Читать книгу Mata Hari - Sławomir Leśniewski - Страница 12

RUDOLF MAC LEOD

Оглавление

Po głośnym epizodzie z panem dyrektorem, który też swoje za karesy z uczennicą odcierpiał, Margareth musi opuścić dom ojca chrzestnego. Ale jest jeszcze dosyć liczna dalsza rodzina. Zostaje więc przygarnięta przez jednego z wujków i przeprowadza się do Scheveningen, niewielkiego kurortu morskiego pod Hagą. W jej życiu pojawia się nowe uczucie – nuda. Dziewczyna nie uczy się i nie pracuje. Poza spacerami i oglądaniem wystaw sklepowych jedyną jej przyjemnością są książki. Z wypiekami na policzkach czyta o zamorskich wyprawach, egzotycznych wyspach i przygodach nieustraszonych bohaterów. To najlepsza recepta na ucieczkę od szarej codzienności. Ale ta nieznośnie powraca i w coraz mniej przyjemny sposób o sobie przypomina. Po każdym spacerze i każdej przeczytanej książce Margareth musi stawić czoło smutnej rzeczywistości: jest ubogą krewną, a utrzymanie kosztuje. Atmosfera zagęszcza się coraz bardziej i trudno tego nie wyczuć. Choć nie padają jeszcze żadne wyrzuty, dziewczyna zaczyna odczuwać coraz większą presję. Więc marzy: a gdyby tak tylko mogła wyrwać się w świat i rozpocząć własne życie…? Ta myśl stale ją nachodzi i za każdym razem zostaje odpędzona. Bo jak to marzenie zrealizować bez pieniędzy, pracy, mając dziewiętnaście lat?

Jednak Margareth Gertrude Zelle to dziecko szczęścia. Tak się w każdym razie może wydawać pewnego marcowego ranka 1895 roku.

Nagłą odmianę losu przynoszą „Wiadomości Dnia”. Elektryzującą wiadomość Margareth znajduje w rubryce z ogłoszeniami. Dostrzega tam anons matrymonialny zamieszczony przez oficera służącego w Indiach Holenderskich. Poszukiwał żony o miłym usposobieniu, zaznaczając, że sytuacja majątkowa ewentualnej kandydatki jest mu całkowicie obojętna. W krótkim ogłoszeniu spodobało jej się wszystko. Zwłaszcza że bardzo chciała się uwolnić spod kurateli krewnego. Zamążpójście dawało szansę, że zacznie decydować o swoim losie. A chodziło przecież o oficera. Margareth już od pewnego czasu z upodobaniem wodziła oczami za mundurami, szczególnie gdy zdobiły je oficerskie epolety. Na dodatek to nie był zwykły oficer. Przybywał z tajemniczej, odległej krainy, o której Margareth marzyła, rozczytując się w książkach przygodowych. I rzecz najważniejsza, w jej sytuacji absolutnie fundamentalna – ów oficer musiał być człowiekiem bogatym, skoro od przyszłej wybranki nie wymagał majątku. Krótko mówiąc – nadawca ogłoszenia mógł się okazać człowiekiem, który zmieni jej życie. Na zawsze!

Najśmieszniejsze w całej tej sytuacji było to, że on sam długo nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Bowiem anons prasowy okazał się żartem jego przyjaciół. Właściwie nie przyjaciół, bo to za mocne słowo, raczej dobrych znajomych, poznanych przy stoliku kawiarnianym. Otóż zauważyli, że Rudolf Mac Leod, wysłużony weteran z kolonii i niezły kompan przy kieliszku, cierpi na tajemniczą chorobę. Objawiała się ponuractwem i nadmierną zgryźliwością. Z postawieniem diagnozy nie mieli żadnych kłopotów. Ich proste rozumienie porządku świata i męskich tęsknot podpowiedziało nieomylne rozwiązanie: Rudolfowi potrzeba kobiety, która uporządkuje jego życie i tchnie w nie radość. A że sam zainteresowany nie był ich zdaniem wystarczająco świadom swego stanu, uczynili dość ryzykowny krok, wysyłając w jego imieniu ogłoszenie do gazety. Nawet się za bardzo pomysłem nie obruszył, wychodząc z założenia, że ewentualne oferty wylądują w koszu na śmieci.

A jednak stało się inaczej, przynajmniej z tą ofertą. Bo do listu zostało dołączone zdjęcie. Dziewczyny na tyle młodej i zachwycającej urodą, że każdy mężczyzna na jej widok zareagowałby podobnie – chęcią poznania osobiście. Rudolf Mac Leod był zaskoczony i zaintrygowany. Nie tylko faktem, iż na ogłoszenie odpowiedziała tak atrakcyjna dziewczyna, również tym, że przesłała zdjęcie. To nie był wówczas praktykowany zwyczaj. Niezależnie od opinii znajomych na swój temat, znał się doskonale na kobietach. A ta kobieta spodobała mu się od pierwszego wejrzenia. Doszedł do wniosku, że Margareth Gertrude Zelle ma nie tylko atrakcyjną, pociągającą fizjonomię, lecz również niezwykłą osobowość.

Niewinny żart miał się okazać początkiem historii z konsekwencjami. Nie domyślała się ich żadna z zainteresowanych osób. Gdyby tak było, ciąg dalszy nie mógłby się wydarzyć.

Podekscytowany Rudolf odpisał, a Margareth z radością przystała na zaproponowane przez niego spotkanie. Miejsce, które wskazał, nie było zbyt romantyczne: przed Królewskim Muzeum Malarstwa w Amsterdamie. W niczym to jednak nowej znajomości nie zaszkodziło. Podobnie jak konstatacja, że jest od niej niemal dwukrotnie starszy. Coś, co wielu nazywa chemią uczuć, szarego marcowego dnia 1895 roku rozlało się pomiędzy nimi szeroką falą. Wystarczyło kilka wspólnie spędzonych godzin, aby poczuli, że są dla siebie stworzeni. Jej nie wadził jego wiek, trochę kostyczne zachowanie ani dość wyraźnie rysująca się łysina. Takie drobiazgi w przypadku zauroczonej kobiety schodzą na dalszy plan, zwłaszcza w przypadku kobiety, która już raz została posądzona o romans z mężczyzną trzykrotnie starszym. Najwyraźniej pragnęła kontaktu z kimś, kto stanowiłby choćby namiastkę ojca.

A jemu zadrżało serce na widok śniadolicej, strzelistej dziewczyny, która na ulicach Amsterdamu mogła uchodzić niemal za zjawiskową piękność. Przeżył dodatkową i jakże miłą niespodziankę: była jeszcze powabniejsza niż na zdjęciu. Pan oficer równie szybko przekonuje się, że ma i inne zalety: niezłe wykształcenie, obycie, znajomość kilku języków i umiejętność gry na fortepianie. Do tego jest zaskakująco rezolutna jak na swój wiek.

Rudolf, jak przystało na prawdziwego żołnierza z doświadczeniem wieloletniej służby, jest zdecydowany i szybki w działaniu. Już po tygodniu dochodzi do zaręczyn, a zachwycona Margareth cieszy się drogim pierścionkiem z brylantem. Jest naprawdę dumna i szczęśliwa. Te pierwsze dni znajomości spędzają jakby w amoku. Elektryzujący, podniecający dotyk dłoni, gorące spojrzenia, namiętne pocałunki. Spotykają się i odkrywają siebie w przypadkowych miejscach. Podczas spacerów, w nieuczęszczanych zaułkach, wciśnięci w najbardziej skryty przed cudzymi oczami kąt kawiarni. Rudolf dużo o sobie mówi. Opowiada o swojej służbie, siedemnastu latach spędzonych w koloniach. Ma dar koloryzowania. Margareth słucha z wypiekami na twarzy, wyobrażając sobie pełne egzotycznych uroków życie w opisywanych przez niego zakątkach Azji. Sama jest wstrzemięźliwa i stara się mówić jak najmniej. Zdradza mu niewiele swoich tajemnic. Pogrzebała ojca w swoim sercu, teraz uśmierca go w rozmowach z Rudolfem, opowiadając, że jest sierotą.

Żadne z nich nie ma własnego mieszkania, Rudolf pomieszkuje u swojej siostry Louise. Zarówno ona, jak i wujek Margareth, Taconis, nie sprzeciwiają się ich związkowi. Przyklaskują mu z całych sił, widząc w tym własny interes. W przekonaniu Louise kobieta, chociażby tak młoda i niedoświadczona jak Margareth, nada samotnemu życiu Rudolfa nowy sens. No i brat przestanie być starym kawalerem. Oczywiście gdyby naiwna Louise znała siłę charakteru Margareth i jej poczucie niezależności, nigdy podobne myśli nie przyszłyby jej do głowy! Motywacja wujka Taconisa była o wiele bardziej prozaiczna. Dla niego związek Margareth oznaczał pozbycie się podopiecznej z domu. Rudolf Mac Leod – można powiedzieć – spadł mu z nieba. Nie był to zresztą byle kto. Stanowił dobrą partię, nie tylko dzięki oficerskiej randze, ale przede wszystkim ze względu na pochodzenie. Jego przodkowie, szkoccy górale ze znanego bitnego klanu, przybyli do Niderlandów w końcu XVII wieku. I dali przybranej ojczyźnie sześć pokoleń doskonałych żołnierzy. Matką Rudolfa była prawdziwa baronówna, dwaj kuzyni admirałami, a stryj generał piastował swego czasu obowiązki adiutanta króla Wilhelma III. Cóż za cudowny, budzący podziw rodzinny fundament, z którego wyrósł Rudolf. Jak celnie stwierdził biograf Maty Hari, Philippe Collas: „Jest w tym coś, co budzi zaufanie, korzenie, których brak dziewczynie wykorzenionej…”.2

Bez dwóch zdań, Rudolf Mac Leod z całym swoim drzewem genealogicznym idealnie wręcz pasował do zamieszkania w zamku Camingha. Zamku dziecięcych wyobrażeń Margareth. Teraz oboje mogli stąpać po jego marmurowych posadzkach.

Okres narzeczeński trwa. Młodzi możliwie często spotykają się ze sobą, a kiedy coś staje im na przeszkodzie i nie mogą się zobaczyć, piszą do siebie listy. Poczta przeżywa złote czasy i można liczyć na szybką przesyłkę. Nawet zakochani nie mogą narzekać. Margareth trudno uznać za mistrzynię sztuki epistolarnej, ale myśli wyraża jasno i dobitnie. Może nawet zbyt dobitnie… W jednym z listów do Rudolfa jest do bólu szczera, składając szokującą erotycznie zapowiedź: „Pytasz mnie, czy byłabym gotowa zrobić głupstwo? Prędzej dziesięć razy niż raz! Możesz robić, co tylko zechcesz, bo za kilka tygodni będę i tak Twoją żoną. Czy to nie cudowne, że oboje mamy taki sam ognisty temperament? Nie obawiaj się, że będę niedysponowana. To się stało dokładnie w spodziewanym czasie, kilka dni temu, tak że jutro możesz mnie prosić o absolutnie wszystko, czego chcesz!”.3 Współcześnie taka deklaracja młodej, powabnej dziewczyny wobec starszego mężczyzny, o ile jest szczera, może tylko dobrze rokować. W końcu XIX wieku, kiedy rola kobiety została ściśle określona, niemal wyłącznie jako strażniczki ogniska domowego i matki dzieci swego męża, treść listu musiała zdumiewać. Bez wątpienia Margareth podejmowała wielkie ryzyko, wabiąc narzeczonego zapowiedzią przedślubnych igraszek. Możesz wszystko… Lecz on też miał przecież ognisty temperament, jak twierdziła. Był żołnierzem, i to w Indiach słynących z Kamasutry. Podczas służby musiał miewać kontakty z dziewczętami lekkich obyczajów, co w koszarach było na porządku dziennym.

Ślub odbył się w amsterdamskim ratuszu 11 lipca 1895 roku. Lecz z początku wynikła nieprzewidziana trudność. Jak się okazało, pannie młodej brakowało dwóch lat do pełnoletniości, czyli do ukończenia dwudziestu jeden lat. Istniała pewna możliwość wybrnięcia z kłopotliwej sytuacji – gdyby przyszli małżonkowie otrzymali zgodę prawnego opiekuna, a więc ciągle żyjącego ojca Margareth. Jednakże odnalezienie go, a tym samym potwierdzenie, że żyje, oznaczało przyznanie się do wcześniejszego kłamstwa i rysę na budowanej konsekwentnie przez dziewczynę legendzie. Mimo to jego zgoda dawała najszybszą gwarancję na zawarcie ślubu, więc należało wyznać prawdę. Wiadomość o przyszłym teściu nie osłabiła miłości Rudolfa. W każdym razie nie na tyle, aby zrezygnował z ożenku. Odnalezienie Adama Zelle okazało się dość łatwe, a skłonienie do wyrażenia zgody na ślub – ku zaskoczeniu Margareth – jeszcze prostsze. Papa pomieszkiwał w jakimś zatęchłym zaułku Amsterdamu, u boku dużo młodszej towarzyszki dość smutnego życia, i bez oporów zgodził się na wydanie za mąż jedynaczki. Ale ominęło go zaproszenie na wesele. Kiedy już zrobił swoje i przestał być do czegokolwiek potrzebny, młoda para sprytnie zgubiła go gdzieś w drodze do sali weselnej.

Zawiedziony i rozsierdzony w najwyższym stopniu pan Zelle zagryzł wargi, międlił w ustach bezgłośne przekleństwa i zakarbował sobie doznany despekt w pamięci. A tę miał wyjątkowo dobrą. W przyszłości dostanie szansę na rewanż.

Mata Hari

Подняться наверх