jakby chciała podkreślić, że się nie pomyliła. – Piękny rejs – zakończyła, przewracając oczami.

Mierzyli się wzrokiem. Joanna wyciągnęła dłoń w kierunku Wojtka i szczupłymi palcami sięgnęła po jeszcze jedno źdźbło trawy na jego przedramieniu. Znowu drgnął i przymknął na moment oczy.

– Ciekawy rejs. Muszę kiedyś tę trasę powtórzyć. – Pokiwał głową.

– Tak stoimy… a może przyjmiesz zaproszenie na kawę w ramach przeprosin? – rzuciła śmiało.

– Kawa… – Wojtek podrapał się po głowie. – Chciałbym… ale nie mogę. Już od prawie dwóch godzin powinniśmy być na morzu. Właśnie biegnę po dokumenty rejsu. – Raz jeszcze wskazał na bosmanat.

– To może kiedy indziej? Tak się z tobą dobrze rozmawia, jakbyśmy znali się od dawna. Mogłabym gadać o żeglarstwie bez końca. Pływanie to moja pasja.

– Tak, oczywiście, bardzo chętnie, ale…

– Może znowu kiedyś podłożę ci tutaj nogę i dokończymy rozmowę? – zażartowała.

– Byłoby miło, ale to nie wcześniej niż na wiosnę, bo dopiero w lutym wracam.

– To nic… Mam w planie przyjazd do Gdyni w czerwcu. – Przymrużyła oczy.

– Może na Święto Morza, bo na ogół to są zawsze udane dni? Bardzo lubię słońce.

– Tak, doskonale! – rzuciła Joanna i zamyśliła się. Sprawiała wrażenie, jakby dyskretnie coś odliczała na palcach. – Pasuje mi Święto Morza, a jeśli tak bardzo lubisz słońce, to może w samo południe?

Wojtek zwrócił się w kierunku plaży.

– Tam jest przemiła knajpka. – Wskazał ręką na drewnianą budowlę stojącą za plażą, u stóp klifu. – W samo południe na pewno będzie już otwarta.

– Pasuje mi. Dziękuję – rzuciła i błyskawicznie cmoknęła Wojtka w policzek, a on bezwiednie uczynił podobnie. Na jego twarzy pojawiło się lekkie zmieszanie.

Zmierzyli się raz jeszcze wzrokiem, znowu uśmiechnęli, po czym on odwrócił się i ruszył biegiem w stronę bosmanatu. Kiedy po kilku minutach ponownie przebiegał obok Joanny, tym razem trzymając kopertę z dokumentami, dogonił go jej okrzyk:

– Święto Morza w samo południe! Będę!

Kurs na miłość

Подняться наверх