Читать книгу Furia - Sandra Brown - Страница 6

Rozdział 1

Оглавление

Sześć dni wcześniej

Kiedy rozległo się stukanie, Trapper miał wrażenie, że jest w śpiączce, z której nie sposób się obudzić.

– Do diabła – mruknął w ozdobną poduszkę pod głową. Wiedział, że będzie nosił na twarzy odcisk wzoru tkaniny, kiedy się podniesie. O ile się podniesie. Na razie nie miał najmniejszego zamiaru drgnąć ani nawet otworzyć oczu.

Może ten stukot tylko mu się śnił? Może robotnik budowlany gdzieś w głębi budynku opukiwał ściany, szukając pokrytych tynkiem gniazd? To jakiś miejski dzięcioł? Nieważne. Jeśli będzie ignorował hałasy, te zapewne ustaną. Ale po kilkunastu sekundach błogosławionej ciszy stukanie rozległo się ponownie.

– Nieczynny jestem. Proszę przyjść później – wychrypiał Trapper.

Kolejne trzy stuknięcia zabrzmiały nieustępliwie.

Zaklął, odwrócił się na plecy, cisnął poduszkę wilgotną od śliny, która wyciekła mu z ust w trakcie drzemki, w przeciwległy kąt biura. Zakrył oczy ręką, próbując osłonić je przed światłem. Żaluzje w oknach były jedynie częściowo rozsunięte, ale w oczach poczuł ból wywołany radosnymi, wąskimi smugami promieni słonecznych. Podnosząc tylko jedną powiekę, opuścił stopy i usiadł. Kiedy w końcu wstał, natychmiast potknął się o własne, rzucone obok kowbojskie buty, przy czym dużym palcem pchnął komórkę po podłodze. Wślizgnęła się pod krzesło. Wątpił, czy zdołałby się na powrót wyprostować, gdyby schylił się tak nisko, więc zostawił ją tam.

Przecież to nie tak, że dzwoniła bez przerwy. Przyciskając pulsującą skroń wnętrzem dłoni, z jednym okiem nadal zamkniętym, zdołał przejść przez biuro, nie zawadzając o otwartą dolną szufladę metalowej szafki na akta. Z powodu, którego nie umiał sobie przypomnieć, stała otworem. Przez matową szybę górnej części drzwi dostrzegł jakąś postać, właśnie unoszącą pięść, by znów zastukać. Chcąc zapobiec kolejnej fali bólu, którą to mogło wywołać, Trapper przekręcił zamek i odrobinę uchylił drzwi.

Oszacował ją w dwie sekundy.

– Pomyliła pani biura. To piętro wyżej. Pierwsze drzwi na prawo z windy.

Miał już zamknąć drzwi, kiedy się odezwała:

– John Trapper?

„Cholera! Zapomniałem o jakimś spotkaniu?” – pomyślał, masując czubek głowy. W tym miejscu bolały go nawet korzonki włosów.

– Która godzina?

– Kwadrans po dwunastej.

– A dzień?

– Poniedziałek. – Wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze.

Zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu i znów spojrzał na jej twarz.

– Kim pani jest?

– Kerra Bailey.

Nazwisko nic mu nie mówiło, ale przy łupiącym pod czaszką młocie pneumatycznym miał problem z przypomnieniem sobie własnego.

– Proszę posłuchać, jeśli chodzi o tamten parkometr…

– Przed budynkiem? Ten przetrącony?

– Zapłacę za wymianę. Pokryję wszelkie koszty. Zostawiłbym kartkę z informacją, że to zrobię, ale nie miałem przy sobie nic do pisania…

– Nie przyszłam tu w sprawie parkometru.

– Hm. Aha. Byliśmy umówieni?

– Nie.

– Bo to trochę kiepska pora dla mnie, pani… – przerwał z wahaniem. W głowie miał czarną dziurę.

– Bailey – powtórzyła tym samym zniecierpliwionym tonem, którym go poinformowała, że jest poniedziałek.

– No właśnie, pani Bailey. Proszę do mnie zadzwonić i ustalimy termin…

– To ważne, żebym porozmawiała z panem raczej wcześniej niż później. Mogę wejść? – Wskazała na drzwi, które Trapper trzymał uchylone ledwie na kilka centymetrów.

Kobietom, które wyglądały tak jak ona, nie lubił odmawiać niezależnie od prośby. Ale, do diabła, był kompletnie otumaniony. Koszulę miał rozchełstaną, jej poła wysunęła się ze spodni. Liczył, że rozporek ma zapięty, ale na wszelki wypadek wolał nie ryzykować zerknięcia w dół i zwrócenia uwagi na te okolice. Oddechem mógłby zabijać na odległość. Spojrzał przez ramię na nieład w biurze: marynarka i krawat przewieszone przez oparcie krzesła, buty kowbojskie przy kanapie, jeden stojący prosto, drugi przewrócony, jedna skarpetka udrapowana na podłokietniku, druga Bóg raczy wiedzieć gdzie… Pusta butelka po szampanie niebezpiecznie balansująca na skraju blatu biurka. Potrzebował prysznica. Jeszcze bardziej potrzebował się odlać. Ale też tak naprawdę najbardziej ze wszystkiego potrzebował klientów, a ona emanowała słowem „kasa”. Jej torba też, i to nie w przenośni. Była rozmiarów niewielkiej walizki, cała pokryta designerskimi inicjałami. Nawet gdyby faktycznie szukała doradcy podatkowego z biura piętro wyżej, oznaczałoby to, że zapuściła się tam, gdzie nie powinna. Poza tym, czy kiedykolwiek słyszano, żeby odmówił damie w potrzebie?

Cofnął się i otworzył drzwi, gestem wskazując dwa krzesła dla klientów. Piętą domknął szufladę szafki na akta. Zanim dziewczyna usiadła przy biurku, zdążył go dopaść, żeby usunąć pusty, ale intensywnie woniejący kartonowy pojemnik po chińszczyźnie i ostatni numer „Maxima”. Zaliczał tę okładkę do pierwszej dziesiątki ulubionych, ale jej mógł się nie spodobać do połowy odkryty sutek.

Zajęła miejsce na krześle, torbę postawiła na sąsiednie. On, obchodząc biurko, zapiął środkowy guzik koszuli. Przesunął dłonią po ustach i brodzie, sprawdzając, czy nie została tam strużka śliny. Osunął się na swoje krzesło. Dostrzegł, że dziewczyna zerka na zaprzeczającą prawu grawitacji butelkę po szampanie. Zdjął ją z blatu i ostrożnie umieścił w koszu, chcąc uniknąć brzęku szkła.

– Kumpel się ożenił.

– Wczoraj wieczorem?

– W sobotę po południu.

– Wesele musiało być udane. – Uniosła brew.

Wzruszył ramionami, a potem odchylił się na krześle.

– Kto panią do mnie skierował?

– Nikt. Adres wzięłam ze strony internetowej.

Trapper zdążył zapomnieć, że taką ma. Zapłacił jakiemuś studenciakowi siedemdziesiąt pięć dolców za zrobienie wszystkiego, co potrzebne, żeby stronę w internecie posiadać. I więcej już o tym nie myślał. To była pierwsza klientka pozyskana tą drogą.

Wyglądała, jakby stać ją było na znacznie wyższą półkę.

– Przepraszam, że pojawiam się bez uprzedzenia – powiedziała. – Próbowałam dziś rano kilka razy do pana dzwonić, ale cały czas słyszałam pocztę głosową.

Trapper zerknął w stronę krzesła, pod które wślizgnęła się jego komórka.

– Wyłączyłem telefon na czas wesela. Chyba zapomniałem znów go włączyć – wyjaśnił. Zmienił dyskretnie pozycję na krześle, bezskutecznie próbując zmniejszyć parcie na pęcherz. – Wolała pani nie odkładać tej rozmowy na później. No cóż, słucham. Podobno to ważne. Choć nie aż tak, żeby umówić się na spotkanie. Co mogę dla pani zrobić?

– Chciałabym, żeby wstawił się pan za mną u ojca i przekonał go do udzielenia mi wywiadu.

Korciło go powiedzieć: „Że co proszę?”, „Słucham?” albo „Nie bardzo rozumiem…”, ale wyraziła się na tyle precyzyjnie, że rzucił tylko:

– To ma być, kurwa, jakiś żart?

– Nie.

– Serio, kto panią podpuścił?

– Nikt, panie Trapper.

– Wystarczy po prostu: Trapper, ale to i tak bez znaczenia, jak będzie się pani do mnie zwracać, bo nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia. – Wstał i ruszył do drzwi.

– Nawet mnie pan nie wysłuchał.

– Owszem, wysłuchałem. A teraz, pani wybaczy, muszę się odlać, a potem odespać kaca. Wychodząc, proszę przymknąć drzwi za sobą. Ze względu na okolicę mam tylko nadzieję, że po wyjściu zastanie pani jeszcze swój samochód tam, gdzie go pani zaparkowała.

Na bosaka podreptał zapuszczonym korytarzem w stronę męskiej łazienki. Skorzystał z pisuaru, po czym podszedł do umywalki i przyjrzał się sobie w wiszącym nad nią przymglonym i spękanym lustrze. Wyglądał gorzej niż psie łajno. Pochylił się i nabierając wodę w złączone dłonie, pił tak długo, aż pragnienie nieco osłabło, a potem wsadził głowę pod kran. Otrząsnął wodę z włosów i wytarł twarz papierowymi ręcznikami. Czyniąc kolejne ustępstwo na rzecz przyzwoitości, dopiął resztę guzików koszuli i skierował się z powrotem do biura.

Nadal tam była. Co w sumie niespecjalnie go zaskoczyło. Wyglądała na taką, która łatwo się nie poddaje. Odezwała się, zanim kazał jej się wynosić.

– Dlaczego miałby pan sprzeciwiać się udzieleniu mi wywiadu przez Majora? – spytała.

– To nie moja sprawa, ale on się nie zgodzi. Moim zdaniem pani to już wie, inaczej nie przyszłaby pani do mnie, bo jestem ostatnią osobą na tej planecie, która mogłaby ojca do czegokolwiek nakłonić.

– Dlaczego?

– Niech zgadnę… Jestem pani ostatnią deską ratunku? – Rozpoznał sprytnie zastawioną pułapkę, ale nie dał się w nią złapać.

Jej mina wskazywała, że raczej nie będzie się wypierać.

– Zanim pani przyszła do mnie, ile razy prosiła pani Majora?

– Dzwoniłam do niego trzynaście razy.

– Ile razy zareagował rzuceniem słuchawki?

– Trzynaście.

– Niewychowany drań.

– To wyraźnie rodzinna cecha – mruknęła pod nosem.

– Jedyna, która mnie z nim łączy. – Trapper się uśmiechnął. Przyglądał się dziewczynie przez chwilę. – Przyznaję pani dodatkowe punkty za wytrwałość. Większość poddaje się znacznie wcześniej niż przy trzynastej próbie. Dla kogo pani pracuje?

– Dla stacji działającej w Dallas.

– Jest pani z telewizji? Z Dallas?

– Robię dla nich reportaże. Ludzkie sprawy, tego typu tematy. Czasem niektóre materiały trafiają do sobotnich wieczornych serwisów informacyjnych naszej sieci.

Trapper słyszał o tej stacji, ale nie pamiętał, by ją kiedykolwiek oglądał. Miał też absolutną pewność, że nigdy nie widział tej dziewczyny w żadnym programie, bo ją by zapamiętał. Miała proste, błyszczące, brunatne włosy z kilkoma jaśniejszymi pasemkami przy twarzy. Brązowe oczy, wielkie jak u łani. Tuż pod zewnętrznym kącikiem lewego pieprzyk tej samej ciemnoczekoladowej barwy co tęczówki oczu. Cerę miała śmietankową, usta wydatne i różowe. Nie miał najmniejszej ochoty odrywać od nich wzroku. A jednak oderwał.

– Przykro mi, ale pani wizyta u mnie na nic się nie zdała.

– Proszę pana…

– Traci pani czas. Major od lat nie udziela się publicznie.

– Od trzech, konkretnie. Ale to mało powiedziane, że się nie udziela, on się wręcz odizolował. Jak pan sądzi, dlaczego to zrobił?

– Mogę się domyślać, że miał dość gadania na tamten temat.

– A pan?

– Ja miałem dość znacznie wcześniej.

– Ile miał pan lat?

– W momencie zamachu bombowego? Jedenaście. Byłem w piątej klasie.

– Nagła sława ojca musiała mieć na pana duży wpływ.

– Niespecjalnie.

Przyglądała mu się przez chwilę, a potem stwierdziła cicho:

– Wykluczone. Musiała wpłynąć na pana życie równie dramatycznie, jak wpłynęła na jego.

– Wie pani, jak to brzmi? – Zmrużył jedno oko. – Te naprowadzające pytania, jakby to ze mną próbowała pani robić wywiad… W tym przypadku ma pani wybitnego pecha, bo nie mam zamiaru rozmawiać o Majorze, o mnie ani o moim życiu. Nigdy. I z nikim.

Sięgnęła do przydużej torby i wyjęła z niej portretowych rozmiarów fotografię. Położyła ją na biurku i pchnęła w jego stronę.

Nawet na nią nie spojrzawszy, odsunął ją z powrotem.

– Znam ją. – Podniósł się z krzesła, ruszył do drzwi, otworzył je i stanął tam z dłońmi na biodrach.

Zawahała się, westchnęła z rezygnacją, przewiesiła pasek torby przez ramię i podeszła do niego.

– Trafiłam na zły moment.

– Nie. Lepszego momentu nie będzie.

– Czy zgodziłby się pan spotkać ze mną później, kiedy uda się już panu… – gestem ręki wyraziła zrozumienie dla jego nędznej kondycji – …dojść do siebie? Mogłabym wyjaśnić, co zamierzam. Omówilibyśmy to na przykład przy obiedzie.

– Nie ma o czym mówić.

– Ja płacę.

– Nie. Ale dziękuję za propozycję – odparł, kręcąc głową.

Przygryzła wargę, najwyraźniej usiłując zdecydować, jaką taktykę przyjąć, żeby go przekonać. Mógł jej podrzucić parę sprośnych sugestii, ale tak daleko pewnie by się nie posunęła, a nawet gdyby, on potem i tak odmówiłby jej. Rozejrzała się po biurze i przysunęła się jeszcze bliżej do Trappera. Czubkiem wskazującego palca powiodła po napisie namalowanym od szablonu na matowej szybie drzwi.

– Prywatny detektyw.

– Jak widać.

– Pana zawód to prowadzenie dochodzeń i odkrywanie tajemnic.

Westchnął ciężko. Owszem, kiedyś tak wyglądało jego zajęcie. Obecnie zatrudniały go zapłakane żony, by potwierdził, że ich mężowie pieprzą się na boku z kim popadnie. Jeśli udawało mu się zdobyć zdjęcia, jego honorarium się podwajało. Zrozpaczeni rodzice płacili mu za tropienie zbiegłych z domu nastolatek, które zwykle znajdował w ciemnych zaułkach, gdzie robiły laskę w zamian za heroinę. Nie określiłby teraz swojej pracy odkrywaniem tajemnic. Ani prowadzeniem dochodzeń.

– Jestem istnym Sherlockiem Holmesem z okolic Fort North – rzucił.

– Ma pan licencję stanową?

– O, tak. Pozwolenie na broń, zapas naboi, wszystko.

– A dysponuje pan szkłem powiększającym?

Pytanie go zaskoczyło, bo nie zadała go żartem. Mówiła poważnie.

– Po co?

Nadąsane różowe usta uśmiechnęły się enigmatycznie.

– Proszę to rozszyfrować – szepnęła. Nie spuszczając z niego oczu, sięgnęła do wewnętrznej kieszeni torby i wyjęła wizytówkę. Nie podała mu jej, ale wsunęła w szczelinę między szybę a listwę drzwi, tuż obok napisu. – Kiedy zmieni pan zdanie, mój telefon jest na wizytówce.

– Prędzej piekło zamarznie. – Trapper wyrwał wizytówkę zza szyby, cisnął ją do kosza i zatrzasnął drzwi biura za dziennikarką.

Ściągnął skarpetkę z podłokietnika kanapy i zaczął szukać drugiej. Nie mógł się doczekać, aż pojedzie do domu odespać resztki kaca w nieco wygodniejszym otoczeniu. Po kilku irytujących minutach i litanii wyszukanych przekleństw znalazł ją w głębi jednego z kowbojskich butów. Włożył skarpetki, ale uznał, że potrzebuje aspiryny, zanim skończy się ubierać. Podszedł do biurka i otworzył środkową szufladę z nadzieją, że znajdzie zapomnianą fiolkę z tabletkami przeciwbólowymi. Ta cholerna fotografia leżała na samym środku blatu i nijak nie pozwalała się zignorować. Ale niezależnie od tego, czy w jakiś sposób zauważał jej istnienie, czy zaprzeczał mu, nie był w stanie uwolnić się od niej na dobre. Okłamał Kerrę Bailey. Jego życie nigdy już nie było takie samo, odkąd przed dwudziestu pięciu laty to zdjęcie obiegło cały świat.

Trapper usiadł ciężko za biurkiem i spojrzał na tę przeklętą fotkę. Głowa go bolała, oczy piekły, w gardle i ustach nadal czuł suchość. Ale choć wiedział, że to masochizm, sięgnął przez blat biurka i przysunął zdjęcie ku sobie. Podczas minionego ćwierćwiecza każdy, jak świat długi i szeroki, co najmniej raz widział to zdjęcie. Wśród nagradzanych historycznych fotografii reportażowych nie ustępowało miejsca takim jak przedstawiające wzniesienie flagi nad Iwo Jimą, marynarza całującego pielęgniarkę na Times Square w dniu zwycięstwa nad Japonią, nagą wietnamską dziewczynkę uciekającą przed napalmem czy płonące i osuwające się bliźniacze wieże World Trade Center. Ale przed jedenastym września wydarzył się zamach bombowy w hotelu Pegasus w centrum Dallas. Wstrząsnął miastem nadal niepotrafiącym pozbyć się szoku po zamachu na Kennedy’ego, zniszczył charakterystyczny element śródmiejskiej zabudowy i zabił sto dziewięćdziesiąt siedem osób. Mniej więcej połowa tej liczby odniosła krytyczne obrażenia. Z dymiących ruin hotelu major Franklin Trapper bezpiecznie wyprowadził garstkę ocalałych.

Pewien fotograf zatrudniony w jednej z gazet w Dallas akurat jadł ciastko z owocami przy swoim biurku w redakcji, gdy zdetonowano pierwsze bomby. Wybuch go ogłuszył, zatrząsł budynkiem, a posadzka z kamiennych płyt pod biurkiem reportera popękała. Z okien posypały się szyby. Jednak niczym zaprawiony w bojach weteran, reporter przywykł śpieszyć w stronę największego zamętu. Porwał aparat, pędem pokonał trzy piętra i wybiegłszy z budynku, rzucił się w stronę czarnej chmury dymu, która zasnuwała niebo. Dotarł na miejsce przed przybyciem służb ratunkowych i zaczął robić zdjęcia. Wśród nich było to, które stało się ikoną: major Franklin Trapper, świeżo emerytowany żołnierz piechoty amerykańskiej, wyłaniający się z chaosu i grozy zadymionego budynku na czele grupy oszołomionych, osmalonych płomieniami, krwawiących i krztuszących się ludzi. W ramionach niósł dziecko, jakaś kobieta trzymała się poły jego płaszcza, podpierał kuśtykającego mężczyznę, który doznał otwartego złamania podudzia.

Za to zdjęcie fotograf dostał Pulitzera. Akt heroizmu, jaki udało mu się utrwalić na kliszy, zapewnił zarówno jemu, jak i zdjęciu nieśmiertelność.

Trapper doskonale wiedział, że nieśmiertelność na ogół trwa piekielnie długo. Historia kryjąca się za zdjęciem i ludźmi na nim uwiecznionymi ujrzała światło dzienne dopiero później, gdy przebywający w szpitalach byli w stanie przedstawić własne relacje. Ale zanim te wydarzenia opisano, frontowy trawnik domu Trapperów na przedmieściu Dallas był już okupowany przez stacje radiowe i telewizyjne. Ojciec Trappera, Major – jak go od tamtej pory nazywano – został okrzyknięty narodowym symbolem męstwa i poświęcenia. Przez wiele lat po tym pamiętnym dniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku był wziętym mówcą. Obsypywano go wszelkimi możliwymi do ofiarowania zaszczytami i odznaczeniami, jego imieniem nazywano dzieci i budynki. Każda kolejna administracja zapraszała go do Białego Domu. Na bankietach na szczeblu rządowym przedstawiano go odwiedzającym zagranicznym dygnitarzom, którzy składali hołd jego odwadze.

Z czasem kolejne tragedie stworzyły nowych bohaterów. Strażak wynoszący malucha po zamachu bombowym w Oklahoma City na jakiś czas przyćmił sławę Majora, ale stary żołnierz wkrótce znów pojawił się na listach gości zapraszanych do udziału w talk-show i wygłaszania przemówień przy okazji ważnych obiadów. Jedenasty września nadał nowy aspekt jego wystąpieniom: przypadkowy akt heroizmu Majora porównywano z tymi, których codziennie dokonywali ci nowi niezauważani bohaterowie ratownicy. Przez ponad dwie dekady zdołał podtrzymać aktualność i znaczenie własnej historii.

Trzy lata temu Major nagle zerwał kontakty z mediami. Żył teraz w domowym zaciszu, unikając rozgłosu i odmawiając prośbom o publiczne wystąpienia czy wywiady. Ale jego legenda trwała. I właśnie dlatego od czasu do czasu pojawiali się dziennikarze, biografowie czy producenci filmowi, prosząc go o trochę czasu i chcąc mu sprzedać swój projekt. A on konsekwentnie im odmawiał. Jednak aż do dzisiaj nikt nigdy nie szukał pomocy u Trappera, starając się zyskać dostęp do jego słynnego ojca.

Już sam tupet tej Kerry Bailey był wystarczająco wkurzający, ale niech ją szlag za to, że wzbudziła jego zainteresowanie swoją uwagą o szkle powiększającym. Co on miał niby na tym zdjęciu zobaczyć, czego nie widział już tysiące razy? Marzył o gorącym prysznicu, aspirynie, łóżku i miękkiej poduszce.

– Chrzanić to.

Zamiast sięgnąć do szuflady biurka po buteleczkę aspiryny, przeszukał jej czeluście, aż wygrzebał dawno zapomnianą lupę. Cztery godziny później wciąż tkwił za biurkiem, nadal cuchnął alkoholem, cierpiał na ból głowy i pieczenie pod powiekami. Ale wszystko inne się zmieniło. Odłożył lupę, przegarnął włosy palcami obu dłoni, podparł głowę rękami.

– Ja chromolę.

Furia

Подняться наверх