Читать книгу Maryla z Zielonego Wzgórza - Sarah McCoy - Страница 7
Prolog
Оглавление1876
To był deszczowy, przejmująco zimny maj, który wydawał się porą bardziej zimową niż wiosenną. Jabłonie, wiśnie i śliwy były o wiele mniej strojne niż zwykle. Ich kwiaty obsypywały jak konfetti dwuspadowy dach i zsuwały się na brzegi okapów zupełnie niezauważalnie dla mieszkańców Zielonego Wzgórza. Maryla i Mateusz jak zawsze pracowali jedno u boku drugiego, jak dwa konie w zaprzęgu ciągnące pług ile sił. Wspólne systematyczne działanie niosło ich niezmiennie ku przyszłości. Codzienne prace na farmie należało wykonać, oderwany guzik należało przyszyć, partię zaczynu na chleb należało rozrobić i przygotować ciasto do pieczenia: dzień był wypełniony po brzegi. Jutro przychodziło niepostrzeżenie, co jak zawsze dawało się przewidzieć. Nie trzeba się było martwić na zapas, dopóki nie stanęło się z nim twarzą w twarz.
Tego dnia ta twarz okazała się pyskiem rudego lisa.
– Musiał biedak szukać schronienia przed deszczem – stwierdził dobrodusznie Mateusz.
Maryla tylko fuknęła z irytacją i zaczęła nakładać na ranę na czole brata papkę z liści oczaru. Skrzywił się, kiedy zaczęło szczypać. Mateusz był zbyt pobłażliwy. Ten lis na pewno nie szukał miejsca na drzemkę. Miał zamiar zapolować na jej kurczaki i jak nic pożarłby je żywcem z piórami i łapami, gdyby Mateusz mu nie przeszkodził. Tak też przedstawiła to bratu.
– A do naszego kurnika w zeszłym miesiącu wkradła się kuna – dodał na potwierdzenie morderczych instynktów drapieżnika stary doktor Spencer. – Wydusiła co do jednej wszystkie nioski.
– Wystraszyłem nasze krówki – pojękiwał Mateusz.
Leżał teraz w łóżku. Maryla znalazła go na klepisku obory, gdzie upadł bez przytomności. Krowy kręciły się nerwowo wokół niego jak stadko rozemocjonowanych staruszek przed kościołem.
– Na śmierć mnie przeraził, oj, oj... – mruczała Maryla.
Musiała zostawić brata leżącego na ziemi, by pobiec co sił w nogach do domu państwa Linde i prosić Tomasza, by pojechał do miasteczka po doktora Spencera. To było jedyne wyjście. Nieomal godzinę zajęło zorganizowanie pomocy. W młodości Maryla poruszała się zwinnie i żwawo, lecz teraz to się zmieniło. Kiedy w końcu wróciła, Mateusz szedł, słaniając się, przy ścianie obory. Z krwawiącą głową, ale mimo wszystko żywy. Co by to było, gdyby skończyło się inaczej? Szybkość działania jest najważniejsza, gdy w grę wchodzi życie lub śmierć. Tego nauczyło Marylę doświadczenie aż nadto dobrze.
– Uderzyłem głową o belkę – tłumaczył się Mateusz. – Każdemu może się przytrafić.
– Każdemu, każdemu... – burczała Maryla, płucząc przesiąkniętą krwią ściereczkę w misce z zimną wodą – ale musiało się przytrafić akurat tobie.
Rana zakrzepła w szkarłatną pręgę przecinającą brew Mateusza.
– Złamań nie ma, rana jest jednak poważna. – Doktor Spencer przechylił się nad Marylą i rozwarł szeroko powieki oka Mateusza. – Nie widzę żadnych nieprawidłowości w reakcji źrenic. Jesteś tylko poobijany i potrzebujesz wypoczynku.
Maryla wstała, żeby wylać brudną wodę z miski. Głosy mężczyzn niosły się za nią korytarzem aż do kuchni.
– Nie jesteś już taki młody i sprawny jak kiedyś, Mateuszu. Z sześćdziesiątką na karku trudno ci będzie prowadzić gospodarkę samemu. Mówię ci to jako przyjaciel, który zna cię od lat. Uwierz mi. Teraz może być tylko gorzej. Myślałeś może kiedyś o najęciu parobka na stałe, z zamieszkaniem?
Nastała długa cisza. Maryla przestała pluskać wodą, żeby lepiej słyszeć.
– Nie mógłby tu mieszkać inny mężczyzna – stwierdził w końcu Mateusz. – Nie z moją niezamężną siostrą pod jednym dachem. Tak nie przystoi.
– Masz rację, dorosły mężczyzna nie, ale może chłopak do pomocy na farmie? W Nowej Szkocji pełno jest sierot gotowych pracować za utrzymanie. Moja synowa wybiera się w przyszłym tygodniu, żeby przywieźć takiego chłopca dla siebie. Mogłaby przywieźć i dwóch.
– Muszę najpierw porozmawiać z siostrą.
W Maryli zapłonęła na nowo dawno pogrzebana nadzieja, skryta tak głęboko, że sama już nieomal o niej zapomniała, przekonana, że był to tylko sen. Dwaj mali chłopcy, śmiejący się do siebie podczas gry w szachy... Choinka przystrojona czerwonymi jagodami ostrokrzewu... Rękawiczki z jednym palcem przy kominku... Kakao i drobne pierniczki... Uśmiech prawdziwej miłości... Czerwona wyspa Abegweit... Kamyki rzucane na szczęście i Izzy – kochana ciocia Izzy.
Na samo wspomnienie Maryla poczuła łzy pod powiekami. Szybko osuszyła oczy i skończyła płukać miskę.
– Nic mu nie będzie, Marylo – zapewnił ją doktor Spencer, który właśnie wyszedł z pokoju Mateusza.
– Bogu dzięki, że nie skończyło się gorzej, tak jak pan mówił, doktorze.
– Niech na razie nie wstaje. – Doktor pokiwał głową w zadumie. – Jak się porządnie wyśpi, powinien dojść do siebie.
Maryla podała doktorowi Spencerowi ciasto anielskie na białkach, które upiekła z samego rana, oraz jedną z ostatnich butelek zeszłorocznej partii wina z czerwonych porzeczek. Ich nowy pastor potępił podczas niedzielnego nabożeństwa domowy wyrób napojów alkoholowych. Wszyscy obecni w kościele przyjęli to z entuzjazmem, a Maryla pomyślała ironicznie, czy równie ochoczo potępiliby Jezusa zamieniającego wodę w wino. Może i tak, biorąc pod uwagę temperament Małgorzaty, którą ostatnio wprost roznosiła energia. Maryla przestała więc robić wino, lecz doktor Spencer zbyt często u nich bywał, a jako wielki amator specjału Maryli nie poddawał się coraz mocniej propagowanej wstrzemięźliwości od alkoholu. Już jako młody lekarz odbierał porody jej matki, przez ostatnie czterdzieści lat opiekował się Cuthbertami przy każdym urazie i każdym zaziębieniu. Domowe wino było jego ulubionym trunkiem. Zresztą tylko tak Maryla mogła mu zapłacić za wizytę.
Z ulgą pożegnała doktora i wreszcie mogła spokojnie porozmawiać z Mateuszem.
– Usłyszałam niechcący, co mówił doktor Spencer.
W pierwszej chwili jej brat zrobił zdziwioną minę, lecz szybko odgadł, co miała na myśli.
– Ano tak. I co o tym sądzisz?
– Doktor jest mądrym człowiekiem i dobrym przyjacielem. – Maryla założyła ręce na piersi, manifestując nieugiętość w tej kwestii. – Chłopak byłby dla nas wielką wyręką. Nie musiałabym się wciąż martwić, że pracujesz sam gdzieś na farmie. Powinniśmy wziąć kogoś do pomocy w codziennych obowiązkach, kogoś do wykonywania różnych poleceń. Może i do odstraszania lisów, jeśli znów zajdzie taka potrzeba.
Mateusz odetchnął głęboko.
– Miałem nadzieję, że to właśnie powiesz. – Uśmiechnął się blado. – Zbyt wiele czasu upłynęło, odkąd...
– Upiekę ptysie mamy – przerwała mu siostra. – Te z kremem maślanym i odrobiną powideł.
Ciasteczka takie od zawsze przygotowywano u Cuthbertów na powitanie gości. Wypowiedziane przed laty życzenie miało się wreszcie spełnić.