Читать книгу Legia cudzoziemska - Roman Marcinek - Страница 5

Wstęp

Оглавление

Upalny ranek 30 kwietnia 1939. Kwatermistrz sprawdza ostatnie szczegóły przed mającą się rozpocząć uroczystością. Żołnierze z plutonu gospodarczego podlewają klomby, setny raz gracują wysypany żwirem dziedziniec koszar w algierskim mieście Sidi bel Abbes, kwaterze głównej francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Zdobi go pomnik nie tyle gustowny, co wymowny – na granitowym cokole, gdzie wyryto nazwy dziesiątków bitew i setek potyczek, umieszczono ziemski glob otoczony girlandą wawrzynu. Oparty o miotłę chłopak z naszywkami legionisty I klasy przygląda się lśniącym w słońcu literom: LEGIO PATRIA NOSTRA. Legia Naszą Ojczyzną, bo to jej, a nie Francji obiecują służyć ochotnicy. 30 kwietnia formacja obchodzi swoje święto – Dzień Cameron. Upamiętnia ono jedno z bohaterskich zdarzeń, które – jak groźne memento – winno uświadamiać każdemu legioniście, na jakie ryzyko zdecydował się, podpisując kontrakt.

Na skraju rozległego placu umieszczono trybunę ustrojoną w trójkolorowe flagi francuskie i zielono-czerwone barwy Legii. Łączy je emblemat jednostki – eksplodujący granat z siedmioma płomieniami. Na wprost ustawiono wysokie podium, miejsce głównych dzisiejszych atrakcji.

Około 17.00 miejscowi notable zapełniają fotele. Brakuje tylko oficerów. Ci czekają przy bramie koszar na przybycie emerytowanego dowódcy Paula Rolleta, zwanego powszechnie „ojcem Legii”. Po I wojnie światowej generał zreformował jednostkę, czyniąc z niej nowoczesną, wszechstronnie wyszkoloną formację. Dziś mieszka w Sidi ze swą młodą piękną żoną, w białej willi, której okna wychodzą na potężny kwartał koszar. Nareszcie jest. Gors generalskiego munduru szczelnie pokrywają odznaczenia i ordery. Witany z autentycznym szacunkiem przez pułkownika Roberta, dowódcę 1. Pułku, idzie wolno wzdłuż szeregu wyprężonych oficerów. Pułkownik Girard z 2. Pułku, pułkownik Mantoz z 3., pułkownik Berger z 1. Pułku Kawalerii Cudzoziemskiej „Royal Etrangère”. Pułkownik Robert przeprasza dawnego dowódcę za nieobecność jeszcze dwóch – Imhausa i Lorillarda, których obowiązki zatrzymały z dala od Algierii. Wręcza Rolletowi telegramy. Jeden z Hanoi, drugi z Bejrutu. Oficerowie przechodzą przed frontem prezentujących broń kompanii. Białe kepi, szerokie niebieskie szale owinięte dookoła bioder, tropikalne mundury. Tak, trzeba przyznać, że Legia prezentuje się świetnie, jak mało która jednostka armii francuskiej. Prowadzącym honorową inspekcję oficerom towarzyszą dźwięki tradycyjnego marszu Legii, Le Boudin. Od 1870 roku to oficjalny marsz Legii, dostosowany do powolnego rytmu 88 kroków na minutę. A orkiestra 1. Pułku uchodzi za jedną z najlepszych. 120 muzyków, prócz tradycyjnych instrumentów, wykorzystuje także dzwonki, cymbały etc., stąd melodie w ich wykonaniu są niepowtarzalną symbiozą wojskowej tradycji i egzotycznych rytmów Orientu.

Kiedy inspekcja dobiegła końca, zmierzchało. Generał i oficerowie zasiedli na trybunie. Legioniści dostali komendę „spocz-nij”. Rozpoczęło się widowisko. Z kłębów wywołanego przez pirotechników dymu wynurzyły się postacie w długich, podpiętych płaszczach i wysokich czakach. Ci byli pierwsi. Kiedy Ludwik Filip w 1831 r. powołał do życia Legion Cudzoziemski, podbijali dla Francji Algierię, zdobywali Konstantynę, zaczynali penetrować Saharę. Ale obraz się zmienia. Skłębiony tłum ludzi zmaga się w śmiertelnej walce – to pułkownik Conrad i jego żołnierze podczas wojny domowej w Hiszpanii w 1835 r. Żywe obrazy nabierają tempa – wojna krymska, szturm Sewastopola, bitwy pod Magentą i Solferino, zdobycie Dahomeju, Madagaskaru, Wietnamu, Maroka, obrona Orleanu przed Prusakami, mordercze zmagania Wielkiej Wojny, wreszcie wojna z Rifenami, w której wielu z obecnych brało udział. Zmieniają się mundury, uzbrojenie, ludzie, ale trwa idea podkreślana przez reżyserów: zieleń i czerwień – nadzieja i poświęcenie. I wreszcie clou programu – Cameron! Dekoracje przedstawiają nędzną hacjendę. Wyobraźnia przenosi obecnych w rok 1863. Trwa wojna o utrzymanie na meksykańskim tronie cesarza Maksymiliana. Francuski korpus ekspedycyjny walczy na odległych płaskowyżach. Kompania Legii Cudzoziemskiej, dowodzona przez kapitana Danjou, broni się w opuszczonej farmie przed kawalerią meksykańską. Legioniści giną jeden po drugim. Spiker wywołuje ich do apelu poległych, słychać swojsko brzmiące nazwiska: Morzycki, Kunaszek, Górski… Trzech pozostałych przy życiu w ostatniej godzinie obrony podejmuje jeszcze jedną próbę – atakuje na bagnety… Takie jest przesłanie dla legionistów wszystkich czasów: walczcie do końca, to jest waszym najwyższym obowiązkiem! Żołnierzom prezentowany jest „relikwiarz” zawierający drewnianą protezę ręki kapitana Danjou. To najważniejszy z ideowych artefaktów.

Uroczystość dobiega końca. Oficerowie i zaproszeni goście udają się do kasyna na kolację. Legioniści siadają wokół długich stołów, zastawionych dzbanami czerwonego wina. Ale Dzień Cameron jest tylko raz w roku, a kontrakt trwa długie 5 lat. Dziś jest „rodzinnie”, ale to tylko pozory. Codziennością jest niewielki fort na skraju Sahary. Podmuchy hamsinu, monotonny szum piasku doprowadzają do szaleństwa. Przez pół roku widzisz tych samych kolegów, jesteś z nimi bez przerwy, nic nie może cię od nich uwolnić. Jedni piją na umór, inni się awanturują. Przychodzi dziwny stan, który nazywają cafard – nieokreślona melancholia, tęsknota i przemożna chęć wyrwania się stąd za wszelką cenę. Jedni strzelają sobie w łeb, inni „dezerterują”, idąc przed siebie w piaski pustyni. Komendant placówki pisze suchą formułę: „nie wytrzymał psychicznie trudów służby”; akta personalne nieszczęśnika lądują na półce w archiwum. Legioniści wiedzą to doskonale, ale większość z nich podpisze kolejne kontrakty i będzie chciała służyć Francji pod zielono-czerwonym sztandarem. Pochodzą z różnych krajów, ale wielu z nich na pytanie o narodowość odpowiedziałoby – Legionista! Większość z nich ucieka: przed bezrobociem i nędzą, prześladowaniami politycznymi, kłopotami rodzinnymi czy nawet, choć tych jest niewielu, przed prawem. Tylko nieliczni szukają przygód i mocnych wrażeń. Różni ludzie, różne charaktery, różnymi drogami trafili do punktów werbunkowych. Na co dzień mogą się kłócić czy nawet bić, ale w ogniu walki muszą na sobie polegać. Są zawodowcami, żołnierzami francuskiej Legii Cudzoziemskiej.

Łączy ich coś więcej niż czerwone wino, skarbowe gauloisy i znudzone prostytutki w wojskowych burdelach. Każda armia ma świętości, z których jest dumna, własny wyróżnik tożsamości. Z reguły są one kontynuacją ogólnonarodowych tradycji. Czym dla Polaków jest Wiedeń, Somosierra czy Westerplatte, tym dla Anglików Trafalgar, szarża lekkiej brygady i Bitwa o Anglię, dla Francuzów epopeja napoleońska i bitwa pod Verdun, dla Amerykanów Alamo, Guadalcanal i Okinawa, dla Rosjan Aleksander Suworow i obrona Stalingradu. Każda z tych nazw jest zapisem dramatu trwale zespolonego z dziejami narodu. W Legii sprawa jest trudniejsza, bo odwoływanie się do rycerskiej tradycji Karola Wielkiego czy napoleońskich marszałków byłoby nieporozumieniem. Bonaparte nie jest nikim ważnym dla służących w jej szeregach Marokańczyków czy przybyszów ze Sri Lanki. Oficerowie wychowawczy muszą wpajać rekrutom coś zupełnie innego – wiedzę o niemal 200-letniej tradycji formacji.

Rok 2000. Kilkanaście kilometrów za Marsylią ciężarówka wtacza się na dziedziniec otoczony białymi budynkami i doskonale utrzymanymi trawnikami. Zatrzymuje się przed tym, na którym widnieje tablica „Musee de la Légion Etrangère”. Na pasażerów, młodych mężczyzn w polowych mundurach, czeka kapitan w galowym mundurze i białym kepi: „Witam was, dziś zapoznacie się z przeszłością Legii Cudzoziemskiej. Słuchajcie i patrzcie uważnie, wszystko tu jest częścią tradycji. Teraz i waszej”. Siwowłosy przewodnik wskazuje na swą pierś: „Ja sam jestem właściwie muzealnym eksponatem. Te medale są za Indochiny, Kanał Sueski, wojnę w Algierii i Czadzie. Wielu z was nie było jeszcze wtedy na świecie”. Pomieszczenia muzeum są mroczne, a może to tylko kontrast z jasnym dniem na zewnątrz. Mężczyźni idą powoli przez duże sale, słuchając monotonnego głosu przewodnika. „Walczyliśmy na czterech kontynentach, w kilkudziesięciu krajach, braliśmy udział w setkach bitew i tysiącach potyczek…”. Żołnierze, wielu nie zna jeszcze francuskiego, przyglądają się starej broni, dziwacznym mundurom, przyborom, które nie wiedzieć czemu służą. „Poległy nas tysiące, wielu zostawiło tu zdrowie i młodość, ale dziesiątkom tysięcy daliśmy poczucie dumy, że należeli do Legionu Cudzoziemskiego…”. Z portretów i sepiowych fotografii patrzą zmarli przed laty bohaterowie, niemodnie uczesani, z podkręconymi wąsami i spojrzeniem, w którym znać dumę i odwagę. Przewodnik rzuca nic niemówiące rekrutom nazwiska: Martinez, Carbuccio, Aage… Na stojakach rozpięte sztandary – wytarte, obwieszone odznaczeniami, z wyhaftowanymi nazwami bitew. „Służył u nas jeden król, czterech książąt, kilku marszałków, tuziny generałów. Wielu z nich zaczynało tak jak wy – od stopnia legionisty II klasy. Ale nie myślcie, że i wam się uda zostać marszałkiem Francji, chociaż – tego nie wie nikt”. Idąc między gablotami, przewodnik wspomina nietypowych rekrutów: czechosłowackiego generała Josefa Snejdarka, prekursora surrealizmu w poezji i powieściopisarza Blaise’a Cendrarsa, klasyka teatru absurdu Jeana Geneta, eseistę i znawcę bolszewizmu Artura Koestlera, reportera Curzia Malapartego, wreszcie księcia Monako Louisa II (1870–1949, podporucznika w 1. RE) i jazzmana Cole’a Portera.

Muzeum Legii Cudzoziemskiej mieści się w jej kwaterze głównej, w koszarach Vienot[1] w Aubagne. Jest miejscem refleksji nad losami tysięcy mężczyzn, którzy pod obcym sztandarem walczyli o nie swoje sprawy niemal we wszystkich zakątkach globu. Wiosną 1888 r. płk Wartingue, dowódca 1. Pułku Cudzoziemskiego stacjonującego w Sidi-bel-Abbes, nakazał utworzyć w koszarach izbę tradycji i zobowiązał podległe sobie oddziały do przekazywania tam wojennych trofeów. W jego zamyśle sala tradycji miała obrazować przeszło 50 lat wysiłku włożonego przez legionistów w budowę francuskiego imperium kolonialnego. Plon rozkazu był nadspodziewany. Z najdalej leżących placówek zaczęła płynąć egzotyczna broń, cenne tkaniny, niezwykłe dokumenty. Niektórzy zaczęli dołączać do nich pamiątki po swych dawnych dowódcach i kolegach, których na zawsze przykryła gruba warstwa saharyjskiego piachu. Na wielbłądzich grzbietach i w towarowych wagonach wędrowały do Sidi paki listów i rozkazów, wytarte siodła, wyschnięte kałamarze i wysiedziane fotele. Z każdym z nich wiązała się legenda. Trafiały tu także niezwykłej urody dzieła sztuki, pochodzące z dzikich wykopalisk „archeologicznych” prowadzonych przez nudzących się oficerów. Wreszcie wydano okólnik precyzujący, co można uznać za godne umieszczenia w zbiorach muzeum. Za najbardziej interesujące uznano pamiątki z okresu pionierskiego, obejmującego lata 1831–1834. Nie pogardzono zabytkami z czasów podboju Algierii, kampanii krymskiej i hiszpańskiej, wypraw do Meksyku i Tonkinu. Nowoczesne muzeum otwarto w roku 1931, podczas hucznie obchodzonego stulecia istnienia formacji. Skromną, mimo wysiłków, ekspozycję zastąpiono wówczas okazałą „temple des heros”. W 1936 r. muzeum udostępniono publiczności, rozpoczęto ożywioną działalność wystawienniczą i informacyjną. Po roku 1962 zbiory muzealne, księgozbiór i archiwum Legii przeniesiono do prowansalskiego Aubagne. Porządkowanie i naukowe katalogowanie kolekcji trwało 4 lata. Nieco szybciej uporano się z montażem przewiezionego z Sidi pomnika poległych. W 1966 r. minister obrony Francji Pierre Messmer (zresztą były kapitan Legii) dokonał uroczystego otwarcia muzeum. Powiedział wtedy, że „jest to hołd i nasza powinność wobec tych, co już odeszli, ale zostawili nam cząstkę swej duszy”.

Legioniści wychodzą na nasłoneczniony dziedziniec. W ruch idą camele i gauloisy. Zakończyli właśnie unitarne szkolenie w pułku stacjonującym w Castelnaudary – dostali tam w kość niemiłosiernie. Ale są ochotnikami, trafili do Legii na własne życzenie, przeszli żmudne badania lekarskie i psychologiczne, zdali dziesiątki testów ze sprawności fizycznej. W tym czasie II Oddział dyskretnie sprawdzał ich przeszłość. Wbito im w głowy podstawowe prawa Legii, twardy kodeks, który obowiązuje we wszystkich regimentach. Teraz, kiedy stoją w grupie, w szarozielonych uniformach i beretach ze srebrną odznaką, trudno rozpoznać, jak dziwnymi drogami trafili do tych koszar. Są wśród nich Amerykanie szukający przygód, Polacy, Czesi, Pakistańczycy w pogoni za pracą, ekskomandos z Budapesztu i posępny Rumun. Za kilka dni nowi legioniści rozjadą się do jednostek. Można w nich przesłużyć cały kontrakt i powąchać prochu tylko na strzelnicy. Ale równie dobrze można zginąć. Ale teraz legioniści II klasy jeszcze o tym nie myślą.

1 Większość baz i obiektów Legii nosi imiona bohaterów i dowódców formacji.

Legia cudzoziemska

Подняться наверх