Читать книгу Ponad światem - Scott Ellsworth - Страница 7
ОглавлениеProlog. Ostatnie miejsce na ziemi
Prolog
Ostatnie miejsce na ziemi
W gęstniejącym mroku lat 30., kiedy wichry wojny zaczynały huczeć w kanclerstwach i ministerstwach obrony Europy Środkowej i Dalekiego Wschodu, a dyktatorzy wodzili palcami po mapach, trwał jedyny w swoim rodzaju wyścig. Nie określono konkretnego miejsca startu, nie wyznaczono jednoznacznej mety, nie było sędziów ani ustalonych na piśmie zasad. Kobiety i mężczyźni reprezentujący dziesięć różnych nacji przystąpili do rywalizacji, o której rozpisywano się na pierwszych stronach gazet z całego świata i która pochłonęła życie dziesiątek istot ludzkich. Najbardziej niezwykłą cechą owych zmagań było jednak to, że zawodnicy zmierzali do celu, którego nigdy wcześniej nie osiągnął żaden człowiek.
W rzeczy samej, niewiele już wówczas pozostało na ziemi takich miejsc.
Już w tamtych czasach świat zrobił się niebezpiecznie mały. Bieguny północny i południowy zostały zdobyte. Badacze i naukowcy, uzbrojeni w chininę, pistolety Colt kalibru 32 i kurtki gabardynowe marki Abercrombie & Fitch, wdarli się w obszar górski Nowej Gwinei, odkryli zaginione miasta w Peru i z zachwytem chłonęli widok Valley of Ten Thousand Smokes na Alasce. Pewien Francuz pokonał przerobionym citroenem ponad trzy tysiące kilometrów Sahary, a szesnastoletni pomocnik z rancza w Nowym Meksyku, wziąwszy stado nietoperzy za smugę dymu, znalazł najwspanialszy system jaskiń na ziemi.
Nawet były amerykański prezydent Theodore Roosevelt, mimo nadwagi i chorej nogi, odbył w latach 1913–1914 kilkusetmilową podróż czółnem w dół rojącej się od piranii Rio da Dúvida – Rzeki Zwątpienia – daleko w głąb dorzecza Amazonki. A pewnego długiego czerwcowego dnia 1928 roku była chłopczyca, przeobrażona w redaktorkę „Cosmopolitan”, poleciała trzysilnikowym fokkerem z Nowej Fundlandii do Walii, zyskując tytuł pierwszej kobiety, która pokonała Atlantyk na pokładzie samolotu. Kiedy Amelia Earhart wróciła do siebie, do Stanów Zjednoczonych, urządzono jej wielką paradę na Broadwayu i zaproszono na prywatną audiencję u prezydenta Coolidge’a w Białym Domu. Nawet o brzeg najodleglejszej wysepki na bezkresnym Pacyfiku otarł się kiedyś kil jakiegoś statku. Zdawać by się mogło, że na całej ziemi nie zostało ani jedno miejsce, które byłoby poza zasięgiem człowieka.
Z wyjątkiem jednego.
Himalaje, rozciągające się na ponad trzech tysiącach kilometrów od Hindukuszu w Afganistanie po zachodnie Chiny, są najwyższym i najpotężniejszym łańcuchem gór na naszej planecie. Ich korona jednak, w sumie czternaście szczytów wznoszących się na wysokość ponad ośmiu tysięcy metrów każdy, nigdy wcześniej nie doświadczyła ciężaru ludzkiej obecności. Mount Everest był, rzecz jasna, najbardziej znany, ale pozostałe, takie jak K2, leżące w Karakorum, Annapurna czy Kanczendzonga, dorównywały mu majestatem i grozą. Południowa ściana Nanga Parbat, biegnąca wzdłuż granic Kaszmiru, wystrzeliwała pionowo na niemal trzy tysiące metrów w górę – czyli mniej więcej tak wysoko, jak dziesięć nowojorskich wieżowców Empire State Building ustawionych jeden na drugim. Dwukrotnie przewyższając Alpy czy Góry Skaliste, Himalaje stanowiły prawdziwe geograficzne monstra, kolosy ze skały i lodu, tak olbrzymie, że tworzyły własne systemy pogodowe.
Oto piętrzyła się formacja terenu tak wielka i nieprzebyta, że potrafiła wpłynąć na bieg ludzkiej historii, nie pozwalając hinduizmowi przeniknąć do Chin, powstrzymując Czyngis-chana przed wkroczeniem do Indii i kierując słynny Jedwabny Szlak na północ, dzięki czemu do starożytnej Grecji trafiły przyprawy i chińskie jedwabie, a na dwór dynastii Han – rzymskie monety i przysadziste konie fergańskie. Pomimo stuleci nieregularnych wypraw eksploracyjnych, od wędrówek Marca Polo po Wielki Przegląd Trygonometryczny 1, Himalaje niechętnie uchylały rąbka swoich tajemnic. U schyłku XIX wieku większość łańcucha górskiego nie była nawet odpowiednio naniesiona na mapy, a na żadnym z najwyższych szczytów nie stanęła ludzka stopa. W pierwszych dekadach XX wieku pojawili się śmiałkowie chętni zdobyć Everest, Kanczendzongę, K2 i Annapurnę, lecz ich wysiłki zdały się na nic. Dach ziemi pozostawał nietknięty.
Z nadejściem lat 30. dwudziestego stulecia zebrano już tyle danych o zagrożeniach i ekstremalnych warunkach panujących w Himalajach, że nowe pokolenie wspinaczy, uzbrojonych w świeże wizje, nowatorski sprzęt i nieznane wcześniej techniki, doszło do wniosku, iż wierzchołki najwyższych gór świata leżą jednak w ich zasięgu. Postanowili to sprawdzić.
Mężczyźni i kobiety, którzy podjęli się tego zadania, nie są dzisiaj znani. W istocie wiele z tych osób uważano za nieudaczników, odmieńców, dziwaków, którzy nie potrafili ułożyć sobie życia, znaleźć przyzwoitej pracy, wstąpić w szeregi zdrowego społeczeństwa. Niektórzy przebimbali swoje lata dwudzieste, włócząc się po Alpach z bagietką i bedekerem w plecaku, zdobywając granitowe iglice w szortach i trampkach – to oni są duchowymi przodkami dzisiejszych wspinaczy i górskich włóczęgów. Inni byli spełnionymi profesjonalistami, którzy pomimo presji robienia kariery znaleźli sposób, by wspinaczka stanowiła część ich życia. Generalnie byli wśród nich szaleni marzyciele i trzeźwi realiści, absolwenci uczelni i tacy, co ledwo składali litery, pacyfiści i weterani wojenni, pszczelarz, sporo lekarzy, kowboj z Wyoming i nowojorski playboy.
Z dzisiejszej perspektywy sprzęt, jakim dysponowali, był szokująco prymitywny. Ludzie, którzy obecnie ustawiają się w kolejce do wierzchołka Mount Everestu, są uzbrojeni w detektory lawinowe, stale aktualizowane satelitarne prognozy pogody, czekany ze stali węglowej i butle tlenowe najnowszej generacji. Zakładają warte tysiąc dolarów ocieplane buty z absorpcyjną wyściółką i silikonowymi podeszwami i śpią na piankowych matach w przebadanych laboratoryjnie, wypchanych puchem śpiworach. I chociaż duch śmierci nadal nawiedza potężne szczyty Himalajów – tylko patrzeć, kiedy w długiej kolejce śmiałków marzących o zdobyciu Everestu wydarzy się tragedia – ludzie XXI wieku mogą monitorować sobie puls na smartwatchach i zasilać organizmy batonami energetycznymi oraz izotonicznymi żelami. Jeśli wyprawa się powiedzie, wrzucą na YouTube’a filmik ze szczytu nagrany kamerą GoPro, a zdjęcia zamieszczą na Facebooku, Instagramie i Snapchacie.
Himalaiści z epoki wielkiego wyścigu niczym takim nie dysponowali.
Nosili bawełniane parki i gryzące wełniane swetry, a na osiem kilometrów ku niebu wspinali się w nabijanych ćwiekami, skórzanych buciorach, dzierżąc czekany o drewnianych styliskach i zwoje konopnych lin. Sypiali w nieszczelnych płóciennych namiotach i próbowali gotować posiłki na kapryśnych naftowych palnikach. Pili brandy i palili papierosy, na siedmiu tysiącach metrów czytali Dostojewskiego i Dickensa, czuwali przez niespokojne noce, a w bladym świetle brzasku odkrywali, że śnieg i tak przysypał im śpiwór. Mieli praktycznie nieprzydatne mapy, niewiele szczegółowych zdjęć i mgliste pojęcie o tym, co znajduje się powyżej.
Oczywiście poza tym, że mogą tam znaleźć swój własny koniec.
Himalaje były bowiem zabójcze. Lawiny schodziły tu tak potężne, że bloki lodu wielkości dwupiętrowego budynku potrafiły nagle runąć w dół. Obsuwy skalne stanowiły permanentne zagrożenie, podobnie jak osłabione nawisy i nawiewy. Najwyższe szczyty były nawiedzane przez mordercze wiatry i oślepiające zamiecie, podczas których temperatura gwałtownie spadała, w kilka minut osiągając wartości zagrażające ludzkiemu życiu. W latach 30. nie rozumiano jeszcze w pełni tego zjawiska, ale wspinacze zauważyli, że na pewnej wysokości ich ciała odmawiają posłuszeństwa. Na dachu świata śmierć zawsze czaiła się w pobliżu.
Dziś niewiele się zmieniło. Pomimo coraz lepszego sprzętu wyprawowego, którego szybki rozwój nastąpił w ostatnich ośmiu dekadach, najwyższe góry świata wciąż zbierają tragiczne żniwo. Z wyliczeń wynika, że z czterech osób próbujących zdobyć K2 jedna zginęła. Na Annapurnie –jedna z trzech. Na Evereście tak wiele ciał leży w jego wyższych partiach, że stały się punktami charakterystycznymi w drodze na szczyt.
Pojawiają się też nowe zagrożenia, szczególnie w wysuniętym najdalej na zachód łańcuchu Himalajów. Rankiem 22 czerwca 2013 grupa szesnastu uzbrojonych bojowników z okrzykiem „Bóg jest wielki” na ustach zaatakowała wspinaczy z Chin, Stanów Zjednoczonych i Europy2 w ich bazie na Nanga Parbat. Chen Honglu, mężczyzna o podwójnym, amerykańsko-chińskim obywatelstwie, pokonał jednego z wkraczających do obozu napastników. Zginął na miejscu. Pozostałym himalaistom związano ręce i – według relacji Pakistańczyka, który przeżył atak – kazano im odwrócić twarze. Zastrzelono ich.
Następnie oprawcy zasiedli do śniadania.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, himalaiści z lat 30. ubiegłego stulecia jawią się jako walczący z Goliatem Dawidowie – i słusznie. To jednak nie podsumowuje ich historii, ci zapomniani już ludzie gór bowiem nie tylko naginali granice wytrzymałości organizmu, nie tylko przesuwali zasięg ludzkiego poznania aż po krawędź nieba. Poprzez swoje triumfy i porażki pobudzali aspiracje i wyobraźnię milionów przeciętnych obywateli.
Sercem sagi o wielkim wyścigu himalajskim jest opowieść o marzycielach i marzeniach, ciężkiej pracy i determinacji oraz o tym, by nigdy, przenigdy się nie poddawać. Ci niedocenieni bohaterowie sięgający gwiazd przypominają nam, jak wiele w obliczu niewyobrażalnych przeciwności jest w stanie dokonać zwykła istota ludzka uzbrojona w odwagę, niezłomność, odpowiedni trening, doświadczenie i upór. Ich historia w epoce pesymizmu i podziałów stanowi wzór pracy zespołowej i dążenia do wspólnego celu, wzniosłych misji i przyziemnych rozwiązań. Jest to jednocześnie opowieść o dobru i złu, zdradzie i heroizmie, a także o świecie, którego zmiany wspinacze obserwowali z góry, przy akompaniamencie złowrogiego warkotu nadciągającej wojny, najbardziej niszczycielskiej w historii ludzkości.
To jest książka o górach.
Jest to również książka o kobietach i mężczyznach, którzy odważyli się podjąć rzucane przez nie wyzwanie.
Akcja zaczyna się pewnego poranka późną wiosną w Londynie.