Читать книгу Maryla z Zielonego Wzgórza - Sarah McCoy - Страница 9
I
Przyjeżdża gość
ОглавлениеLuty 1837
Podczas gwałtownych śnieżyc i słońce, i księżyc dawały tyle samo światła. Rzucały na ziemię podobne cienie o miękkich krawędziach jak kule dmuchawców w lekkiej bryzie od morza. Maryla spostrzegła to podobieństwo, kiedy zobaczyła sanie ojca sunące w stronę domu zaśnieżonym gościńcem. Wprawdzie w Almanachu farmera przepowiadano lekką zimę, lecz był już koniec lutego, a zaspy wzdłuż traktów wciąż rosły, przyprawiając trzynastoletnią Marylę o poważny niepokój, czy wiosna kiedykolwiek powróci. Trudno było sobie wyobrazić zielony, pełen życia sad jabłoniowy, śpiący teraz pod grubą warstwą śnieżnej bieli w szarawych półcieniach.
Maryla wyglądała właśnie przez okno nowej bawialni. Największy pokój w domu służył poprzednio za sypialnię dla wszystkich czworga Cuthbertów: Maryli, jej matki Klary, ojca Hugona i starszego brata Mateusza, a także białego kota z jedną czarną pręgą o imieniu Szelma. Klara znalazła go kiedyś w parcianym worku na brzegu potoku, który płynął zakolami przez las za ich budynkiem gospodarczym. Ktoś próbował się pozbyć biednego maleństwa. Maryla na zmianę z mamą karmiły znajdę ciepłym mlekiem i świeżymi sardynkami, aż jego futro zaczęło lśnić jak lód w słońcu. Pozostał nieufny wobec obcych, lecz było to całkiem zrozumiałe po tym, co przeszedł.
Zanim nadeszły śnieżyce, ojciec Maryli zdążył skończyć ostatnią rozbudowę ich domu: nadbudował dwuspadowy dach. Pod skośnymi połaciami znalazły miejsce sypialnie i pokoje dla najemnych pracowników, choć jak do tej pory nikogo takiego nie zatrudniali. Odkąd Maryla sięgała pamięcią, jedyną osobą, która pomagała ojcu w gospodarstwie, był jej obecnie dwudziestojednoletni brat. Ponieważ farma składała się z jednego budynku gospodarczego, mieszczącego stodołę z oborą, stajnią i kurnikiem, oraz jednoizbowej chaty, otoczonych polem, większość farmerów z okolicy Avonlea mówiła o tym miejscu po prostu: „hen tam, u Cuthbertów”. Wszystko to miało się zmienić z nadejściem wiosny, kiedy mieszkańcy okolicy zobaczą pięknie wykończony dom z mieszkalnym poddaszem wznoszący się na wzgórzu – jeśli będą mieli chęć go obejrzeć.
Hugon, ku utrapieniu żony, wybrał miejsce na dom prawie pół kilometra od głównego traktu prowadzącego do Avonlea.
Żebyśmy mieli dość czasu na zaryglowanie drzwi, kiedy zobaczymy na drodze kogoś z klanu Pye’ów, zbliżającego się z zamiarem odwiedzin – zażartował kiedyś ojciec. Wywołało to wybuch śmiechu u Mateusza, który wstydził się nawet uśmiechać szerzej z powodu krzywych zębów.
Maryla któregoś razu podsłuchała w kościele rozmowę szacownych parafianek: jedna z nich określiła Pye’ów jako ludzi „o szczęśliwie przykrym usposobieniu”. Sama nigdy nie zdążyła zobaczyć nic więcej ponad rozwiane na wietrze poły płaszcza starej wdowy Pye, rozpostarte jak skrzydła wrony. Mogła tylko snuć jak najgorsze podejrzenia.
– A co zrobię, jeśli będę musiała pożyczyć szpulkę nici albo słoik powideł? – zamartwiała się Klara. – Taki kawał do przejścia, żeby spotkać się z sąsiadką.
– Ano w takim razie lepiej mieć zawsze wszystkiego na zapas.
Hugon, chorobliwie nieśmiały, zachowywał surowe religijne obyczaje. Dom stanowił dla niego prywatne sanktuarium. W bawialni na stole zawsze leżała Biblia i co wieczór czytał jeden wers na głos całej rodzinie, po czym Klara przynosiła mu herbatę i porcję whiskey. Do kościoła chadzał niechętnie, ale nie z powodu długich kazań, które nawet mu się podobały, lecz z powodu parafian, którzy po nabożeństwie gromadzili się przed kościołem, uniemożliwiając mu błyskawiczne dotarcie do bryczki. Mateusz odziedziczył usposobienie ojca i obaj stali się nierozłącznymi wspólnikami wyspecjalizowanymi w znikaniu z nabożeństwa przed jego końcem. Zwykle po ostatnim błogosławieństwie pastora wszyscy parafianie spędzali godzinkę na towarzyskich pogaduszkach. Dla Klary były to ulubione chwile niedzieli. Maryla uwielbiała stać u boku matki, w milczeniu przysłuchując się kobietom plotkującym o wydarzeniach tygodnia. Było to nieomal tak samo pasjonujące jak czytanie historyjek w pisemku Godeya Opowiastki dla pań, które podarował jej pan Blair, właściciel magazynu towarów różnych w miasteczku, ukrytym teraz bezpiecznie pod materacem łóżka Maryli. Rodzice uważali, że nie należy marnować czasu na bezwartościowe rozrywki, a czytanie w ich mniemaniu właśnie nią było. Jeśli nawet zdarzało się Maryli mieć wolną chwilkę, Klara zaraz napominała ją, że powinna zacząć dziergać na drutach kolejną parę rękawiczek z jednym palcem – tych nigdy za wiele – albo przysiąść nad kolejną wełnianą trójkątną chustą, które ich klasa ze szkółki niedzielnej wysyłała co roku dla sierot do Nowej Szkocji. „Aby pocieszone były serca ich, będąc spojone miłością”[2] – cytowała Klara, a Maryli nie wypadało przecież postępować wbrew temu, co głosiło Pismo Święte.
Czasami jednak zdarzało się Maryli nie mieć ochoty ani na robótki u boku matki, ani na zajęcia z bratem w ogrodzie graniczącym z pastwiskiem. Czasami, choć wiedziała, jak bardzo to jest grzeszne, miała przemożną chęć spędzić dzień na beztroskim leniuchowaniu gdzieś poza domem w taki sposób, jaki najbardziej ją w danym momencie pociągał. Kiedy udawało jej się skraść wolną chwilę, ginęła w balsamicznych lasach wraz z opowiadaniami Godeya. Szła z biegiem potoku aż do miejsca, gdzie spadał kaskadami i rozlewał się w małą sadzawkę rozdzieloną na pół pniem klonu, który jakimś cudem wyrósł w samym środku strumienia. Siadała na swojej małej wysepce otoczona pluskaniem wody, dopóki słońce nie skryło się za koronami drzew. Wtedy wracała do domu, zawsze zbierając po drodze do koszyka liście szczawiu na zupę.
Bardzo trudno znaleźć ładne listki – tłumaczyła się matce po powrocie, co zresztą było prawdą, bo dzikie króliki wyjadły wszystkie szczawiowe kępy z ich pól.
Teraz, na samą myśl o świeżym, nieco cytrynowym smaku rośliny, aż ślinka napłynęła jej do ust. Od tygodni jedli tylko rzepę, zgromadzoną na zimę w piwnicy, z warzywami konserwowanymi w occie.
Ciemne chmury znów skłębiły się nisko nad ziemią, przez co środek dnia bardziej przypominał noc. Koń ciągnący sanie Hugona, Eryk, z trudem brnął pod wiatr przez śnieżne zaspy.
– Mamo! – zawołała Maryla. – Ojciec już z nią jedzie! Widzę ich na drodze!
Klara była w kuchni. Piekła ptysie na powitanie gościa. Kiedy usłyszała, że zaraz będą, otarła mąkę z podbródka i podjęła próbę zdjęcia fartucha, opinającego wydatny ciążowy brzuch.
– Sama nie wiem, jak w ogóle udało mi się go zawiązać – mruczała pod nosem, przeginając się z trudem to na lewo, to na prawo i usiłując złapać za koniec któregoś troczka. – W końcu się poddała. – Marylko! – zawołała. – Przyjdź no tutaj i pomóż mi rozwiązać fartuch.
Klara oparła się ciężko o framugę okna. Chłód ciągnący przez szpary przyniósł ulgę. Z wysiłku na jej czoło wystąpiły drobniutkie kropelki potu. Doktor Spencer wciąż przestrzegał, żeby na siebie uważała. Zanim urodziła Marylkę, dwa razy poroniła, a po niej jeszcze raz. Dzieci, które przyszły martwe na świat, były tak maleńkie, że prawie niewidoczne w trumienkach wypełnionych wiosennymi kwiatami. Wielebny Patterson powiadał, że Bóg dostrzega każde serduszko, nawet to, którego jeszcze nie widać, więc stawiali kolejne pamiątkowe krzyże za budynkiem gospodarczym na małym zadrzewionym pagórku, z którego w prześwicie widać było morze. Doktor Spencer był zdecydowanym zwolennikiem nowoczesnej medycyny. Doradzał Klarze, by słuchała swego ciała. Mówił, że być może mogło donosić tylko dwie ciąże, dać jej dwoje dzieci, które i tak stały się dla niej wielkim błogosławieństwem, bo doktor znał kobiety, którym Bóg nie dał ani jednego potomka. Klara jednakże dobrze pamiętała czasy, gdy spotykali się z Hugonem przed ślubem i gdy narzeczony wciąż jej powtarzał, że chciałby mieć przynajmniej tylu synów co biblijny Abraham, by mogli razem z nim pracować na farmie. Byli wtedy młodzi i naiwni, lecz marzenia wytrzymały próbę czasu. Klara czuła ogromne rozczarowanie, że w tak niewielkim stopniu udało jej się je spełnić. Hugon nigdy nie wspomniał o tym nawet słowem, ponieważ z natury był człowiekiem małomównym.
Maryla w mgnieniu oka znalazła się za plecami matki, rozwiązała kokardkę, pomogła zdjąć fartuch, złożyła go starannie i odniosła na miejsce.
W całym domu rozniósł się zapach przyrumieniającego się zbyt mocno masła. Ptysie za chwilę mogły się nie nadawać do jedzenia. Klara otworzyła usta, żeby to powiedzieć, a Marylka już była przy piecu i wyciągała z niego rozgrzaną blaszaną formę ze zręcznością dorosłej kobiety. Na ten widok Klara dotknęła brzucha. Jak szybko te dzieci rosną!
– Czy mam napełnić ptysie powidłami śliwkowymi czy może konfiturą z rajskich jabłek? – spytała Maryla.
Miała dzisiaj po raz pierwszy zobaczyć swoją ciocię Elizabeth – Izzy, jak nazywała ją matka, a przynajmniej miał to być pierwszy raz, odkąd sięgała pamięcią. Izzy przeprowadziła się do Górnej Kanady, kiedy Marylka miała cztery lata, i od tamtej pory nie była na Wyspie Świętego Edwarda. Dziewczynka spytała kiedyś matkę dlaczego, a Klara wzruszyła ramionami i stwierdziła: Każdego zbyt zajmuje życie codzienne, jak sądzę. Powód równie dobry jak każdy.
Jednakże teraz, gdy kolejne dziecko było w drodze, Izzy miała pomóc siostrze przed porodem i po nim. Tak samo postąpiła przy narodzinach Mateusza i Maryli.
– Tylko krem z masła utartego z cukrem – odrzekła Klara. – Twoja ciotka przepada za prostymi wypiekami, za to wykonanymi perfekcyjnie.
Maryla się nachmurzyła. Co to za ptyś bez jakiegokolwiek owocowego nadzienia? Pusty ptyś! Na wykrochmalonej serwetce obok miseczek z przetworami postawiła garnuszek z kremem. Była niezmiernie podekscytowana nadchodzącym spotkaniem z ciotką, lecz nie opuszczało jej również zdenerwowanie. Krewna, nie krewna – Izzy była przede wszystkim gościem i kimś, kogo Maryla zupełnie nie znała.
– Czy dzieci i mąż cioci nie mają nic przeciwko temu, że tak długo będzie poza domem? – spytała Maryla.
Cuthbertowie nie mówili ze sobą zbyt wiele na temat przybywającego właśnie gościa. Hugon i Klara byli z nią bardzo zżyci, a Mateusz dorastał razem z ciotką aż do jej wyjazdu do Górnej Kanady. Wydawało się im więc, że po prostu nie ma o czym rozmawiać. Każdy z nich wiedział tyle, ile wiedzieć powinien – oprócz Maryli.
– Ona nie ma ani męża, ani dzieci. Zapomniałaś o tym, kochanie?
Racja! Matka kiedyś o tym wspominała, a jednak dziewczynie trudno było sobie wyobrazić dorosłą kobietę, która byłaby samotna. W całym Avonlea nie było żadnej kobiety w wieku matki, która nie miałaby męża czy dzieci. Nawet wdowy miały dzieci, a te bezdzietne też były zamężne. Fakt, że ciotka nie miała ani męża, ani dzieci, budził w Maryli podejrzenie, że Izzy musi być w jakiś sposób upośledzona.
– Siostra szyje suknie dla pań. Jej pracownia cieszy się dużym powodzeniem w St. Catharines. – Klara pociągnęła za koniec kołnierza z kraciastej bawełny, opadającego nieco krzywo na jej ramiona. – Może pomogłaby nam uszyć nowe dla nas na wiosnę?
Umiejętności Klary w operowaniu igłą pozostawiały wiele do życzenia, Maryla jednak nigdy nie wypominała tego matce. Brała w milczeniu uszyte przez nią ubrania i sama wyrównywała brzegi spódnic, obszywała powtórnie dziurki guzików i przewiązywała się w pasie szerokimi szarfami, żeby lepiej dopasować sukienki w talii. Stosunkowo łatwe poprawki, niewymagające wiele wysiłku zamiast ranienia uczuć matki.
Maryla wyobrażała sobie, że gdyby zrobić porównanie do życia w naturze, jej matka byłaby ślicznym, powabnym motylem, radośnie fruwającym nad łąkami, przenoszącym się z kwiatka na kwiatek, lecz nawet najmniejsza ludzka dłoń byłaby w stanie rozetrzeć ją na pył. Siebie widziała jako długą, cienką gąsienicę znajdującą się w ciągłym ruchu. Ojciec i Mateusz byliby jabłoniami, stale dostarczającymi pożywienia, w milczeniu znoszącymi ciężary każdego kolejnego sezonu zbiorów. W takich snach na jawie Maryla pogrążała się coraz częściej.
Jej nauczyciel, pan Murdock, twierdził, że brak umiaru w wymyślaniu niestworzonych historii jest gorszący. Potem jednak dziewczyna podsłuchała przypadkiem, jak ojciec mówił matce, że pan Murdock skończył jakąś ważną uczelnię w Yorku, stolicy Górnej Kanady, i uważał wszystkich w Avonlea za gorszych od siebie. Ojciec był tak małomówny, że kiedy coś powiedział, Maryla dobrze to zapamiętywała. Po tym, co usłyszała, już nigdy nie przyjmowała słów nauczyciela bezkrytycznie. Nigdy nie wierzyła w jego dwa plus dwa równa się cztery, dopóki nie sprawdziła tego sama.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi prowadzące z kuchni na zadaszony taras na tyłach domu. Do środka wpadł kłąb śniegu, zderzył się z gorącym powietrzem i opadł na podłogę kroplami wody.
– Już jadą! – zawołał Mateusz, który akurat wszedł z pełnym naręczem drewna. Tupnął kilka razy, żeby otrzepać śnieg z butów. – Pomyślałem, że najpierw dorzucę do ognia, zanim zaprowadzę Eryka do stajni. Ale mróz dzisiaj!
– Dziękuję ci, synu. – Klara rozprostowała plecy i przycisnęła dłoń do boku brzucha.
– Znowu te bóle? – spytała Maryla.
Choć matka zachowała spokój, córka dostrzegła jej przyćmione spojrzenie.
– Drobne ukłucie. To z zimna. Sądzę, że dziecko tego nie lubi.
Maryla szybko zamknęła i zaryglowała drzwi, a potem poruszyła pogrzebaczem żarzące się pod płytą kuchenną węgle, aż buchnęły jasnym płomieniem. Zaparzy czarną herbatę. Będzie doskonale pasować do „bezkonfiturowych” ciastek. Wprawdzie dopiero pół godziny temu minęło południe, lecz w taki dzień jak ten herbatę można wypić o dowolnej porze. Po wpadającym przez okna świetle trudno było poznać, która godzina.
– Usiądź przy kominku w bawialni – zaproponowała matce. – Ja przygotuję herbatę. – A potem zastanowiła się na głos: – Ciekawe, czy ciocia Izzy nie będzie miała nic przeciwko herbacie.
Pan Murdock mówił im, że niektórzy mieszkańcy Dolnej Kanady, osiedleni w pobliżu granicy ze Stanami, całkowicie zarzucili obyczaj siadania do popołudniowej herbaty po wydarzeniach bostońskiej „herbatki”[3] w Ameryce. Trzysta czterdzieści dwie skrzynie z liśćmi herbaty wyrzucono do basenu portowego. Trzy setki, cztery dziesiątki i dwie sztuki. Maryla miała dobrą pamięć do liczb i zawsze tworzyła sobie w głowie pewne skojarzenia. Herbata ma trzy sylaby: trójka. Skrzynia – cztery rogi: czwórka. Przy jednej skrzyni dwie osoby wrzucające ją do wody – jak herbatka dla dwojga – dwójka. Tego typu wyobrażenia pomogły jej zapamiętać liczbę trzysta czterdzieści dwa, kiedy pan Murdock przepytywał ich z historii Ameryki. Uczęszczała do szkoły od siódmego roku życia, lecz teraz uczyła się w domu. Zaraz po urodzeniu się dziecka miała nadzieję wrócić do szkoły i ją ukończyć. Zostały jej niecałe dwa lata nauki, a potem egzaminy końcowe.
– Oczywiście, że nie! – Klara się roześmiała. – Marylko, nie możesz się wciąż zamartwiać, jak idealnie zadowolić innych. Ciocia Izzy cię kocha, a będzie kochała jeszcze bardziej, kiedy zobaczy, jak wspaniale wyrosłaś. – Ucałowała córkę w czoło, otulając ją smugą słodkawego, mlecznego zapachu.
Maryla wcale nie miała na myśli idealnego spełniania oczekiwań innych. Nie chciała tylko urazić cioci.
Napełniła czajnik ze zbiornika wody w kuchni i postawiła na fajerce z cichym brzęknięciem. Klara obejrzała się przez ramię, słysząc ten odgłos, ale już szła do bawialni.
Maryla została w kuchni sama ze swoimi myślami. Drażniło ją, że najbliżsi znali tę obcą jej osobę i w dodatku ta obca osoba miała z nimi zamieszkać na kilka najbliższych miesięcy. Nigdy jeszcze nikt nie gościł u nich tak długo. W zasadzie jak dotąd nikt w ogóle u nich nie gościł. Pokoje na górze zostały dopiero co wykończone. Czasami zdarzało się, że zostawali na noc najęci do pomocy parobkowie, ale oni nocowali w sąsieku w stodole. Ciocia Izzy była pierwszym oficjalnym gościem, który miał spać z nimi pod jednym dachem, i Maryla zdawała się jedyną osobą nie do końca z tego zadowoloną.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
2 W cytacie angielskim występuje słowo knit (spojone), które oznacza również robienie na drutach. Wszystkie cytaty z Biblii pochodzą z tłumaczeń dostępnych w internecie, głównie z Biblii Tysiąclecia, a także Biblii Warszawskiej i Biblii Gdańskiej. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
3 Bostońska „herbatka” – zatopienie w 1773 roku przez amerykańskich kolonistów transportu herbaty w porcie na znak protestu przeciwko brytyjskiej polityce fiskalnej, uważane za początek rewolucji amerykańskiej.