Читать книгу Shadow Raptors. Tom 2. Sygnał - Sławomir Nieściur - Страница 2
1
ОглавлениеKrążownik „Rubież”
Układ planetarny Epsilon Eridani
– Komandorze, magazyny amunicyjne są niemal puste, poziom gazu w komorach generatora plazmy spadł do niecałych dwudziestu procent – zadudnił spod hełmu zniekształcony elektronicznie głos działonowego. Większość otaczających stanowisko artyleryjskie ekranów jarzyła się czerwienią, pozostałe były wygaszone. – Aktywować wyrzutnie rakiet?
– Wstrzymać ostrzał – zdecydował komandor Lupos. – Musimy mieć rezerwę na wypadek niespodzianek. Resztę dokończą fregaty.
– Przyjąłem. – Oklejone czujnikami sensorów dłonie kanoniera poruszyły się, przez łączące je z panelem sterowania nitki światłowodów przemknęły błękitne iskierki, niosąc zakodowane na poziomie niższym niż subatomowy wydane niewerbalnie polecenia. Jeden po drugim zgasły kolejne monitory.
Wieżyczki dział plazmowych znieruchomiały, po czym powoli znikły, wciągnięte do wnęk w kadłubie krążownika.
– Systemy uzbrojenia dezaktywowane.
– Połączcie mnie z kapitanem Sellige’em.
Siedzący przy obszernej konsoli radiooperator skinął głową i sięgnął do przełączników.
– Przekierować na pański terminal?
– Tak. – Dowódca krążownika nałożył słuchawki, po czym wyregulował kąt nachylenia wyświetlacza. Po chwili na ekranie pojawił się Sellige, siedzący w fotelu z wysokim oparciem. Dowódca fregaty wyglądał na potwornie zmęczonego. Jego pucułowate, niemal okrągłe oblicze wydłużyło się, zaś policzki obwisły do tego stopnia, że Luposowi ni stąd, ni zowąd przyszło do głowy, iż na fregacie doszło do awarii generatora grawitacji i zamiast typowej dla okrętu rakietowego siły ciążenia, wynoszącej mniej więcej jedną trzecią g, na organizm Sellige’a oddziałuje siła kilkakrotnie większa. Nawet wypielęgnowany, niczym od linijki przystrzyżony wąsik kapitana był dziwnie przekrzywiony, jakby coś ściągnęło jego końce w dół. Wrażenie potęgował wielki krwiak, zdobiący lewy oczodół mężczyzny.
– Tak, komandorze? – spytał ochryple dowódca skrzydła fregat.
– Wyprztykaliśmy się z amunicji, kapitanie. – Lupos od razu przeszedł do rzeczy. – Została nam jedynie odrobina mieszanki do dział plazmowych i kilkanaście rakiet krótkiego, niestety, zasięgu. Musimy wycofać się do najbliższego punktu zaopatrzeniowego.
– Mam przejąć operację?
– Ktoś musi.
– Uhm – przytaknął Sellige bez entuzjazmu i zupełnie nieregulaminowo. – Musi…
– Poradzi pan sobie. Do rozkruszenia pozostała tylko rufowa część Oumuamua, słabo opancerzona i prawie bez systemów obronnych.
– Prawie robi wielką różnicę, komandorze – odrzekł Sellige.
– Ależ, kapitanie, chyba nie obawia się pan kilku wyrzutni rakiet?
– Owszem, obawiam się. Moje fregaty nie posiadają pancerzy reaktywnych ani indywidualnych systemów wczesnego ostrzegania – skrzywił się Sellige. – Zresztą, co ja wygaduję? – zreflektował się. – One w ogóle nie posiadają pancerzy! Proszę spojrzeć, komandorze. – Przestawił wizjer kamery tak, by Lupos mógł dostrzec potężną wyrwę w jednej z bocznych ścian sterowni. Pomieszczenie w promieniu kilku metrów od przestrzeliny ogołocone było dosłownie ze wszystkiego, znikła nawet okładzina podłogowa.
– Och! – skrzywił się Lupos. – Aż tak oberwaliście?
– Niestety. – Sellige na powrót skierował kamerę w swoją stronę. – A wie pan, co to było?
– Kinetyk?
– Poniekąd. A konkretniej, kawałek gruzu. Najzwyklejszy odłamek. Śmieć jakiś, nieduży, raptem trzydzieści centymetrów średnicy. O, właśnie ten. – Sellige położył przed sobą bryłę żużlu, smoliście czarną i połyskującą w świetle lamp. – To jest sprawca. Przebił wszystkie warstwy poszycia jak tekturę, zdemolował jeden z przedziałów rakietowych, na szczęście już pusty, i zatrzymał się na obudowie głównej chłodnicy. Gdyby nie ona, przeszedłby przez cały okręt, na wylot… – Zamilkł na chwilę. – A teraz proszę sobie wyobrazić trafienie czymś, dajmy na to, pięć razy większym i odpowiednio szybszym. Pociskiem. Ze wzbogaconym rdzeniem… – Znowu zawiesił głos. Koniuszkiem palca dotknął opuchniętych warg. – Co innego rozbijać rakietami kawał skały, komandorze, a co innego stanąć do regularnej walki z aktywnie broniącym się Oumuamua – zakończył ponuro.
– Fragmentem Oumuamua – sprecyzował Lupos.
– Dla moich okrętów to olbrzym. Śmiertelnie niebezpieczny.
– Bez przesady, kapitanie. Duży, bo duży, ale teraz to już tylko dryfujący w przestrzeni wrak. Kilka salw z odpowiedniego dystansu i po robocie. – Lupos machnął lekceważąco ręką. – Zeskanowaliśmy go chyba na pięćdziesiąt metrów w głąb, znamy lokalizację wszystkich aktywnych stanowisk bojowych. Żeby ułatwić panu zadanie, dowódca mojej eskorty, pułkownik Dressler, podświetli cele, a w razie potrzeby ustawi również znaczniki. Pańskie okręty będą strzelać jak do tarczy.
Sellige znowu pomacał się po opuchniętych ustach, a potem delikatnie podważył paznokciem pokaźny strup na dolnej wardze. Na podbródek spłynęła mu kropelka krwi.
– Można spróbować… – wymamrotał, wycierając palce o rękaw uniformu. – Przedyskutuję to z pozostałymi.
– Kapitanie, nie proszę pana o konsultacje! – Lupos wyprostował się i spojrzał surowo w obiektyw kamery. – Wydaję rozkaz i oczekuję wykonania!
– Dobrze, już dobrze… – Sellige uniósł dłonie w uspokajającym geście. – Przecież nie powiedziałem, że odmawiam. Wyraziłem tylko swoje obiekcje.
– Uwagi zostały przyjęte – odparł Lupos sztywno. – Jak powiedziałem wcześniej, prześlę panu dane na temat wraku. Wszystkie, jakimi dysponujemy, oraz przydzielę do pomocy okręt rozpoznania.
– Mówi pan o tej kupie złomu, którą macie zacumowaną przy śródokręciu? – zakpił Sellige.
– Ta kupa złomu to w pełni sprawny hybrydowy torpedowiec PF-2, wyposażony w dodatkowe systemy uzbrojenia.
– Jakiego rodzaju systemy? – zainteresował się nagle dowódca fregaty.
– Miotacze plazmy, sprzężone działka kinetyczne i system antyrakietowy.
– Sprzężone, powiada pan… – Sellige sięgnął dłonią gdzieś poza kadr, po czym obrócił się w tamtą stronę z fotelem. – Interesujące… Mogę wiedzieć, jakiego kalibru?
– Chwileczkę… – Lupos zmarszczył brwi i obejrzał się za siebie. – Poruczniku Moss! – zawołał w kierunku oficera drzemiącego przy jednym z bocznych terminali.
Mężczyzna drgnął, szybko podniósł się z miejsca, po czym, utykając lekko, podszedł do stanowiska dowódcy i stanął za wysokim oparciem fotela.
– Tak, komandorze?
– Chodzi o amunicję kinetyczną na torpedowcu Dresslera. Jaki ma kaliber? – spytał Lupos, nie odwracając nawet głowy.
Moss zastanowił się.
– Działka zostały wymontowane z wraku kanonierki… – odrzekł po chwili. – Więc standardowy. Dwanaście centymetrów.
– Po pięćset sztuk w kasecie, poruczniku? – tym razem pytanie zadał kapitan Sellige. W dalszym ciągu zerkał na coś poza kadrem, zapewne sprawdzając na którymś z ekranów specyfikację techniczną torpedowca.
– Zgadza się – skinął głową Moss. – Zasobniki są podwójne, w skład jednej baterii wchodzą trzy zestawy działek – wyjaśnił, przysuwając się bliżej pulpitu.
– Usiądzie pan? – Lupos spojrzał znacząco na prześwitujące przez uniform oficera zwitki gazy opatrunkowej, oklejone ciemną taśmą.
– Nie, dziękuję. Mniej boli, gdy stoję. – Moss uśmiechnął się słabo. Jednocześnie przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę, by odciążyć kontuzjowane żebra. Spojrzał na ekran. – Łącznie trzy tysiące pocisków, kapitanie – powiedział.
– Gdyby dołożyć jeszcze ze dwa razy tyle, wystarczyłoby na postawienie tarczy kinetycznej dla całej mojej eskadry – stwierdził Sellige. – Co pan o tym myśli, komandorze?
Zamiast odpowiedzieć, Lupos spojrzał pytająco na Mossa.
– Osobiście nie widzę problemu – wzruszył ramionami porucznik. – Standardowych pocisków mamy pod dostatkiem. Były przeznaczone dla naszej, już nieistniejącej, bezzałogowej eskorty.
– W takim razie załatwione – oznajmił Lupos. – Słyszał pan, kapitanie? – Odwrócił się do mikrofonu. – Za kilka godzin do pańskich okrętów dołączy torpedowiec wyładowany po brzegi amunicją kinetyczną. Oddaję go pod pańską komendę.
– Dziękuję. – Na posiniaczonej twarzy Sellige’a pojawiło się coś na kształt uśmiechu. – Będę raportował na bieżąco – dodał już nieco pogodniej.
– Zatem życzę powodzenia – zakończył rozmowę Lupos, po czym wyłączył ekran i zdjął słuchawki. – Poruczniku, dopilnuje pan załadunku dodatkowych kaset z kinetykami – zwrócił się do Mossa. – Potem proszę udać się do sekcji medycznej i skorzystać w końcu z dobrodziejstw medkomu.
– Panie komandorze, ale ja się czuję całkiem dobrze! – zaprotestował Moss.
– Żadnych ale! To rozkaz – uciął Lupos.
– Tak jest! – poddał się oficer. Przyciskając łokieć do obolałego boku, poczłapał do wyjścia, odprowadzany zazdrosnym spojrzeniem inżynier Sniegowej, która obstawiona monitorami i ledwo widoczna zza sterty wydruków, wciąż tkwiła przy pulpicie sterowania systemami napędu krążownika.
– Łączność, proszę wezwać na mostek pułkownika Dresslera! – rzucił Lupos.
Palce operatora zatańczyły na klawiaturze konsoli.
– I nawiązać łączność z kapitanatem doku serwisowego – dodał komandor, zerkając na Sniegową.
Korzystając z chwili wytchnienia, wyjął z podręcznego schowka napoczętą wcześniej tubkę z odżywką, wycisnął jej zawartość do ust i szybko przełknął. Od momentu, gdy z pełną prędkością ruszyli na spotkanie sunącemu w głąb układu Oumuamua, minęły pełne trzy doby, jemu zaś w tym czasie tylko raz udało się zdrzemnąć, i to na siedząco, w fotelu kapitańskim. Nie żeby był jakoś specjalnie wyczerpany, bo zawarte w odżywce stymulanty i dodatki regeneracyjne zapewniały komórkom stały dopływ niezbędnych substancji, niemniej zaczynał odczuwać coraz większe znużenie.
Kilka minut później na mostku pojawił się pułkownik Ian Dressler. Wysoki, muskularny, przystrzyżony na jeża, w nowiuteńkim dwuczęściowym, smoliście czarnym uniformie oraz z zamocowaną na udzie kaburą, z której wystawała kolba ręcznego miotacza plazmy, dowódca eskorty krążownika wyglądał jak postać z plakatu werbunkowego.
– Melduję się na rozkaz! – powiedział, stając na baczność przy pulpicie Luposa.
– No proszę, widzę, że już się pan pozbierał – stwierdził z nieukrywanym podziwem komandor.
– Zależy, co ma pan na myśli – odrzekł Dressler. – Fizycznie nic mi nie dolega, tak przynajmniej twierdzi pani doktor. Jeśli zaś chodzi o skutki sprzęgu z łazikiem… – Zamilkł na chwilę, a przez jego przystojną twarz przemknął cień. – No cóż, jakoś się trzymam. Nie po raz pierwszy przyszło mi pożegnać towarzysza broni.
– Rozumiem – pokiwał głową Lupos. – Swoją drogą, zadziwiające, jak bardzo takie SI potrafią…
– Komandorze, nie chcę o tym rozmawiać! – przerwał mu bezceremonialnie Dressler. – Jeszcze nie – dodał.
– W porządku, pułkowniku – powiedział Lupos pojednawczo. – Proszę usiąść. – Wskazał niewielki stelaż z boku pulpitu, z przymocowanym doń siedziskiem. Całość konstrukcji przyśrubowana została do płyt posadzki. – Zna pan naszą aktualną sytuację taktyczną?
– Mniej więcej. – Dressler obejrzał się na główny ekran, gdzie znowu wyświetlała się generowana na podstawie napływających z lidarów danych symulacja rejonu katastrofy. – Z bieżących meldunków wynika, że kontynuujemy akcję oczyszczania rejonu zderzenia z tych odłamków Oumuamua, co do których zachodzi uzasadnione podejrzenie, że nadal są aktywne i potencjalnie niebezpieczne – wyrecytował z pamięci fragment najnowszego biuletynu pokładowego. – Widzę, że zostało tego jeszcze całkiem sporo… – dodał po chwili, wskazując mrowie znaczników na ekranie.
– To już tylko śmieci, pułkowniku. No, może trzeba będzie jeszcze prześwietlić kilka z nich. Przede wszystkim jednak musimy zająć się tym… hmm… maleństwem. – Korzystając z elektronicznego wskaźnika, Lupos powiększył lewy dolny róg ekranu i najechał kursorem na pulsujący żółcią i dodatkowo oznaczony wielkim czerwonym wykrzyknikiem kwadracik. – To jest nasz największy problem. Część rufowa Oumuamua – wyjaśnił. – Siedemset pięćdziesiąt metrów długości, szacowana masa trzy miliony ton.
Dressler aż gwizdnął.
– Ma zasilanie?
– To jest kolejny problem. – Lupos jeszcze bardziej powiększył obraz.
Migający dotychczas punkt zamienił się w przestrzenną siatkę zielonych linii, składających się na geometryczną bryłę kształtem przypominającą nieco wielki niedopałek cygara.
– Wykryliśmy emisję pochodzącą z dysz korekcyjnych, więc nawet jeśli nie działa napęd główny, wciąż mogą lecieć burtą do przodu. Aktywność wykazują także niektóre ze stanowisk artyleryjskich – powiedział komandor.
Dressler podniósł się z siedziska i podszedł do wyświetlacza.
– Siedemset pięćdziesiąt metrów… – wymruczał pod nosem. – Od tego odjąć ze sto dla strefy zniszczeń… i kolejnych pięćdziesiąt, najpewniej odciętych od reszty przez grodzie bezpieczeństwa… To i tak zostanie jeszcze z pół kilometra potencjalnie nienaruszonych sekcji, z maszynownią włącznie – stwierdził. – Niedobrze.
– Nawet bardzo niedobrze, pułkowniku – zgodził się Lupos. – O ile Skunowie nie zmienili założeń konstrukcyjnych tej klasy, to na Oumuamua oprócz maszynowni ocalały też hangary i kto wie czy nie całkiem spora część pomieszczeń mieszkalnych.
– Jaką ma aktualnie trajektorię? – spytał Dressler.
– Szczęściem dla nas zderzenie z habitatem wyrzuciło go z kursu, i to całkiem konkretnie. Dryfuje prostopadle do płaszczyzny ekliptyki.
– W takim razie problemu właściwie nie ma. – Zmarszczone czoło pułkownika wygładziło się. – Dajmy im kopniaka na drogę i niech sobie lecą. – Uśmiechnął się szeroko. – Za parę miesięcy wyślemy za nimi jedną lub dwie instalacje górnicze i masowiec, żeby zebrał urobek. Związkowi i Sigilianie będą na pewno wniebowzięci.
– Sęk w tym, że ten cholerny wrak leci teraz w kierunku Fałdy. – Lupos również podniósł się ze swego miejsca i podszedł do wyświetlacza. – Nawet w dryfie teoretycznie wciąż będzie w stanie ostrzelać tamtejsze instalacje. Proszę spojrzeć na to.
Poruszył wskaźnikiem, a na ekranie pojawiła się przerywana linia łącząca skuński wrak i znajdujący się w przeciwległym rogu ekranu znacznik Fałdy.
– Według naszych obliczeń przeleci niecałe dziesięć tysięcy kilometrów od krawędzi anomalii, wystarczająco blisko i na tyle wolno, by zdążyć wziąć na celownik główne stacje przeładunkowe, nie wspominając o pomniejszych instalacjach. Musimy zrobić z tym porządek tu i teraz, pułkowniku.
Kursor wskaźnika zatoczył okrąg wokół wizualizacji fragmentu wrogiego okrętu, przesuwającego się z wolna wzdłuż wytyczonej przez komandora linii.
Nad pulpitem łączności rozbłysły lampki sygnalizacyjne.
– Panie komandorze, mamy połączenie z kapitanatem stoczni naprawczej – oznajmił radiooperator. – Opóźnienie dziesięć sekund.
– Przepraszam, pułkowniku. – Lupos wrócił na fotel dowodzenia i założył słuchawki.
Pozostawiony samemu sobie Ian podszedł do szczeliny obserwacyjnej i popatrzył na rozciągające się za oknem rzędy płytek pancerza reaktywnego.
Delikatnie wypukłe, wypełnione substancją wybuchową owale miały za zadanie osłabiać i rozpraszać energię wrogich pocisków kinetycznych, minimalizując tym samym skutki bezpośrednich trafień i chroniąc znajdujące się pod spodem właściwe poszycie okrętu.
W niektórych miejscach, tam gdzie niedawno w burtę krążownika trafiły rakiety wystrzelone ze skuńskich myśliwców, wciąż widać było ubytki. W lukach żywym metalem połyskiwała obnażona stal oraz sterczały powyginane fragmenty sworzni i haków mocujących.
Dziób okrętu, wielka pozioma płaszczyzna, wewnątrz której znajdowały się wieżyczki przednich dział plazmowych i baterie miotaczy kinetycznych, skąpany był w ostrym świetle emitowanym przez odległą o kilkaset milionów kilometrów Epsilon Eridani. Znajdująca się w szczycie swej cyklicznej aktywności młodziutka gwiazda od wielu miesięcy jarzyła się wściekle białym blaskiem, emitując gigantyczne ilości wysokoenergetycznych cząstek promieniowania i smażąc tym samym bezlitośnie swą jedyną planetę, AEgira. Chłostany promieniowaniem rentgenowskim glob widoczny był z tej odległości jako błyszcząca na tle czerni kosmosu plamka błękitu.
Swoją dawkę promieniowania inkasował również Sigil, jej naturalny satelita, skalisty, bogaty w minerały glob zbliżony rozmiarami do ziemskiego Księżyca, choć w odróżnieniu od niego bardziej zwarty i z wciąż płynnym jądrem.
– Proszę uważać na oczy, pułkowniku – rozległ się głos inżynier Sniegowej. – To szkło nie ma filtrów.
Podała Dressleerowi okulary ochronne z przydymionymi szkłami. Identyczne miała na nosie.
– Piękna, prawda? – powiedziała, odwracając głowę w stronę prawego górnego narożnika wizjera, w którym widać było fragment tarczy Epsilon Eridani.
– Tak, piękna – zgodził się. – Ale i zabójcza.
– Tak jak one wszystkie. – Dziewczyna podeszła do okna, muśnięciem palca zwiększyła polaryzację szkieł, które natychmiast pociemniały i stały się niemal czarne.
Powtórzył jej gest. Przefiltrowany przez warstwę nanokryształu oślepiający blask gwiazdy złagodniał, przekształcił się w kojącą, jasnopomarańczową aurę.
– I pomyśleć, że nawet te najchłodniejsze, martwe i wypalone gwiazdy wciąż mają w sobie wystarczająco dużo żaru, by zamienić w żużel wszystko wokół siebie… – powiedziała w zadumie.
– Zapomniała pani o brązowych karłach, pani inżynier – stwierdził. – Taka na przykład WISE-1828… Niby gwiazda, a jest tak samo chłodna jak pani czy ja.
Sniegowa zasłoniła usta dłonią i zachichotała. Chwilę później chichot zamienił się głośny śmiech.
– Powiedziałem coś nie tak? – spytał zdezorientowany.
– Nie, skądże… Ma pan rację, pułkowniku… Zapomniałam o brązowych karłach… – wykrztusiła. Wciąż chichocząc, zdjęła okulary i otarła oczy. – Przepraszam – dodała, siląc się na poważny ton, choć usta wciąż jej drgały od tłumionej wesołości. – Niepotrzebnie sobie to i owo wizualizowałam…
Ian uśmiechnął się szeroko.
– Ma pani bujną wyobraźnię, pani inżynier. Bardzo bujną – skwitował, oddając okulary.
Smagłe policzki dziewczyny pociemniały jeszcze bardziej, tym razem z zawstydzenia. Wsunęła okulary do kieszonki na biodrze i wróciła szybkim krokiem na stanowisko sterowania.
– Nic mnie to obchodzi… mają czekać przygotowane do załadunku… A piszcie sobie choćby i do szefa sztabu… Wszystko, co macie w magazynach… Powtarzam, mam gdzieś wasze limity… – do uszu Iana dobiegły strzępy burzliwej dyskusji prowadzonej przez Luposa. Odwrócił wzrok od okna wizjera i obejrzał się w tamtą stronę.
Poczerwieniały ze złości dowódca krążownika siedział w swoim fotelu i zaciskając dłonie na ruchomym statywie mikrofonu, mówił coś przez zaciśnięte zęby. Jego posiwiałe, zazwyczaj uczesane w perfekcyjny przedziałek włosy były teraz potargane przez druciany kabłąk słuchawek, zsuwający się nieustannie w kierunku pooranego zmarszczkami czoła. Na zarumienionych, częściowo zakrytych przez okazałe bokobrody policzkach komandora wykwitły purpurowe plamki – dobrze już znana Ianowi oznaka przedawkowania stymulantów. Popielatoszary uniform dowódcy był pomięty, na jednym z rękawów ciemniała brzydka smuga, najprawdopodobniej plama smaru, ciągnąca się od ramienia aż po łokieć. Mankiet drugiego rękawa ubrudzony był z kolei czymś wściekle zielonym, wyglądającym z daleka jak grudki galarety.
„Odżywka” – pomyślał Dressler.
– Koniec dyskusji! – warknął Lupos, po czym odepchnąwszy mikrofon, zerwał się gwałtownie z fotela. Słuchawki zsunęły mu się z głowy i spadły na podłogę. Posłał je kopniakiem pod fotel. Rozeźlony, potoczył gniewnym spojrzeniem po mostku, jakby szukał kogoś, komu mógłby jeszcze nagadać do słuchu. Głowy wszystkich obecnych w pomieszczeniu pochyliły się nad pulpitami, ucichły prowadzone półgłosem rozmowy.
Widząc, że negocjacje komandora z kierownictwem stoczni dobiegły końca, Ian szybko podszedł do jego pulpitu.
– Niech zgadnę – zagaił, uśmiechając się lekko, kompletnie niewzruszony złowieszczą miną Luposa. – Kolejna potyczka z machiną urzędniczą?
– Jaka tam machina! – żachnął się rozeźlony komandor. – Zwykły gryzipiórek, któremu ubzdurało się, że może o czymkolwiek decydować! Niedoczekanie! – warknął. – Pani inżynier, proszę natychmiast rozpocząć procedurę hamowania i wytyczyć nowy, możliwie optymalny kurs. Zawracamy do stoczni! – rzucił w kierunku Sniegowej, po czym odetchnął głęboko raz i drugi, żeby się uspokoić. – Jeśli chodzi o wrak – podjął przerwany wcześniej wątek – to zajmą się nim fregaty kapitana Sellige’a. Pana zadaniem, pułkowniku, będzie zapewnienie im osłony, kiedy już znajdą się na pozycjach. – Wskazał palcem na główny ekran, na którym obok dotychczasowych wykwitły kolejne cztery symbole.
– Osłony? – Dressler miał wrażenie, że się przesłyszał. – Tym rozklekotanym, chałupniczo dozbrojonym torpedowcem? Jak?!
– Postawi pan tarczę kinetyczną – odparł Lupos. – Kazałem załadować na pokład dodatkowe zasobniki.
– Tarcza jest dobra, ale na ostrzał rakietowy, ewentualnie przeciwko myśliwcom – zaoponował rozeźlony Dressler. – Plazmy i termopiguł ani klasycznych pocisków ostrzał z działek kinetycznych, choćby nie wiem jak intensywny, nie powstrzyma! Tym fregatom nie osłona jest potrzebna, lecz pełna eskorta, i to taka, która zarówno oczyści podejście, jak i wyeliminuje wrogą artylerię.
– Przykro mi, pułkowniku, ale takimi siłami nie dysponujemy – skrzywił się Lupos. – Kanonierki i patrolowce z Sigila są zajęte konwojowaniem do baz macierzystych całej tej cywilnej hałastry, która chciała dać nogę z planety. Musimy sobie radzić tym, co jest. Ma pan godzinę na przygotowanie się do startu. Koordynaty punktu zbornego i szczegóły operacji otrzyma pan od kapitana Sellige’a.
– No dobrze – poddał się Ian. – Czy mogę jeszcze o coś zapytać?
– Oczywiście.
– Udało się w końcu zlokalizować flotę?
– Niestety nie – odrzekł Lupos. – Przepadli jak kamień w wodę.