Читать книгу Mudżahedini, talibowie i opium - Ryszard Demczuk - Страница 11

Prolog

Оглавление

Dziennik pokładowy

Afganistan

Strategiczna kwatera NATO ISAF, Kabul

Piąty dzień misji, 6 listopada 2010 roku, sobota

Pobudka jak zwykle o godzinie 5.30. Toaleta w zimnej łazience z niespodziankami w postaci gwałtownych skoków temperatury wody pod prysznicem. Zupełnie jak w ruskiej saunie z balią typu bania. Spłoszony gryzoń czmychnął pod kabinę prysznicową, zanim ciężki żołnierski but zdążył do niego dolecieć. Umywalka znów zaczęła tak przeciekać, że zalało całą podłogę. Gryzoń jednak już się nie pokazał.

Mam asystenta, bezpośredniego podwładnego, zwanego w żargonie NATO „MA”. Poszedł więc żołnierz „MA” zgłosić usterki: „zalewa podłogę w łazience, klimatyzacja nie grzeje i nie chłodzi, idzie zima, no i grzałki się nie uruchamiają. Woda w klozecie spływa cały czas i huczy, telefon kompletnie nie działa, jest głuchy jak pień”. Nasze zgłoszenie pozostało tak samo głuche.

Pajęcza sieć dziwnych poplątanych kabli w moim kontenerowym pomieszczeniu. Aż strach dotykać, taka prowizorka. Jak w szałasie na afrykańskim pastwisku u Masajów pod koniec sezonu wypasu bydła. Po kątach brązowo-żółty, mocno przyschnięty brud, wyglądający jak skorupa bardzo starego żółwia. No i, wszelka opatrzności, chroń nas skutecznie od tego, co wydobyłem z worków i co miało być służbową żołnierską pościelą. Dawny kolor biały przeistoczył się już w zgniłożółty, kolor starego jajka po świętach wielkanocnych. Prześcieradło z mozaiką dwu nieregularnych, rozmytych plam, które powstają przy systematycznym uzupełnianiu „porannym płynem”. Wrzuciłem to wszystko z powrotem do worka i schowałem po to, by oddać pod koniec misji. Wydałem zaledwie 23 dolary i 95 centów w amerykańskim sklepiku polowym na zakup nowiutkiej, świeżej i pachnącej jeszcze fabryczną farbą pościeli w kolorze wojskowej zieleni z białym paskiem w ramach skromnej dekoracji. Wszystko w promocyjnej cenie razem z ekskluzywną bojową poduszką US Army.

Cały dzień spędziłem w kontenerowym biurze. Setki stron papierów do przeczytania, ogrom wiedzy do przełknięcia i cały rok przede mną. Moja misja piątego dnia zaczyna przypominać Wielki Mur Chiński – końca nie widać. Za bazę dzisiaj jeszcze nie wyjeżdżaliśmy i nikt do nas nie przyleciał. Żaden pocisk moździerzowy ani też domowej roboty ślepa rakieta napędzana nawozem z Pakistanu.

Ponad dwa miliardy dolarów wydają Amerykanie co roku na transport i zaopatrzenie dla swoich chłopców w Afganistanie. Trzy czwarte z tego rozkradają po drodze „bogowie wojny”, biorąc opłaty i daninę za ochronę. Często tylko za wstrzymanie się przed otwarciem ognia. W wysuniętych w głąb terenu bazach operacyjnych i taktycznych ośrodkach bazowania na teatrze działań bojowych żołnierze nierzadko śpią stłoczeni w kontenerowych pomieszczeniach, nie dosypiają, żywią się chemicznymi produktami i półproduktami. Po roku zajadania się na przemian stresem z pola walki i fast foodem odgrzewanym w mikrofali nierzadko wykazują oznaki zaburzenia równowagi psychicznej.

Miejscowi watażkowie wojenni zasilają regularnie swoje konta dolarowe w Dubaju. Tego nie mogę zrozumieć, chociaż bardzo się staram. Piszę to o północy i nie jestem ani rozczarowany, ani zaskoczony. Nie jestem też z tego powodu szczęśliwy. Jeszcze wielu rzeczy do końca nie zrozumiałem. Póki co po prostu tutaj jestem. Muszę zobaczyć więcej, abym mógł powiedzieć coś, co byłoby bliższe prawdzie.

Dzisiaj byłem po raz pierwszy na siłowni. Na siłowni dla generałów i tylko dla generałów. Zadałem sobie 45 minut pracy z własnym ciałem. Czuję się o wiele lepiej, co nie znaczy, że zupełnie dobrze. Dobrze jest, że w ogóle coś czuję.

Jutro kolejny dzień w naszym raju. Po chłodnej nocy wstanie nowy, słoneczny dzień. Wyjdziemy wczesnym rankiem z naszej Florence Village, czyli z bazy wewnątrz bazy, zbudowa-nej według teorii kontenerowej. Kontener na kontenerze, a pod spodem kontener w sąsiedztwie szeregu kontenerów. Baza otoczona wysokim na cztery metry betonowym murem. Po wyjściu potężna metalowa brama zatrzaskuje się z jękiem. Głuchy odgłos niesie się echem po całej bazie i daleko poza nią.

Zaraz potem otoczy nas wszechobecny błogi kurz. Żółty, przeraźliwie drażniący gardło kurz. Kurz z prawdziwego raju zwanego Afganistanem. Kurz unoszący się spod ciężkich żołnierskich butów, spod opon samochodów, kopyt kóz i racic owiec, kurz w całej okolicy, kiedy tylko powieje wiatr z gór. Kurz dominuje nad całym Kabulem, nad stertami plastikowych śmieci, nad opium i nad haszyszem. Nad bogami wojny i nad biedotą. Góruje nad prezydentem Hamidem Karzajem, jego dworem i nad dzielnymi amerykańskimi żołnierzami z mię-dzynarodową koalicją NATO ISAF. Kurz, który każdego dnia karmi tysiące ćpunów wojny. Nikomu nie jest tutaj darowane i nikt od tego nie ucieknie. Nigdy dotąd w historii tego kraju nikt tak dokładnie nie wymieszał kurzu, jak zrobiły to amerykańskie śmigłowce bojowe. Urocze widowisko, kiedy nisko nad ziemią wiszą dwie lub trzy ciężkie maszyny i kręcą przeraźliwie łopatami. Burza piaskowa jak z W pustyni i w puszczy.

Idę spać, północ już minęła. Jutro kolejny dzień w naszym raju. Ale już teraz jestem zupełnie pewien. Ten temat będę badał dalej. Nie wiem nawet, jak to się stało, ale po zaledwie piątym dniu mojej misji bojowej połknąłem bakcyla wojny.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Mudżahedini, talibowie i opium

Подняться наверх