Читать книгу Ponad światem - Scott Ellsworth - Страница 10

Czekany i smokingi

Оглавление

Deszcz bębnił o dachy Londynu już od tygodnia, co jakiś czas ustając, by po chwili rozpadać się na nowo.

Zmywał sadzę z okien pałacu westminsterskiego i przesączał się przez skórzane podeszwy butów sklepikarzy i urzędników spieszących do pracy po mokrych chodnikach. Piętrowe autobusy toczyły się tam i z powrotem po Oxford Street, niczym olbrzymie mechaniczne żuki, z wycieraczkami pracującymi sumiennie w takt na trzy drugie, podczas gdy w Regent’s Park opiekunowie zoo znów byli zmuszeni zostawić włączone lampy UV w niemal opustoszałych wolierach. Nawet kieszonkowcy na Piccadilly Circus zmyli się, poszukując bardziej obiecujących miejsc gdzieś pod dachem. Wreszcie jednak w poniedziałkowy ranek 25 maja 1931 słońce łaskawie wyjrzało zza chmur, osuszyło chodniki i otworzyło okna, zarówno w obskurnych mieszkankach, jak i eleganckich kamienicach, i wypełniło złotymi promieniami Galerię Szeptów w katedrze św. Pawła. Przez noc, pomimo spalin, smrodu i cuchnących wyziewów drugiej pod względem wielkości metropolii świata, powietrze nagle stało się inne. Wyglądało na to, że tego roku lato jednak zawita do Londynu.

Zecerzy z „The Timesa”, pochyleni poprzedniej nocy nad makietami stron w biurach na Queen Victoria Street, miłościwie określiliby jeden z ukazujących się tego ranka artykułów mianem wypełniacza – była to krótka informacja, taka, która trafiała do druku głównie dlatego, że idealnie pasowała do pustej przestrzeni pozostałej po rozmieszczeniu najważniejszych treści. Ten konkretnie tekścik, zagrzebany na stronie dziewiątej, był trzyakapitową relacją pod tytułem Kanczendzonga.

Artykuł donosił, że tego dnia grupa dziewięciu niemieckich i austriackich himalaistów wyrusza z Monachium do Indii, gdzie planują pierwsze w historii wejście na trzeci najwyższy szczyt świata. „Nowatorstwo tego bezprecedensowego przedsięwzięcia – podawał anonimowy tekst – polega na tym, że próba zdobycia Kanczendzongi zostanie podjęta na przełomie sierpnia i września, to jest w porze monsunowej”. Krótka wzmianka kończyła się informacją, że „«The Times» będzie zamieszczał komunikaty na temat lokalizacji obozów i jaskiń lodowych w bocznych graniach Kanczendzongi oraz relacjonował atak na szczyt”.

Rzecz jasna, niewielu londyńczyków w ogóle zobaczyło ten tekst. Większość pozostałych w mieście gazet, a także prezenterzy BBC całkowicie pominęli tę wiadomość. Nawet ci czytelnicy „The Timesa”, którzy znad tostu i filiżanki herbaty w kuchni zawiesili wzrok na artykule, i ci, którzy dostrzegli go stłoczeni ramię w ramię w metrze w drodze do pracy, nie przywiązali zbytniej wagi do komunikatu o nadziejach paru zagranicznych pasjonatów gór. Nawet wśród osób mających jako takie pojęcie o górskich wyprawach niedatowany tekst w „The Timesie” wywołał nie więcej niż kilka odchrząknięć czy stłumionych ziewnięć.

I nie bez powodu.

Anglicy niemal przez wiek plasowali się w światowej czołówce zdobywców gór. Chociaż wywodzili się z narodu wyspiarzy, a na ich najwyższy szczyt – Scafell Pike, niespełna tysięcznik leżący w Lake District – można wejść spacerkiem w październikowe popołudnie, wspinacze ze Zjednoczonego Królestwa byli powszechnie uważani za najznakomitszych na świecie. Rasa zawziętych śmiałków-obieżyświatów, jeśli nie wynalazła wspinania, to przynajmniej wprowadziła go we współczesność. Podczas jednej szalonej dekady w połowie XIX wieku, kiedy to po raz pierwszy w historii zdobyto trzydzieści sześć potężnych szczytów w Alpach, Brytyjczycy byli odpowiedzialni za trzydzieści jeden z tych sukcesów. To Anglik, nie Szwajcar, Niemiec czy Włoch, pierwszy stanął na Matterhornie. Inne narody również mogły się poszczycić wielkimi wyczynami, ale nikt nawet nie zbliżył się do rekordu ustanowionego przez Brytyjczyków.

To jeszcze nie wszystko. Brytyjscy wspinacze jako pierwsi zaczęli regularnie używać czekanów, solidnych narzędzi w kształcie litery T z grotem u spodu oraz dziobem i łopatką u góry, które miały wkrótce stać się symbolem wysokogórskich wypraw. To londyński producent lin był autorem pierwszej na świecie liny wspinaczkowej, a brytyjscy wspinacze pierwsi zaprojektowali namioty wyprawowe. W epoce, gdy większość populacji mieszkała z dala od gór lub w ogóle starannie ich unikała, panowie z Oksfordu i Cambridge, odziani w wełenki z High Street, taszczący w plecakach herbatę w puszkach z luksusowego domu towarowego Fortnum’s, byli regularnie widywani, jak ślizgają się po oblodzonych graniach Bóg wie gdzie, wiele mil od najbliższych osad ludzkich. Można debatować, czy ich poczynania były słuszne, pewne jest jednak to, że Anglicy – i Angielki – zwyczajnie nie mogli powstrzymać się od chodzenia w góry.

Duchowe źródło całej tej górskiej aktywności nie biło jednak z Alp, Lake District, szczytów Ben Nevis czy Snowdon. Wytrysło ono pod numerem dwudziestym trzecim przy Savile Row w Londynie, w prostej, acz eleganckiej osiemnastowiecznej kamienicy stojącej na granicy ekskluzywnej dzielnicy Mayfair. Alpine Club (Klub Alpejski), którego siedziba mieściła się na piętrach drugim i trzecim, nie tylko był najstarszym towarzystwem górskim na świecie, ale należał do najbardziej elitarnych organizacji w całej Wielkiej Brytanii. Klub wyróżniało jednak coś więcej niż członkowie, którzy wywodzili się z wyższych sfer, a wielu szczyciło się adresem zamieszkania w wytwornej dzielnicy Belgravia i sznurem tytułów przy nazwisku. Towarzystw mogących się pochwalić podobnymi listami działaczy było w Londynie na pęczki.

Członkowie Alpine Club niespiesznie, lecz skutecznie, wspinali się po przyprawiających o zawrót głowy granitowych ścianach w Chamonix, stawiali czoła bandytom oraz wyjącym wichrom Kaukazu i ostatkiem sił wdrapywali się na skuty lodem, bezimienny szczyt w Andach, nie bacząc na sine palce i puste żołądki. Obecność w tym znamienitym towarzystwie była całkowicie uzależniona od wyroku klubowych działaczy i chociaż kilku zuchwałych outsiderów entuzjastycznie i bez sprzeciwu przyjęto na salony, a nawet powierzono im pewne klubowe funkcje, to jednak pełnego członkostwa nie można było kupić. Można sobie było na nie jedynie zasłużyć i opłacić słonym potem wylanym w najtrudniejszych terenach górskich świata.

Było jednak coś jeszcze, co łączyło kilkuset członków Alpine Club, a mianowicie podejście do życia wykraczające poza bezpieczną sumkę na koncie w banku, szacowną małżonkę i grzeczne dzieci, whisky i cygara w barze pięciogwiazdkowego hotelu Claridge’s. Niektórzy korzystali głęboko z mistycznych źródeł romantyzmu, z jego euforią zarówno dla przyrody, jak i człowieka, z jego paradą romantycznych bohaterów, takich jak lord Byron czy Shelley, którzy odnajdywali spełnienie z dala od nieznośnych londyńskich tłumów. Inni czerpali inspirację z bohaterów narodowych, sobie współczesnych i dawnych, z szekspirowskiego Henryka V, wyruszającego „raz jeszcze, druhy, na wyłom, raz jeszcze”4, z lorda Nelsona, który odwrócił bieg bitwy pod Trafalgarem, czy z George’a Gordona, bohatera Chartumu, bez lęku stającego przed ostrymi jak brzytwa bułatami pięćdziesięciotysięcznej armii derwiszów. Wielu członków Alpine Club uważało góry za miejsce odurzające jak żadne inne, gdzie każdy aspekt istnienia – fizyczny, umysłowy, duchowy – potęgował się do granic możliwości.

Każdy z nich w taki lub inny sposób wierzył, że życie należy przeżyć. Dla brytyjskich wspinaczy-obieżyświatów, niezależnie, czy działali ku chwale króla i korony, czy dla własnej satysfakcji, oznaczało to sprawdzanie swoich sił na najbardziej onieśmielających szczytach naszej planety. A kiedy już się sprawdzili – pokonując przerażenie powstrzymujące stopy i dłonie przed przesuwaniem się po oblodzonej grani nad wielesetmetrową przepaścią, która w każdej chwili mogła stać się skalistą mogiłą, albo doświadczając oślepiającej zamieci na wysokości czterech tysięcy metrów – byli trwale odmienieni. Gdy lata ich górskiej świetności mijały, rozniecali na powrót uczucia i wspomnienia w towarzystwie współplemieńców nad truite meunière, pommes parisienne i butelkami Pouilly-Fuissé5 na dorocznej uroczystej kolacji Alpine Club.

Tak właśnie było w przypadku tych, którzy wrócili.

Śmiertelne niebezpieczeństwo wynikające z górskich podbojów nie było bynajmniej hipotetyczne. Podczas pierwszego w historii wejścia na Matterhorn trzej brytyjscy alpiniści oraz ich francuski przewodnik spadli w przepaść, ponosząc śmierć, po tym jak najmłodszy w całym zespole pośliznął się i zerwał linę. W kolejnych dekadach wielu innych zginęło z powodu uderzenia kamieniem, utraty równowagi, nagłych upadków i zwykłego pecha. Henry Fox, doświadczony wspinacz i wschodząca gwiazda Alpine Club, zaginął w Kaukazie, natomiast Alfred Mummery, bodaj najznakomitszy brytyjski alpinista swojej epoki, stracił życie w lawinie w 1895 roku. Humphrey Owen Jones i Muriel Gwendolyn Edwards zginęli podczas własnego miesiąca miodowego, kiedy ich przewodnik potknął się, ściągając ich z pomniejszego szczytu w masywie Mont Blanc. Z kolei George Mallory i Sandy Irvine 8 czerwca 1924 podjęli próbę zdobycia Mount Everestu – i nikt więcej nie widział ich żywych.

Ta ostatnia tragedia była szczególnie bolesna.

Mallory był nie tylko ukochanym członkiem Alpine Club, ale też człowiekiem pełnym życia, chodzącą siłą i energią. Czarujący, obdarzony błyskotliwym poczuciem humoru, do tego szalenie przystojny, doprowadzał do omdlenia wiele kobiet i sporo mężczyzn. „Wielkie nieba! – pisał o Mallorym angielski poeta Lytton Strachey. – Ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, ciało jak spod dłuta Praksytelesa, a twarz, to niewiarygodne, łączy tajemnicę Botticellego z wytwornością i delikatnością chińskiej ryciny”. Mallory co jakiś czas zaznaczał swoją obecność w Grupie Bloomsbury, londyńskim towarzystwie pisarzy i artystów, którzy spoglądali na konwencjonalne społeczeństwo spod uniesionych brwi, i pracował dorywczo jako wykładowca w Cambridge. Jego prawdziwym powołaniem było jednak wspinanie. Nie tylko odegrał pierwszoplanową rolę w trzech wyprawach na Mount Everest, ale to właśnie on, zapytany, dlaczego pragnie wejść na najwyższy szczyt świata, zaserwował ripostę cytowaną odtąd przez wszystkich wspinaczy: „Ponieważ istnieje”. Nieulękły, skromny, do tego wywodzący się z odpowiednio wysokich sfer, był modelowym przedstawicielem brytyjskich zdobywców gór.

Śmierć Mallory’ego uderzyła w czułą strunę wyspiarskiego narodu. U niektórych obudziła wspomnienie o innym poległym bohaterze, eksploratorze polarnym Robercie Falconie Scotcie, i jego niefortunnej próbie zdobycia bieguna południowego dwanaście lat wcześniej. Innym Mallory i Irvine przypominali o braciach, synach i mężach poległych w czasie pierwszej wojny światowej. Dziennikarze, anglikańscy pastorzy i dyrektorzy szkół wypisywali panegiryki w hołdzie dwóm poległym wspinaczom, ale dopiero specjalna ceremonia pogrzebowa ku ich czci w pełni ukazała, jak wiele znaczyli. Pośród setek żałobników, którzy tego rześkiego październikowego poniedziałku wypełnili sanktuarium św. Pawła w Londynie, zjawił się sam Jego Wysokość Król Jerzy V. Nie zdarzyło się dotąd – nigdy, nigdzie – by jakikolwiek wspinacz został tak wyróżniony.

Tymczasem pod numerem dwudziestym trzecim przy Savile Row nie trzeba było długo czekać, by ruszyły tryby wielkiej machiny. Mallory’ego i Irvine’a opłakiwano serdecznie i szczerze, lecz najpilniejsze pytanie brzmiało: kiedy uda się zorganizować następną ekspedycję na Mount Everest? Raptem kilka dni po pożegnaniu śmiałków w katedrze św. Pawła Alpine Club rozesłał po kraju swoich rzeczników, by zdobyli społeczne poparcie dla takiego przedsięwzięcia. Jeszcze lepsza okazja nadarzyła się tego samego roku, tyle że później – a wraz z nią jeszcze większe kłopoty. By zdobyć fundusze na ostatnią wyprawę Mallory’ego, zawarto porozumienie z byłym żołnierzem i poszukiwaczem przygód o oryginalnym nazwisku John Baptist Lucius Noel, który podjął się nakręcenia filmu dokumentalnego o ekspedycji w 1924 roku. Plan zakładał, rzecz jasna, że obraz ukaże triumf pierwszego zdobycia ośmiotysięcznika. Kiedy jednak wyprawa zakończyła się tragicznie, a po Mallorym i Irvinie ślad zaginął, wszelkie oczekiwania wobec filmu porzucono.

Niczym niezrażony Noel postanowił nie rezygnować z tworzenia wielkiego widowiska. Gdy dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem 1924 roku nadszedł czas premiery The Epic of Everest (Epopeja Everestu), filmowiec i impresario przeobraził teatr Scala w pobliżu Bedford Square w miniaturowy Tybet, z olśniewającymi, ręcznie malowanymi widokami Himalajów. Stały się one tłem dla hipnotyzującego występu siedmiu tybetańskich mnichów, którzy tańczyli i nucili monotonnie przy hałaśliwym akompaniamencie trąbek, mis tybetańskich, dzwonków i bębnów uderzanych pałeczkami wykonanymi z ludzkich kości udowych. Sam film, z niektórymi scenami kręconymi na wysokości nawet siedmiu tysięcy metrów, był fascynujący. Nikt wcześniej nie widział niczego podobnego. Noelowi opłaciło się zaryzykować. The Epic of Everest stał się kasowym hitem, wyświetlanym w pełnych po brzegi salach kinowych w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.

Ale nie w Tybecie.

Konserwatywne władze religijne w Lhasie nie kryły oburzenia, zarówno z powodu tańczących mnichów, jak i filmowych scen portretujących Tybetańczyków jako ludzi dziecinnych, brudnych i zawszonych. W odpowiedzi odcięły dostęp do Everestu. Żaden brytyjski wspinacz nie miał się zbliżyć do góry w 1925 roku. Kiedy w kolejnym roku zredagowano wniosek o zezwolenie na nową ekspedycję na Mount Everest, brytyjski oficer dyplomatyczny w Lhasie nawet nie trudził się, żeby przekazać go tybetańskim władzom. Wspinacze z Alpine Club musieli czekać w napięciu, mając nadzieję, że tybetański rząd ochłonie i na powrót otworzy bramę do Everestu.

Czekali pięć lat.

*

We wrześniu znów zaczął padać deszcz.

Lato roku 1931 było w Londynie ciepłe i wietrzne. Trzęsienie ziemi w Ławicy Dogger na Morzu Północnym zadzwoniło filiżankami daleko na północ, bo aż w Manchesterze, a psy czmychnęły pod łóżka nawet w Birmingham. Gandhi przybył do Londynu 12 września 1931, by wziąć udział w II Konferencji Okrągłego Stołu w sprawie reform Indii, gdzie poinstruowano go dobitnie, by odwołał protesty w postaci obywatelskiego nieposłuszeństwa wobec radży. Nazajutrz brytyjski dwusilnikowy samolot napędzany silnikami Rolls Royce’a zwyciężył drugi raz z rzędu w dorocznym Pucharze Schneidera, odnotowując światowy rekord – niemal pięćset pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Z kolei w Londynie angielski kompozytor Edward Elgar w asyście muzyków londyńskiej filharmonii uświetnił swą obecnością otwarcie nowiutkiego studia nagrań w wiekowej posiadłości pod numerem trzecim przy Abbey Road.

Na Savile Row jesień przyniosła zgoła inne wieści. Członków Alpine Club zmroziła seria sensacyjnych raportów z pierwszej ręki, opublikowanych w „The Timesie”, a traktujących o niemieckiej wyprawie na Kanczendzongę. Dwudziestego szóstego września dziennik doniósł, że wspinacze z Monachium dotarli na wysokość siedmiu tysięcy metrów na górze uważanej wówczas za drugi najwyższy szczyt naszej planety. „Największe trudności techniczne i wszelkie inne są już za nami – pisał kierownik wyprawy. – Silna grupa sześciu wspinaczy i czterech tragarzy, zaopatrzona w prowiant na dwa tygodnie, czeka w gotowości w najwyższym obozie, by przypuścić atak na szczyt Kanczendzongi”.

Komunikat zrobił na nich piorunujące wrażenie. Podczas gdy londyńskie towarzystwo wspinaczkowe tkwiło w swoistym czyśćcu, pielęgnując nadzieję, że kiedyś w końcu dane im będzie zmierzyć się z Everestem, zespół niemieckich himalaistów zajął pozycję, z której mógł – jako pierwszy w historii – stać się zdobywcą jednego z najpotężniejszych himalajskich gigantów. Do Brytyjczyków dotarło, że w swoich wysokogórskich przedsięwzięciach mają teraz rywala. Nie zdawali sobie tylko sprawy, jak poważna jest to konkurencja.

Ponad światem

Подняться наверх