Читать книгу Ponad światem - Scott Ellsworth - Страница 12

Wiatr ze wschodu

Оглавление

Wracali do domu tysiącami.

Jedni szli pieszo, innym udawało się załapać na transport na pace ciężarówki lub na drewnianym wozie ciągniętym przez konie. Większość podróżowała jednak koleją. Widziano ich stłoczonych w wagonach towarowych i pasażerskich lub stojących ramię w ramię na przyćmionych dworcach wielkich miast i w szeregu na peronach stacyjek w miasteczkach. Ci, którzy stracili stopę lub całą nogę, wspierali się na kulach. Inni, z połową twarzy owiniętą bandażem, oślepli. Większość z bliznami, a niejeden gdzieś w ciele z odłamkiem pocisku; niewielu z ocalałych miało kiedykolwiek spokojnie przespać noc. Całą wiosnę i lato 1919 roku przybijali fala za falą, ze stukotem pokonując wielkie żelazne mosty spinające brzegi Renu lub maszerując drogami gruntowymi w promieniach słońca padających cętkami na ich przetarte szaroniebieskie mundury. Dumna armia Cesarstwa Niemieckiego, która pełna entuzjazmu wyruszyła walczyć za ojczyznę jesienią 1914 roku, powracała do domu – chora, głodna, rozbita.

Wraz z nią, niczym plaga, nadeszły poczerniałe żniwa wyobcowania i rozgoryczenia. Malowały się na udręczonych twarzach mężczyzn, którzy błąkali się po biurach dla bezrobotnych, przesiadywali w mrocznych kątach barów z dziewczętami lub wystawali na rogach ulic w Berlinie i Düsseldorfie, pobrzękując monetami w blaszanym garnuszku. Dały się słyszeć w nabrzmiałym milczeniu, które nawiedzało sypialnię i wisiało nad stołem w jadalni, widać je było w pustej ławie w pobliskim kościele. To byli mężczyźni, którzy nie potrafili się wpasować w swoją przedwojenną skórę, dla których zbyt wiele starych prawd umarło w smrodzie i błocie okopów. Ich dawny świat, z całą swą pompą, ceremoniałem i dumnie powiewającymi na wietrze sztandarami, odszedł – tak jak ich młodość – na zawsze.

Jako ostatni spośród niemieckich żołnierzy wrócili do domu jeńcy wojenni. Załadowano ich do wojskowych pociągów transportowych i na kanałowe barki, po czym wywieziono pod strażą do obozów jenieckich aż do Szkocji i na wyspę Man, gdzie budowali drogi, pracowali przy żniwach, rozbijali skały w kamieniołomach, produkowali cegły i cement. Odkąd ustały walki, czekali ponad rok, zanim zostali wypuszczeni na wolność, a kiedy wreszcie wrócili do Niemiec, nie witały ich parady czy oficjalne delegacje z podziękowaniami. Byli ostatnimi z żywych umarłych, ostatecznym rachunkiem, jaki ludzkość wystawiła za zdruzgotane marzenia 1914 roku.

Pośród tych powracających cieni był Paul Bauer.

W późniejszych latach wygłaszał on przemówienia w zatłoczonych aulach, a po jego odczytach starzy i młodzi wielbiciele, zwracając się do niego pełnym szacunku „Herr Bauer”, ustawiali się z egzemplarzami książek jego autorstwa po starannie wykaligrafowany autograf. Jeździły za nim ekipy filmowe, a pewnego razu, w promieniach krwistopomarańczowego słońca Kalifornii, jego imię zalśniło nawet w blasku olimpijskiej chwały. Ale Paul Bauer był też magikiem i iluzjonistą, który strzegł swego życia prywatnego, niewiele zdradzał o swoim pochodzeniu i przeszłości, a porażki zagrzebywał w grobowcu milczenia. Niemniej jednak udało się co nieco wydobyć ze starych akt i głęboko ukrytych dokumentów. Bauer, w którego życiu triumf był przysłonięty cieniem, przedstawił światu swój troskliwie wypielęgnowany, lecz fałszywy obraz.

Bauer pochodził z Kusel, sennego targowego miasteczka leżącego w Palatynacie Reńskim niedaleko granicy z Francją. Nieszczęsnego lata 1914 roku wybrał się na wycieczkę rowerową po północnych Włoszech. Gdy w drodze powrotnej do domu przejeżdżał nad Jeziorem Bodeńskim ciągnącym się wzdłuż szwajcarskiej granicy, zauważył oficjalne afisze pospiesznie ponaklejane na słupy telefoniczne i ściany poczty. Oznajmiały mrożący krew w żyłach scenariusz: zamach na arcyksięcia Ferdynanda, wypowiedzenie Serbii wojny przez Austrię, mobilizację sił rosyjskich i francuskich, ryzyko nadciągających działań wojennych. Kiedy wreszcie wybuchła wojna, Bauer zaciągnął się do 18 Bawarskiej Dywizji Piechoty i od razu został wysłany na front zachodni. Trzy miesiące później nad kanałem Ypres w Belgii ranił go odłamek pocisku. Osiemnaste urodziny świętował w szpitalnym łóżku.

Wiadomo, że jego jednostka, z Bauerem na powrót w szeregach, walczyła później w bitwie nad Sommą w 1916 roku, gdzie niemal pół miliona Brytyjczyków padło niczym jesienne liście, a żar artyleryjskiego ognia zaporowego był tak intensywny, że zwęglał pnie drzew. Dywizja Bauera była „jednym z najznakomitszych niemieckich oddziałów”, jak pisał pewien oficer amerykańskiego wywiadu. „Zawsze dobrze walczyła, przejawiając ogromną energię w ofensywie i zachowując godną podziwu nieustępliwość w defensywie”. Przez dwa i pół roku była zaangażowana w brutalną i bezlitosną kampanię wahadłową przeciwko Brytyjczykom. Setki żołnierzy z ich szeregów zostało ściętych kulami z broni maszynowej lub zamienionych w pył przez pociski artyleryjskie. Jedni zapadali na nerwicę frontową lub stopę okopową, inni mieli pecha, bo żar ich papierosa przyciągnął wzrok angielskiego snajpera. Potem, pod Messines, gdzie brytyjscy saperzy przebili się przez niemieckie linie serią potężnych wybuchów minowych, Bauera wzięto do niewoli.

W tym miejscu historia Paula Bauera staje się niejasna.

Wiadomo, że został zesłany do obozu jenieckiego w Anglii. Nie wiadomo jednak, w których lokalizacjach go przetrzymywano ani też jak długo trwała jego niewola. Dokumenty zawierające te informacje najwyraźniej zaginęły. Z późniejszej korespondencji, zarówno tej spod pióra Bauera, jak i adresowanej do niego przez znajomych, wynika, że jako jeniec zobaczył całkiem sporą część Anglii. Co więcej, wiemy, że to, co ujrzał, zrobiło na nim wielkie wrażenie, a nawet wzbudziło zazdrość, która nie tylko szybko nie minęła, ale jątrzyła się w nim jeszcze przez długie lata.

Wiemy również, że kiedy Bauer wreszcie wyszedł na wolność i mógł udać się do Niemiec, powrót był dla niego szczególnie bolesny i gorzki. „W listopadzie 1919 w budynku dworca nad Renem, pod strażą złożoną z kolorowych francuskich żołnierzy – pisał później – rozkazano mi pospiesznie zdjąć mundur, z którym nie rozstawałem się przez pięć lat, i w paskudnych, byle jakich «cywilkach» przekazanych przez rząd, w prostej czapce na głowie i z całym dobytkiem w tobołku na plecach ruszyłem do domu”.

Niedługo zagrzał tu miejsca. Zastawszy swoje miasto pod okupacją obcych wojsk, Bauer – starzec w wieku dwudziestu trzech lat – przeniósł się do Monachium. „Przelewaliśmy krew za naszych ludzi i wielu z moich przyjaciół powieliło klasyczny wzorzec, oddając życie w ofierze – głosił w późniejszym czasie. – A teraz nagle odkryliśmy, że naszą miłością do ojczyzny, bohaterstwem i poświęceniem gardzi się i że pomniejsza się ich wartość”.

„Byliśmy obcy – dodał. – Wygnańcy we własnym kraju”.

Wiosną 1921 roku, trochę ponad rok od przeprowadzki Bauera do Monachium, hydrolodzy ze stacji pomiarów w Bogenhausen po wschodniej stronie miasta zauważyli, że poziom wód Izary, której przejrzysty nurt przebiegał przez centrum metropolii, był wyższy niż we wcześniejszych dekadach. Tej zimy ciężkie śniegi otulały Alpy, a wraz z wiosennym ociepleniem nadeszły rekordowe roztopy. Pomijając to, co działo się z Izarą, nie trzeba było daleko szukać, by dostrzec zachodzące w mieście zmiany. Na chodnikach starej bawarskiej stolicy, w kawiarniach i w pijalniach piwa miały miejsce niepokojące zjawiska.

Pierwsi odczuli je Żydzi. Z początkiem 1921 roku nieznani sprawcy zdewastowali ortodoksyjną synagogę przy Herzog-Rudolf-Strasse, wymalowując czarne swastyki na fasadzie budynku, a członkowie lokalnego klubu hebrajskiego wpadli w zasadzkę i zostali pobici przez bandę prawicowych zbirów. Na Uniwersytecie Monachijskim Albert Einstein, naukowiec, którego teoria względności zatrzęsła światem nauki – „fizyk-Żyd”, jak przezywali go antysemici – otrzymał zakaz wykładania na kampusie. Nie tylko Żydzi byli prześladowani. Odczyty Maxa Webera, uznanego socjologa, były krzykliwie oprotestowane przez studentów, którzy w pogardzie mieli jego liberalizm polityczny. W całym mieście zaczęły pojawiać się plakaty zapraszające mieszkańców na wystąpienia charyzmatycznego mówcy, który stanął na czele nowiutkiej narodowosocjalistycznej partii – czyli nazistów, jak już wkrótce ich określano. „Członkowie narodu niemieckiego są mile widziani” – głosiły afisze. „Żydom wstęp wzbroniony” – zastrzegały.

Inni byli w jeszcze gorszym położeniu. W październiku 1920 młoda służąca, Marie Sandmeier, zaginęła po tym, jak poinformowała władze o nielegalnym składzie broni w domu jej byłego pracodawcy. Jej zwłoki zwisające z gałęzi drzewa znaleziono później w parku Forstenrieder opatrzone napisem: „Ty brudna szmato. Zdradziłaś ojczyznę”. W tym samym czasie pewien kelner również zagroził, że wyda lokalizację innego nielegalnego składowiska broni. „Zamiast tego – czytamy w relacji historyka – zafundowano mu wycieczkę na dno Izary z kamieniami przywiązanymi do nóg i jedenastoma kulami w głowie”.

Ulice Monachium już ogarniał mrok.

Tymczasem Paul Bauer parł naprzód. Dołączył do Freikorps, antykomunistycznej grupy paramilitarnej, która prowadziła walki uliczne przeciwko lokalnym komunistom, i podobno osobiście dowodził ostrzałem lewicowego osiedla robotniczego. Mimo że wkrótce jawnie wyrażał podziw dla nazistowskiego wodza, Adolfa Hitlera – „tego, którego słów nie wolno kwestionować” – przynajmniej z początku zdawał się stać z boku, powstrzymując się od zaangażowania w szybko zmieniającą się monachijską scenę polityczną. Przede wszystkim był po prostu zbyt zajęty.

Zdeterminowany, by się rozwijać, Bauer zapisał się na Uniwersytet Monachijski, uczelnię wyższą z 450-letnią tradycją, gdzie podjął studia prawnicze. Pośród zgiełku miasta, pełnego hałaśliwych pijalni piwa i licznych kawiarni, Bauer oddawał się nauce, spędzając noce z nosem w grubych tomach ustaw i prawa precedensowego. Ale wciąż płonął w nim dawny gniew, skierowany zwłaszcza przeciwko „listopadowym zbrodniarzom”, czyli berlińskim politykom, którzy – jego zdaniem – sprzedali Niemcy na koniec wojny. Miotający się między studiowaniem a rozgoryczeniem Bauer potrzebował odskoczni. Z czasem udało mu się ją znaleźć.

„Moją ostoją – pisał później – były góry”.

Alpy Bawarskie, wznoszące się na południe od Monachium z dramatyzmem godnym wagnerowskiej opery – połyskujące bielą w zimie, chłodne i urocze latem – leżały tylko dwie i pół godziny jazdy pociągiem od centrum miasta. „Zacząłem organizować sobie samodzielne wypady w góry – wspominał Bauer, za górski ekwipunek mając wówczas jedynie nieprzemakalną matę, śpiwór i mapę z wyposażenia bawarskiej armii. – Chodziłem własnymi szlakami, sam”. Wędrówki te zmieniły Bauera. Tu, pośród wysokich, smaganych wiatrem grani i poszarpanych szczytów, był świat wolny od kompromisów i matactw. Tu, pośród twardych wapiennych skał istniała kraina lśniących obietnic i jak głaz niewzruszonych prawd, idealne miejsce dla żołnierza, by pokazał, na co go stać.

„Dziękowałem mojej szczęśliwej gwieździe – dodawał. – I upajałem się własnym zdrowiem i siłą”.

Z czasem Bauer zaczął wybierać trudniejsze trasy – pokryte piargiem półki skalne, gdzie źle postawiony krok mógł się skończyć złamaniem karku, oblodzone granie strome niczym dach mansardowy, przejścia tak wymagające, że pokonywanie ich solo było niczym próba samobójcza. „Stopniowo – pisał w późniejszych latach – zacząłem znów odczuwać potrzebę ludzkiego towarzystwa”.

Tak naprawdę nie miał w tej kwestii większego wyboru. Jak się jednak okazało, miał doskonałe wyczucie czasu.

*

W latach tuż przed pierwszą wojną światową i zaraz po jej zakończeniu nowe pokolenie niemieckich i austriackich wspinaczy nagle odnalazło swoją drogę. Ci niemieckojęzyczni alpiniści bez oporów wypróbowywali nowe pomysły i nowatorskie techniki, i wnieśli taką energię, jakiej nie było w górach przez pół wieku. We wschodnich Alpach w Austrii i Niemczech zaczęła się kształtować nowoczesna wspinaczka. To był początek wspinaczkowej rewolucji, mającej Monachium za swoją duchową stolicę. Dowodów na to było w bród.

Wystarczyło spojrzeć na pozbawione wygód górskie chatki w Tyrolu, gdzie w weekendy i słoneczne dni powszednie tysiące nowicjuszy rozkładało swoje śpiwory. Wystarczyło wsłuchać się w podzwanianie sprzętu na uprzężach i chrzęst utwardzonego słońcem śniegu pod butami. Wystarczyło zajrzeć do kina na rogu w Berlinie czy Frankfurcie, gdzie nowy rodzaj filmu – Bergfilm – zachwycał widownię oszałamiającą górską scenerią i nowymi twarzami aktorów, w tym Leni Riefenstahl – zmysłowej dwudziestoczteroletniej byłej tancerki. Wystarczyło rzucić okiem na wydłużające się listy członków klubów wspinaczkowych i wysokogórskich. W odróżnieniu od Alpine Club w Wielkiej Brytanii, gdzie rzadko przekraczano liczbę paruset działaczy, Deutscher und Österreichischer Alpenverein mógł się pochwalić ponad dwustoma tysiącami członków. „Otwarto sekcję DuÖAV w każdym ważniejszym mieście w Niemczech – odnotował pewien zszokowany angielski podróżnik. – Górskie życie i to, co z sobą niesie, stało się dla nich [Niemców – przyp. tłum.] równie istotnym elementem egzystencji jak zarabianie na chleb”.

Godni podziwu byli także sami wspinacze. Wraz z entuzjazmem nowa generacja niemieckojęzycznych alpinistów wniosła nieznaną dotąd otwartość na nowe idee. W 1910 roku austriacki przewodnik górski wraz z kowalem z Münster stworzyli nowy, jednoczęściowy hak, metalowy kołek, który wspinacze mieli wbijać w skałę celem asekuracji. Mniej więcej w tym samym czasie wspinacz z Monachium zaproponował użycie pierwszych prawdziwych karabinków, owalnych ogniw, które wkrótce miały służyć mocowaniu liny do haków. Na dalsze innowacje trzeba było poczekać do zakończenia wojny, gdy pojawiły się czekany ze skróconym styliskiem do pokonywania niemal pionowych zboczy pokrytych lodem i śniegiem.

Zmiany zachodziły w zawrotnym tempie. Nowe pokolenie niemieckojęzycznych wspinaczy, uzbrojone w nowe narzędzia i techniki, a także rosnącą pewność siebie, zaczęło porywać się na drogi uważane dotąd za niemożliwe do przejścia. Kolejno odhaczali najtrudniejsze kiedykolwiek pokonane trasy wspinaczkowe – wschodnią ścianę Campanile Basso, południową ścianę Schüsselkarspitze, zachodnią ścianę Predigtstuhl i północną ścianę Seekarlspitze. I nagle pewnego piątku późnym latem 1925 roku północno-zachodnia ściana Monte Civetty, tysiącmetrowa pionowa ściana w Dolomitach, która przez dziesiątki lat odpierała ataki wspinaczy, poddała się w piętnaście godzin dwuosobowemu zespołowi prowadzonemu przez dwudziestopięcioletniego ślusarza z Monachium. Podobnie jak baletnice wznoszące się na czubki palców Niemcy i ich austriaccy krewniacy wznieśli wspinanie na całkowicie nowy poziom.

Osiągnięcia te miały swoją cenę – połamane żebra, roztrzaskane rzepki kolanowe, pozdzierane paznokcie, zdarte łokcie, plecy zlane zimnym potem i żołądki ściśnięte śmiertelnym strachem. Niemieckojęzyczni alpiniści stali się najlepszymi wspinaczami na świecie. Trzeba przyznać, że na każdy centymetr drogi prowadzącej do tego sukcesu uczciwie i ciężko zapracowali. Pewien zachwycony włoski wspinacz, a zarazem pisarz nadał nowemu stylowi miano alpinismo acrobatico.

Brytyjczycy byli mniej wylewni. W Alpine Club w Londynie, gdzie rządziło tradycyjne myślenie, a na haki i inne formy sztucznych ułatwień prychano z pogardą, szydzono z nowego stylu, oceniając go jako niesportowy. Pewien członek Alpine Club określił go mianem „wspinania à la dyndaj i wal”. Inni zwięźle wyrażali dezaprobatę – to po prostu było nie fair.

Paul Bauer widział rzecz inaczej.

Dla niego istota górskiej wspinaczki nie polegała jedynie na dotarciu na szczyt czy znalezieniu sposobu na pokonanie szczególnie trudnej trasy. Była to także sposobność, by Niemcy odzyskały godność i honor, które straciły nie w okopach, lecz przez zdradę dokonaną przy podpisaniu traktatu wersalskiego. „W wyniku wojny i jej gorzkich następstw w Niemczech wyrosło pokolenie zdeterminowane, lecz nie roszczeniowe – pisał Bauer. – Podczas wielu nużących wspinaczek i nocy spędzonych pod płótnem namiotu wyrywaliśmy naturze jej najgłębsze tajemnice i nauczyliśmy się okiełznywać góry w każdych warunkach, w wichrze i burzy, zamieci i mroku”. Nadszedł czas, by przenieść te wysiłki poza Alpy. „Czuliśmy się zobowiązani, by penetrować tereny poza ciasnymi granicami naszego kraju – dodawał. – Całe nasze jestestwo kazało nam włączyć się do walki”. W 1926 roku Bauer zdecydował, jaki będzie następny cel niemieckich wspinaczy.

Rozciągający się między Morzem Czarnym a Morzem Kaspijskim łańcuch Kaukazu stanowił cud, zarówno geologiczny, jak i geograficzny. Na północy leżał spichlerz Rosji, półtora tysiąca kilometrów kolektywnych gospodarstw uprawiających pszenicę, z bielonymi wioskami ciągnącymi się aż pod Moskwę. Na południu znajdowała się mozaika półautonomicznych republik, jedynie z nazwy komunistycznych, kraina bawełny i moreli, pigw i granatów, starożytnych meczetów i porannych wezwań do modlitwy. Same góry napawały obawą, były wyniosłe, grożące lawinami i oszałamiająco piękne. W niższych partiach, porośniętych sosną i dębem, bukiem i orzechem włoskim, nadal działały bandy uzbrojonych rabusiów. Dla Paula Bauera Kaukaz, najbliższy Alpom poważny łańcuch górski, stanowił pokusę nie do odparcia.

„Dwa lata pisaliśmy podania, wypełnialiśmy formularze i spełnialiśmy inne wymagania, zanim w końcu otrzymaliśmy pozwolenie od Rosjan” – wspominał. Wreszcie 4 lipca 1928 Bauer dowiedział się, że ich wizy są gotowe do odbioru w sowieckiej ambasadzie w Berlinie. Następnie wspinacze spędzili niemal tydzień w Moskwie, skrzętnie zbierając wszystkie konieczne dokumenty, zgody i rządowe zgłoszenia – bumażki, jak zwali je Rosjanie – które musieli przedstawić lokalnym władzom. Później, po trzydniowej podróży pociągiem z Moskwy dotarli do Nalczyku, ospałej stolicy prowincji u stóp Kaukazu. Po kolejnej porcji bumażek zaprawionych kieliszkami wódki wyjechali wreszcie konno ku wylotowi doliny Bezingi, gdzie kończyły się lodowce, a zaczynały góry.

Włożony wysiłek i żmudne przygotowania nie poszły na marne. Mimo że musieli stawiać czoła burzom z piorunami, oblodzeniu, oślepiającej zamieci i grupie tubylczych pasterzy, którzy wykazywali zdecydowanie zbyt wielkie zainteresowanie ich aparatami marki Leica, wyprawę należało uznać za sukces. Opłaciło się spokojne i pewne przywództwo Bauera i przygotowany przez niego precyzyjny plan działania – wspinacze współpracowali ze sobą bez zarzutu. Chociaż Paul Bauer był później dziwnie powściągliwy jeśli chodzi o informacje, które szczyty zdobyli, zarazem on, jak i jego ekipa zyskali cenne doświadczenie górskie na prawdziwie obcym gruncie.

Nie obyło się jednak bez pewnego dysonansu, a mianowicie na którykolwiek kaukaski szczyt wspięli się Niemcy, okazywało się, że Brytyjczycy byli już tam przed nimi. Raz natknęli się nawet na opuszczony brytyjski obóz wspinaczkowy, który rozpoznali po zardzewiałych puszkach po angielskim prowiancie. Wspinając się na Dychtau, drugi najwyższy wierzchołek Kaukazu, Bauer sam korzystał z datowanej na rok 1888 relacji z pierwszego zdobycia góry przez genialnego brytyjskiego wspinacza Alfreda Mummery’ego. Zespół Bauera dokonywał osiągnięć przełomowych dla Niemców, lecz nie mógł się uwolnić od duchów Brytyjczyków.

Podczas długiej powrotnej podróży koleją, gdy ze stukotem mijali niekończące się wioski drzemiące w sierpniowym skwarze, członkowie ekspedycji dyskutowali, jakie wyzwania mogą podjąć w czasie kolejnej wyprawy w Kaukaz. Myśli Bauera krążyły już jednak wokół innych miejsc. „Stało się dla mnie jasne – pisał wkrótce po powrocie do Niemiec – że w 1929 roku musimy wybrać się w Himalaje”.

Paul Bauer ostrzył sobie zęby nie tylko na wyższe góry.

„Moje doświadczenie wojenne, a walczyłem przeciwko Anglikom jako żołnierz piechoty od października 1914 do czerwca 1917, a następnie pozostawałem w brytyjskiej niewoli do listopada 1919 – pisał później Bauer – pozwala mi twierdzić, że jest bardzo prawdopodobne, iż Anglicy jak zawsze popełnią jakieś błędy”. Celem Bauera nie był jedynie wyjazd w Himalaje. Pragnął pokonać Brytyjczyków w ich własnej grze. Po latach dodał: „Dobrze znałem Anglików”. Paul Bauer odłożył karabin i sięgnął po czekan.

Kanczendzonga była uwodzicielką.

Dawniej uważana za najwyższy szczyt świata, przy swoich 8586 metrach była tylko o 262 metry niższa od Mount Everestu. Masywny kompleks pięciu różnych wierzchołków, którego tybetańska nazwa oznacza „Pięć Skarbów Wysokich Śniegów”, był otoczony niebosiężnymi grzbietami, kolosalnymi morenami i ponad tuzinem lodowców. Część góry leżała w Nepalu, jej reszta zaś w „książęcym stanie” Sikkim, niewielkim, lecz wrażliwym politycznie skrawku Indii Brytyjskich, oddzielającym Nepal od Bhutanu i Tybet od wschodnich Indii. Kanczendzonga, jedna z najpotężniejszych gór w Himalajach, oferowała sporo potencjalnych dróg wiodących na szczyt. Można było wygodnie usiąść w jesienne popołudnie na werandzie Planters Club w Dardżylingu, gdzie emerytowani oficerowie brytyjskiej armii, urzędnicy cywilni i właściciele plantacji herbaty schodzili się na plotki i napoje orzeźwiające, i wzrokiem wspinać się na Kanczendzongę, z mozołem pokonując taką czy inną grań, zręcznie mijając żleby i grożące lawiną rynny, by wreszcie stanąć na szczycie. Nigdy dotąd ani nigdy później żaden himalajski kolos nie kusił tak nieodpartym syrenim śpiewem.

Wspinacze nie pozostali na niego obojętni. Szczyt próbowali zdobyć Szwajcarzy. Za nimi Francuzi wespół z Włochami i brytyjskimi dżentelmenami. Nawet Aleister Crowley, angielski okultysta, któremu tabloidy nadały przydomek „najpodlejszego człowieka na ziemi”, podjął wyzwanie. Kanczendzonga odparła wszystkie ataki. Mieszkający u jej stóp Nepalczycy byli przekonani, że to bóg góry trzyma ludzi z dala od szczytu. Teraz przyszła kolej na Bauera.

*

W tamtych czasach zdobywanie himalajskiego szczytu było serią choreografowanych podejść i odwrotów, swego rodzaju perpetuum mobile, które, jeśli los sprzyjał wspinaczowi, miało go wnieść wyżej, coraz wyżej zboczami góry, aż osiągnął jej wierzchołek. Klucz do sukcesu wyprawy stanowiła seria obozów, poczynając od obozu bazowego, po którym stawiano obóz pierwszy, obóz drugi, obóz trzeci i tak dalej. Często składały się one z zaledwie jednego, dwóch lub trzech namiotów, zwykle zaopatrzonych w śpiwory, kuchenkę, paliwo i jakiś prowiant. Obozy miały nie tylko zapewnić nocleg wspinaczom i Szerpom. Służyły za magazyny zapasów, szpitale polowe, a także schronienia mogące uratować ludzkie życie przed nieprzewidywalną i często niebezpieczną górską pogodą. Były niczym kolejne stopnie, niezbędne, by ekspedycja przemieszczała się coraz wyżej.

W drodze na szczyt prowadzili na ogół najsilniejsi i najbardziej doświadczeni wspinacze. W porozumieniu z kierownictwem wyprawy znajdowali najbezpieczniejszą i najszybszą trasę, wykuwając czekanami stopnie i w miarę możliwości unikając najbardziej oczywistych zagrożeń. Gdy pokonali odległość, jaką obładowany ekwipunkiem wspinacz lub tragarz mógł zdroworozsądkowo przebyć w jeden dzień, zakładali nowy obóz. Postawienie każdego kolejnego obozu skutkowało dalszym płynnym ruchem wzwyż – prowadzący parli w górę, pozostali zaś członkowie zespołu i tragarze wnosili zapasy w coraz wyższe partie, po czym wracali po kolejne ładunki.

Wraz ze zwiększającą się wysokością malała zawartość tlenu w powietrzu, proporcjonalnie utrudniając wszelkie działania i spowalniając postępy wyprawy. Wspinacze nieraz musieli brać trzy, cztery oddechy po każdym kroku i nawet najprostsze czynności, takie jak zdjęcie butów i wczołganie się do śpiwora, stawały się wyczerpujące. Coraz częściej pojawiały się bóle i zawroty głowy, problemy żołądkowe były na porządku dziennym, apetyt malał, oddychanie sprawiało trudność, sen nie przychodził w porze odpoczynku. Im wyżej wchodzili wspinacze, tym krótsze stawały się odległości między obozami, bo na większej wysokości przebycie takiego samego odcinka wymagało o wiele więcej czasu i wysiłku.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Ponad światem

Подняться наверх