Читать книгу Shadow Raptors. Tom 2. Sygnał - Sławomir Nieściur - Страница 4
3
ОглавлениеKrążownik „Rubież”
Układ planetarny Epsilon Eridani
Kajuta, którą przydzielił Ianowi Lupos, wyglądała tak, jakby dotąd jeszcze nie miała lokatora. Wysuwana z wnęki w ścianie prycza obłożona była fabrycznym brezentem, zaś luksusowe jak na standardy liniowego okrętu wojennego umeblowanie, w postaci kubełkowatego, wyłożonego miękką pianką fotela, okrągłego stolika z przezroczystym blatem i niewielkiej narożnej kanapy, zsunięto do jednego kąta i nakryto płachtami przezroczystej, nieco zakurzonej folii. Taką samą folią osłonięto także pulpit multimedialnego terminala oraz wielki, imitujący okno ekran, zajmujący całą ścianę.
W gniazdach zasilających wciąż tkwiły zaślepki, na zlokalizowanym przy drzwiach panelu sterowania mieniły się srebrzyście naklejki plomb. Ian pozrywał je niedbale, po czym kolejno wdusił przyciski aktywujące oświetlenie, klimatyzację oraz sam wyświetlacz.
Na jednej ze ścian ukazała się rozległa równina, porośnięta wysoką, burobrązową roślinnością, której źdźbła, przypominające kwiaty ziemskiej pałki wodnej, kołysały się z wolna na wietrze. Po amarantowym nieboskłonie sunęły kłębiaste, żółto-pomarańczowe obłoki. Daleko na horyzoncie widać było skaliste turnie, wysokie, poszarpane szczyty, poznaczone jęzorami różowawego lodu, spływającego ze zboczy niczym skrząca się lawa. W centralnym punkcie panoramy, tuż nad linią horyzontu, pomiędzy dwoma górskimi szczytami jarzyła się mdłym blaskiem tarcza Epsilon Eridani.
Ian uśmiechnął się na ten widok. „Archipelag Omua” – pomyślał. Podszedł do ściany i mocnym szarpnięciem zerwał zabezpieczającą ekran folię.
Obraz natychmiast zyskał głębię, barwy stały się żywsze, falujące łany obcej, a jednocześnie tak dobrze znajomej trawy zdawały się być na wyciągnięcie ręki, tak prawdziwe, że miał ochotę musnąć je palcami, by poczuć tę charakterystyczną, szorstką i wilgotną fakturę, którą pamiętał z dzieciństwa spędzonego na AEgirze.
Zamiast tego płynnym ruchem przesunął obraz.
Równina i ośnieżone szczyty zniknęły natychmiast, ustępując miejsca otoczonym rozlewiskiem kopulastym zabudowaniom z grubo ciosanego kamienia, pomiędzy którymi ciągnęły się rzędy cieplarni. Niskie, przeszklone budynki otoczone były wysokimi na kilkadziesiąt metrów słupami, z których każdy zwieńczony został panelem z potężnej mocy jupiterami.
Od budynków odchodziły szerokie, wyłożone kamieniem alejki wiodące do największej z kopuł, na której spłaszczonym, stanowiącym lądowisko wierzchołku bielały krępe i krótkoskrzydłe sylwetki transportowców stratosferycznych.
Kilkaset metrów za osiedlem, połączona z nim wysoką, wzmocnioną stalowymi płytami groblą, wznosiła się w niebo smukła, strzelista konstrukcja. Od jej szerokiej podstawy aż do zakończonego iglicą wierzchołka wiły się spiralnie sploty gigantycznych rur i przewodów. Z tej plątaniny co kilkadziesiąt metrów wystawały lejkowate tubusy pompujące do atmosfery życiodajną mieszaninę złożoną z azotu i tlenu. Szczyt terraformera migotał nieustannie, chłoszcząc nieboskłon zygzakami wyładowań elektrycznych, tworząc w ten sposób pierwsze zalążki warstwy ozonowej, która za kolejnych kilkaset lat mogłaby jeszcze skuteczniej chronić atmosferę AEgira przed humorami macierzystej gwiazdy.
Przesunął obraz jeszcze bardziej.
Tym razem na ekranie pojawiło się betonowe nabrzeże, wzdłuż którego kotwiczyły płaskodenne barki, kołyszące się miarowo na wzburzonej, upstrzonej płatami zielonkawej piany powierzchni Morza Omua – największego na planecie naturalnego zbiornika wodnego, wielkością dorównującego ziemskim oceanom. Niektóre z łodzi wyładowane były po brzegi stalowych burt skalnym tłuczniem, na innych ustawiono piętrowo kontenery. Na skraju kotwicowiska kołysała się na wielkich pływakach mobilna platforma startowa, utrzymywana przez przytwierdzone do grubych betonowych słupów łańcuchy. Na jej płycie, uwięziony w stalowych obejmach wyrzutni, połyskiwał cylindryczny kadłub kosmicznego masowca ze znajomym logo na dyszy silnika głównego.
– Pułkownik Ian Dressler proszony jest na pokład przeładunkowy przy śluzie numer dwa! – zabrzmiało nagle z umieszczonego nad drzwiami głośnika.
Spojrzał na chronometr i westchnął. Na podziwianie widoków z ojczystej planety zmarnował niemal kwadrans.
Wyłączył ekran, uwolnił szybko meble z pokrowców i sapiąc z wysiłku, rozstawił je w kajucie. Byle jak zwiniętą folię wepchnął pod pryczę. Po chwili namysłu aktywował również terminal osobisty, by za jego pośrednictwem wydać komendy maszynie sprzątającej oraz miniaturowym automatom sanitarnym, których stadko parkowało w zaokrąglonej wnęce. Niewiele większe od kciuka urządzenia z bzyczeniem maleńkich serwomotorów rozpierzchły się we wszystkich kierunkach, pozostawiając za sobą ścieżki lśniące czystością.
Chwilę później drzwi kwatery otworzyły się i do środka wjechała pełnowymiarowa maszyna sprzątająca. Omiatając pomieszczenie promieniem skanera, objechała je dookoła, po czym zatrzymała się przed Ianem. Ze szczeliny w korpusie wysunął się panel z listą szczegółowych poleceń do zaakceptowania przez użytkownika. Nie wczytując się zbytnio w ich treść, Dressler zaznaczył wszystkie pozycje, po czym wyszedł na korytarz. Drzwi zamknęły się za nim z cichym sykiem.
Idąc w stronę wind, dopiął bluzę uniformu i zacisnął mocniej pas z kaburą miotacza plazmy. Zabrana z habitatu broń była cięższa od standardowej i ściągała pas na biodro, przez co umieszczony poprzecznie kanciasty zbiorniczek z gazem przy każdym kroku obijał się o udo.
Członkowie załogi witali Iana życzliwymi uśmiechami, jakiś stażysta nawet zasalutował, co prawda dość nieregulaminowo, bo do odkrytej głowy, ale pułkownik jakoś nie miał ochoty karcić za to młodzika, mało tego, odwzajemnił pozdrowienie w ten sam sposób, przyłożywszy do czoła wyprostowane cztery palce. Chłopak aż pokraśniał z dumy.
W hangarze, mimo iż pogotowie bojowe zostało odwołane, nadal wrzało jak w ulu. Długie na sto i szerokie na pięćdziesiąt metrów pomieszczenie zastawione było stosami skrzyń po wielkokalibrowej amunicji kinetycznej, ułożonymi w zgrabne piramidki wielkimi butlami, w których jeszcze niedawno chlupotała wysokooktanowa mieszanka do artylerii plazmowej. Pod jedną ze ścian sterczały w szeregu opróżnione ze śmiercionośnego ładunku moduły wyrzutni rakiet. Pośród tego bałaganu krążyły autonomiczne wózki transportowe, samobieżne automaty do demontażu oraz kręcili się ubrani w jaskrawopomarańczowe kombinezony ochronne członkowie personelu technicznego.
– Śluza numer dwa? – zawołał Ian do najbliższego z nich, usiłując przekrzyczeć przeraźliwy wizg diaksa, którym tamten przecinał właśnie gruby jak męskie przedramię element, spinający dwie na oko stulitrowe butle po jakiejś mieszance. Tryskający spod diamentowego ostrza snop iskier zasypywał świetlistą kaskadą pracujący nieopodal automat przeładunkowy, znacząc nieskazitelnie biały korpus maszyny punkcikami wypalonej gorącem czerni.
Nie przerywając pracy, mężczyzna wskazał głową w stronę piętrzącego się w drugim końcu hali stosu metalowych zasobników, do którego jakiś automat właśnie dokładał kolejny pojemnik. U podstawy składowiska, ustawiony na ukośnym rusztowaniu, obracał się taśmociąg. Jego karbowany pas transmisyjny znikał w ciemnym, kwadratowym otworze w ścianie. Przy taśmociągu, pod stalowym daszkiem osłaniającym panel sterowania kulił się technik, obserwujący wyświetlacz maszyny.
Wejście do śluzy znajdowało się kilka metrów dalej, tuż obok okrągłego wlotu kanału wentylacyjnego. Stało przy nim dwóch ludzi, jeden w skafandrze próżniowym, drugi tylko w lekkim, polowym uniformie, z przewieszoną przez ramię staromodną brezentową torbą.
Ian natychmiast rozpoznał porucznika Mossa. Bacząc, by nie dostać się pod koła któregoś z wózków transportowych, szybko pokonał labirynt kontenerów i skrzyń.
– Dobrze pana widzieć, pułkowniku. – Oficer uśmiechnął się na jego widok. – Właśnie kończymy załadunek kinetyków.
Wskazał piramidkę skrzynek. Na zatrzymanym chwilowo taśmociągu stały już następne zasobniki z amunicją.
– Obecny tutaj sierżant Marlow i jego drużyna – Moss poklepał przyjacielsko po ramieniu mężczyznę w skafandrze, a następnie zatoczył ręką krąg – zamontowali na pańskim okręcie kilka udogodnień i, co najważniejsze, doprowadzili do porządku poszycie modułów torpedowych.
– Udogodnień? – Ian spojrzał na mechanika.
– Jakie tam udogodnienia… – machnął ręką Marlow, choć w jego głosie dało się wyczuć nutkę dumy z dobrze wykonanej pracy. – Wgraliśmy nowy soft, przeczyściliśmy komponenty systemu podtrzymywania życia, doprowadziliśmy też do porządku główny przedział torpedowy. Wie pan, że były w nim dwie torpedy, do tego uzbrojone?
– Co?! – Ian wytrzeszczył oczy. Po plecach przeszły mu ciarki. Przypomniał sobie pokryte warstewką kurzu i rdzy metalowe tuleje, o które obijał się jego pojemnik podróżny, gdy startowali ze skazanego na zagładę habitatu.
– Tkwiły sobie w bocznych podajnikach. Gdyby w przedziale działały czujniki masy, rozpyliłoby was na atomy w momencie uruchomienia głównego silnika.
– Matko Ziemio… – jęknął Moss.
– Nie wiem, kto i skąd wytrzasnął ten okręcik, ale na pana miejscu skopałbym mu solidnie tyłek, a potem wysłał na kilkumiesięczny kurs doszkalający – stwierdził z niesmakiem sierżant.
– Najlepiej na którąś ze stacji demontażowych w pasie asteroid – dodał Moss.
– Hmm… – Ian zmarszczył brwi. – Wiem, kto inwentaryzował tę krypę, i możecie być pewni, że przy pierwszej okazji przeprowadzę z nim stosowną pogadankę.
Za jego plecami rozległ się głośny brzęk – na pasie transmisyjnym wylądowała kaseta z przeciwpancernymi fleszetami.
– Chce pan zobaczyć swoją brykę? – zapytał Marlow, wskazując na wbudowany w ścianę pulpit sterowania śluzą, którego częścią był ekran. – Przełączę na widok z kamer.
Podszedł do konsoli i obrócił przełącznik.
Na monitorze pojawił się podświetlony przez reflektory pozycyjne spód krążownika oraz fragment jego opancerzonej pionowej płetwy, stanowiącej rusztowanie dla dolnego silnika manewrowego. To właśnie do podstawy płetwy, a konkretniej wielkich haków przyśrubowanych do masywnych tytanowych płyt, przycumowany był torpedowiec.
Czterdziestometrowej długości kadłub, wyglądający trochę jak zlepek metalowych sześcianów, połączony był z burtą krążownika dwoma szerokimi tulejami oraz niezliczoną ilością kabli i przewodów, których sploty znikały w szczelinach serwisowych między klapami poszycia krążownika.
Wokół torpedowca unosiły się na linkach asekuracyjnych wygaszone już automaty naprawcze.
– Uzupełniliśmy ubytki pancerza reaktywnego – powiedział Marlow, wskazując dłonią w rękawicy środkowy, największy moduł torpedowca, na którego ścianach widniała nieregularna mozaika błyszczących nowością płytek. – W środku również wszystko lśni. No, prawie wszystko. W jednej z komór amunicyjnych zainstalowaliśmy moduł sanitarny i automat kuchenny, całkiem przyzwoicie zaopatrzony – dodał z dumą.
Wpatrzony w ekran Ian uśmiechnął się z aprobatą, przypomniawszy sobie płaty rdzy i fragmenty zaczepów, które jeszcze niedawno posypały mu się na głowę, gdy po raz pierwszy otwierał właz do przedziału torpedowego, oraz smętne pozostałości po wyposażeniu modułu socjalnego.
– Gotów, pułkowniku? – Moss położył dłoń na dźwigni otwierania śluzy.
– Oczywiście. – Ian obmacał się po kieszeniach kombinezonu, sprawdzając, czy ma przy sobie najpotrzebniejsze drobiazgi. Misja, którą zlecił mu komandor, nie należała do skomplikowanych ani specjalnie czasochłonnych, dlatego też większość swoich rzeczy zdecydował się pozostawić na krążowniku.
Drzwi śluzy otworzyły się bezszelestnie, z oświetlonego ostrym blaskiem lamp ultrafioletowych wnętrza buchnęło zimne powietrze i kłęby przesyconej środkami chemicznymi pary dekontaminacyjnej, które po kilku chwilach zostały wchłonięte przez wentylatory, umieszczone po obu stronach wejścia.
– A cóż to za nowe zwyczaje? – zdziwił się Ian, robiąc krok do tyłu, by uniknąć kontaktu z wirującym oparem. Porucznik Moss też się wycofał.
– Radiacja – wyjaśnił Marlow, opuszczając przesłonę hełmu. Na jej lustrzanej powierzchni natychmiast osiadły kropelki rosy. – Epsilon Eridani ma coraz większą czkawkę, swoje dołożyła też anihilacja habitatu i rdzenia napędowego Oumuamua. W całym sektorze aż skwierczy od wysokoenergetycznych cząstek – powiedział przytłumionym głosem.
– Czyli konieczny będzie skafander? – skrzywił się Ian. Lot mógł potrwać nawet kilkanaście godzin, wystarczająco długo, by dały o sobie znać potrzeby fizjologiczne, a on nienawidził tych wszystkich rurek wtykanych w otwory ciała.
– Niestety. PF-2 nie posiada emiterów elektromagnetycznych ani ekranów antyradiacyjnych – odrzekł Marlow.
– Po cholerę mi zatem sanitariat? – burknął Ian z kwaśną miną.
– Oczywiście może pan zdjąć skafander, gdy zajdzie taka… hmm… potrzeba. – Marlow wzruszył ramionami. – Tylko że potem nie obejdzie się bez solidnej kuracji odnawiającej.
– Jakie natężenie? – spytał Ian.
– Pięć sivertów – poinformował sierżant, spoglądając na wskazania wszytego w rękaw kombinezonu miernika.
– Da się przeżyć.
– Pięć na godzinę.
– Bywało gorzej.
– Ale to tutaj, pułkowniku. Przy śluzie.
– Dopiero teraz to mówisz?! – Jako pierwszy zareagował Moss, jak oparzony odskakując i niemal przewracając się o jedną ze skrzyń.
– Spokojnie, poruczniku, to tylko emisja ze śluzy – roześmiał się Marlow. Podszedł do wejścia i wskazał stojący w kącie pomieszczenia stojak ze skafandrami. – Będzie pan musiał szybko wskoczyć w te ciuchy, bo w łączniku jest jeszcze gorzej – powiedział do Iana. – Oczywiście na pokładzie można się będzie od czasu do czasu, że tak powiem, rozpancerzyć, niemniej proszę z tym uważać. Bardzo uważać – podkreślił. – Ekspozycja okrętu na promieniowanie trwa już od jakiegoś czasu, więc nawet gdy opuści pan najgorętszy rejon, poszycie długo jeszcze będzie je oddawać. Skaziliśmy tą kolizją naprawdę spory kawałek przestrzeni.
– Będę o tym pamiętał – zapewnił Ian, po czym zdecydowanym krokiem wszedł do skrzącego się od szronu wnętrza komory.
Kilka minut później, okutany w kombinezon próżniowy, przecisnął się przez łączący obie jednostki harmonijkowy tunel i wszedł, a właściwie wczołgał się przez wąski właz awaryjny do przedniego modułu torpedowca, czyli tam, gdzie znajdowała się kabina pilotów. Usadowiwszy się w fotelu, w pierwszej kolejności spojrzał na wskazania aparatury pomiarowej. Ostrzeżenia Marlowa przed nadzwyczajnie wysokim poziomem radiacji wcale nie były przesadzone.
Następne minuty Dressler poświęcił na sprawdzenie systemów bojowych i diagnostykę układu napędowego, zwłaszcza silników manewrowych, których obłe korpusy od samego początku, czyli od momentu, gdy po raz pierwszy ujrzał torpedowiec w hangarze remontowym Habitatu Czwartego, wyglądały na o wiele bardziej wyeksploatowane niż reszta podzespołów.
Wykorzystując fakt, że obwody logiczne torpedowca wciąż jeszcze były podpięte do komputerów krążownika, pobrał szczegółowe dane dotyczące aktualnej pozycji wykrytych przez „Rubież” obiektów w sektorze. Następnie uruchomił lidar i zainicjował proces ekstrapolacji.
Ekrany na pulpicie sterowania natychmiast rozświetliły się różnokolorowymi wykresami przewidywanych trajektorii i kolumnami danych astrolokacyjnych, aktualizowanych na bieżąco, na podstawie wyników skanowania lidarem.
Gdy Ian sprawdzał dane, za szybą kabiny przeleciał majestatycznie automat spawalniczy, wciągany właśnie na pokład krążownika. Umieszczone na końcu manipulatorów robota elektrody musnęły kadłub torpedowca, odrywając jedną z zamontowanych przez zespoły naprawcze płytek pancerza. Nafaszerowany materiałem wybuchowym plaster kompozytu odpłynął w przestrzeń, by po chwili zniknąć z pola widzenia.
– Przepraszam, panie pułkowniku! – zatrzeszczał w słuchawkach hełmu głos Marlowa. – Poluzowała się linka holownicza. Mam tam jeszcze parę maszyn, podeślę którąś, żeby załatała ten ubytek.
Ian pochylił się w stronę szyby, by przyjrzeć się uszkodzeniom. W powstałej pomiędzy płytkami luce połyskiwał brudnym srebrem metal właściwego poszycia.
– Nie ma takiej potrzeby, sierżancie – powiedział po chwili. – To tylko jedna mała płytka. – Na wszelki wypadek obejrzał się przez ramię na zamontowany nad wejściem błyszczący nowością panel sygnalizatora uszkodzeń. Umieszczone na nim kontrolki jarzyły się uspokajającą zielenią.
– W takim razie ściągam roboty na pokład – odrzekł mechanik. – Proszę zamknąć wewnętrzne grodzie, za parę minut odłączone zostaną tuby transportowe. Panel zamykania znajdzie pan w lewym podłokietniku. Po odcumowaniu proszę odejść na dolnym silniku manewrowym, inaczej wytopi nam pan dziurę w poszyciu.
– Hydrazyna? – domyślił się natychmiast Ian. Już wiedział, z jakiego powodu obudowy i dysze silników manewrowych torpedowca są w tak opłakanym stanie i dlaczego okręt zamiast parkować w bezpiecznym, ekranowanym hangarze eskortowców, cumuje na zewnątrz, skierowany częścią dziobową do osi poprzecznej krążownika.
– Właśnie tak – potwierdził jego przypuszczenia Marlow. – Ktoś naprawdę mocno improwizował, remontując ten okręt. Zastanawiam się, jakim cudem zamierzał zalegalizować tę prowizorkę. Przecież ten PF-2 nawet reaktor ma nieoryginalny, wymontowany z jakiejś kanonierki i niekompatybilny z systemem chłodzenia. Nie ma pan pojęcia, jakie mieliście szczęście, że „Rubież” była w pobliżu, gdy rozpoczęliście lot. W ciągu kilku godzin stopiłby wam się rdzeń. Oczywiście wymieniłem co trzeba i teraz wszystko powinno chodzić jak w zegarku. Proszę mieć jedynie oko na bank pamięci. Jest dokumentnie zapchany jakimś zaszyfrowanym syfem, którego nijak nie dało się wykasować. Wolnego miejsca zostało raptem kilka procent. Po pana powrocie wymienimy kości pamięci na nowe, fabrycznie czyste.
– Dziękuję, sierżancie.
Ian rozejrzał się po kabinie. Pomieszczenie miało mniej więcej sześć metrów kwadratowych, z czego większość zajmował pulpit sterowania i dwa kubełkowate, mocno zużyte piankowe fotele, dotykające wysokimi oparciami tylnej ściany, do której przymocowano pasy uprzęży bezpieczeństwa. Sama ścianka, powleczona brudnoszarym laminatem, pokryta była pajęczyną chaotycznie porozciąganych różnokolorowych przewodów i kabli, prowizorycznie doczepionych za pomocą wbitych w laminat metalowych zszywek. Tu i ówdzie widniały ciemniejsze prostokąty i pasy, ślady po zdemontowanych przez ekipę inżynieryjną urządzeniach.
– Dobra robota – pochwalił Dressler.
– E tam, to tylko prowizorka, pułkowniku. Gdybyśmy mieli więcej czasu i więcej zapasowych części, wyrychtowalibyśmy go panu na błysk.
– I tak wygląda o niebo lepiej niż przedtem.
– Działać też będzie o niebo lepiej, przekona się pan.
– Wierzę, sierżancie. I jeszcze raz dziękuję.
– Zawsze do usług, pułkowniku – roześmiał się Marlow. – Automaty już zabrane – dodał po chwili. – Rozpoczynam procedurę składania kołnierzy. Proszę zabezpieczyć przedziały.
W słuchawkach ponownie zatrzeszczało, po czym rozległo się kliknięcie wyłączanego mikrofonu. Widoczny za szybą fragment łącznika, przez który Ian wszedł na pokład torpedowca, zapadł się nagle w sobie, a na jego ażurowym usztywnieniu rozbłysły pulsującą czerwienią lampy ostrzegawcze.
Pułkownik podniósł górną część podłokietnika i kolejno uruchomił mechanizmy opuszczania grodzi, a następnie przypiął się do fotela – po zwolnieniu uchwytów cumowniczych wyłączona zostać miała również wiązka grawitacyjna, a jemu niespecjalnie uśmiechała się perspektywa obijania się po całym kokpicie jak piłka.
W momencie, gdy zapinał ostatnią klamrę, okręt zadrżał lekko, jakby szturchnięty od spodu. Wlewające się do kabiny światło z lamp pozycyjnych krążownika zmieniło barwę z jaskrawobiałej na kremowożółtą, blachy pod stopami Iana zatrzeszczały, a następnie rozległo się przeraźliwe skrzypienie mechanizmu wciągającego do wnętrza torpedowca teleskopowe pręty cum dziobowych.
Niedługo potem systemy „Rubieży” zakomunikowały wygaszenie wiązki grawitacyjnej, a następnie przysłały długą listę zawierającą standardowe wytyczne procedury odcumowania.
Pomny sugestii sierżanta, Dressler uruchomił dolny silnik manewrowy, szybko skorygował ustawienie dyszy, po czym, delikatnie regulując dopływ paliwa do komory spalania, odprowadził torpedowiec na bezpieczną odległość od burty krążownika i wystającej zeń ogromnej płetwy.
W słuchawkach znowu rozległy się trzaski zakłóceń. Po kilku chwilach przebił się przez nie głos komandora:
– I jak tam okręt, pułkowniku? Mechanicy się spisali?
– Jestem pod wrażeniem – odrzekł Dressler zupełnie szczerze. – Marlow zna się na rzeczy.
– Doskonale. Fregaty ustawiają się już na pozycjach. Powiadomiłem kapitana Sellige’a, że dołączy pan do jego eskadry. Za chwilę otrzyma pan współrzędne celu i dedykowany kanał komunikacji z formacją. Powodzenia.
– Dziękuję. – Ian wyświetlił na ekranie rejestr komunikatów operacyjnych.
Plik z danymi dotyczącymi aktualnej i docelowej pozycji okrętów, które miał ochraniać, znajdował się na górze listy, opatrzony klauzulą „pilne”. Otworzył go i skopiował dane do pamięci systemu nawigacyjnego.
– Współrzędne przyjęte – oznajmił, ale nie doczekał się odpowiedzi. Być może zagłuszyły ją trzaski zakłóceń, a może Lupos po prostu się rozłączył.
W tej chwili nie miało to już większego znaczenia. Sprawdziwszy, czy klamry uprzęży są dociśnięte, Dressler sięgnął do panelu aktywatora napędu głównego.