Читать книгу Ponad niebem - Scott Parazynski - Страница 9
ОглавлениеRozdział 1.
NA BARKACH GIGANTÓW
Żadna prawdziwa przygoda nie jest zabawą, dopóki trwa.
Dom Del Rosso[1]
Everest, Obóz 2., 2008
PO WSCHODNIEJ STRONIE EVERESTU już dawno wzeszło słońce, a ja wierciłem się w namiocie w Obozie 2., dwadzieścia jeden tysięcy stóp bliżej nieba; jako uczestnik wejścia na szczyt. Przez całą noc cienkimi ściankami namiotu z tkaniny typu RipStop targał skowyczący wiatr, swoje robił też siarczysty ziąb. Najbardziej jednak nie dawał mi zasnąć przejmujący ból w plecach.
Mój zegarek oznajmił popiskiwaniem, że jest 3.00 rano, z wysiłkiem więc wypełzłem ze śpiwora, zdecydowany ignorować swoje podłe samopoczucie. Włożyłem buty i umocowałem na nich raki, po czym ściągnąłem jak najmocniej, niczym pas ciężarowca, uprząż biodrową. To pomogło, bo gdy wyruszyliśmy w ów lodowaty wczesny poranek, ból w plecach nieco zelżał.
Przejście z Obozu 2. do Obozu 3. oznaczało konieczność przebycia niemal pionowej połaci ponad trzech tysięcy stóp twardego błękitnego lodu, w dodatku przeciętego tzw. Bergschrundem, czyli szeroką szczeliną brzeżną utworzoną przez migrujący lodowiec oderwany od pola firnowego w wyższych partiach szczytu. Towarzyszą mi w drodze Szerpowie Kami i Ang Namya oraz Chip Popoviciu, Vance Cook i Adam Janikowski, mój bliski przyjaciel i towarzysz podjętej przeze mnie kilka lat wcześniej próby zdobycia szczytu Denali.
Korzystając z już wytyczonej trasy, zeszliśmy w głąb szczeliny, wspięliśmy się na krótką, niemal pionową lodową połać i wydostaliśmy się tamtędy na zbocze Lhotse, ogromną i niezmiernie stromą połać, uformowaną z groźnego, bezlitosnego lodu, przez którą prowadziła droga do Obozu 3. na wysokości 24 500 stóp. Mimo nadwerężonego kręgosłupa dotarłem tam w bardzo przyzwoitym, czterogodzinnym czasie.
Obóz 3. był przedostatnim punktem orientacyjnym na szlaku prowadzącym na szczyt, a do tego zdecydowanie najmniej wygodnym, usytuowanym na kilku niewielkich platformach, specjalnie wyrąbanych w nadzwyczaj stromej pochyłości zbocza. Koczujący tu himalaiści zwykle zamykają się w namiotach (wyjąwszy niezbędne wyjścia za potrzebą), ponieważ poruszanie się na zewnątrz bez zabezpieczenia liną jest niebezpieczne. Zdarzyło się już, że ktoś zrobił fałszywy krok i spadł z Lhotse z wysokości 2500 stóp wprost do Bergschrundu i roztrzaskał się na miazgę w leżącym poniżej Zachodnim Kotle. Niemniej, jeśli chcieliśmy dotrzeć na szczyt, możliwie długi odpoczynek i zjedzenie czegoś miały wielkie znaczenie.
Po dojściu do Obozu 3. Adam, mój współlokator w namiocie, i ja na długo przed zachodem słońca staraliśmy się czym prędzej urządzić i zaaklimatyzować. Gdy jednak zluzowałem uprząż, by wśliznąć się do śpiwora, poczułem, że nie jest dobrze. Ból i sztywność bowiem wręcz w mgnieniu oka stały się jeszcze bardziej dokuczliwe niż wcześniej. Zacząłem sobie powtarzać, że bardzo potrzebuję snu. Potem będę mógł podjąć kolejną próbę i rankiem ruszyć na szczyt. Czułem taki ból, jakby ktoś kroił moje dolne kręgi nożem Rambo. Ból nadchodził falami, nieco słabł i znów narastał, a ja wiłem się w śpiworze. I tak na przemian, aż trudno mi było oddychać.
Wprawdzie bardzo dbałem o kondycję fizyczną, lecz, co tu kryć, byłem przecież starzejącym się astronautą, a misje kosmiczne nie okazały się zbyt życzliwe dla mojego kręgosłupa. Wyobrażam sobie, że przypomina on wieżę z klocków w grze jenga[2], w miarę upływu czasu coraz bardziej niestabilną i chwiejną. Na kręgi przeciętnego człowieka, poprzedzielane chrząstkami stanowiącymi amortyzatory, bardzo niekorzystnie wpływa przyrodzona nam konieczność poruszania się w postawie wyprostowanej. W następstwie niewiarygodnych nacisków na kręgosłup ciśnienie wywierane na dyski osiąga wartość nawet 230 funtów na cal kwadratowy[3].
Ja jednak jestem idealnym kandydatem do poważnych schorzeń kręgosłupa nie tylko z powodu względnie zaawansowanego wieku – tego nie ubywa. Swoje robi też mój wzrost – w postawie wyprostowanej mierzę 6 stóp i 3 cale, czyli ponad 190 centymetrów – a dodatkowo trzeba uwzględnić wysokie przeciążenia, jakich doświadczałem, uprawiając saneczkarstwo i pilotując samoloty o wysokich osiągach.
Wreszcie, co jest przypuszczalnie nawet ważniejsze, moje wielokrotne loty i spacery kosmiczne spowodowały, że problemy z kręgosłupem stały się u mnie niemal równie nieuchronne jak upadek zbyt wysokiej, a przez to chwiejnej wieży z klocków, po którym staje się ona stertą bezładnie rozrzuconych elementów. W przestrzeni kosmicznej kręgosłup wyprostowuje się, a krążki międzykręgowe zwiększają objętość, ponieważ przestaje na nie oddziaływać siła grawitacji. Toteż mój wzrost w takich warunkach osiągał imponujące sześć stóp, pięć i pół cala (197 cm), niemal kwalifikujące mnie do gry w NBA (lecz niestety, talentu nie starczyło). No i pięknie, tyle że przeniesienie w sferę ziemskiego przyciągania oznaczało dla mnie również powrót do poprzedniego, stałego wzrostu, czy nawet z jakimś niewielkim ubytkiem.
Dla większości astronautów wydłużanie się kręgosłupa w warunkach stanu nieważkości jest typowym zjawiskiem, dlatego dopasowując skafandry kosmiczne do ich rozmiarów, uwzględnia się to przejściowe powiększenie wzrostu. Przynajmniej w teorii. Specjaliści z NASA dodają około jednego cala do długości części tułowiowej skafandra, ale i tak zaraz po włożeniu ubioru ma się wrażenie, że rozmiar powinien być większy. Lecz po kilku minutach ciało przywyka, co zapewne wynika z tego, że pod wpływem nadciśnienia kręgosłup się kurczy, a wzrost astronauty wraca do normy.
Tutaj, pod szczytem, bóle pleców stają się dla mnie ogromnym problemem. Mój czas jednak ucieka, a gra jest warta świeczki. Planowanie wyprawy na Mount Everest przypomina tasowanie kart w taki sposób, żeby ich układ ci sprzyjał. Większość himalaistów stara się wchodzić na ten szczyt w porze przedmonsunowej, czyli nim spadnie śnieg, ponieważ temperatura jest wtedy zwykle nieco wyższa. W maju otwiera się najczęściej jedno- lub dwutygodniowe okienko pogodowe, kiedy warunki stają się najlepsze. Jednak nawet wtedy temperatura nie przekracza minus 25 stopni Celsjusza przy wiatrach, które w zły dzień potrafią osiągnąć prędkość nawet 50 mil na godzinę.
Większość osób nie wie, że wierzchołek Everestu wznosi się tak wysoko, że niemal zahacza o stratosferę. Przyjmuje na siebie całą siłę prądu strumieniowego, który potrafi tłuc w ścianę tego szczytu z prędkością bliską 175 mil na godzinę. Dla porównania: sztorm tropikalny uważany jest za huragan, gdy jego prędkość osiąga zaledwie 74 mile na godzinę, najsilniejsze zaś porywy wiatru huraganu kategorii 5., czyli najgwałtowniejszego, dochodzą do 156 mil na godzinę. Oznacza to, że megawiatry na Evereście należałyby do kategorii 6. huraganów, czy nawet wyższej, gdyby takowa istniała, a na dodatek w takich warunkach temperatura potrafi spaść do minus 73 stopni Celsjusza (w skali Fahrenheita jest to około 100 stopni poniżej zera).
To już pięćdziesiąty dziewiąty dzień mojej wyprawy na Dach Świata. Wszystko zaplanowałem z typową dla mnie skrupulatnością, licząc na sukces, ale też dopuszczając możliwość, że coś może pójść nie tak. Zaliczyłem cztery wejścia[4] na niepobłażliwą dla wspinaczy, stromą część lodowca zwaną lodospadem Khumbu, zamarzniętą rzekę bezładnie zalegającego śniegu i lodowych klifów. Pod stopami otwierały mi się tam groźne szczeliny, niekiedy sięgające 150 stóp. Wbijałem przednie zęby raków w twardy, błękitny lód ściany Lhotse wyżej niż kiedykolwiek przedtem, cierpiąc od zakwasów w nogach i wsłuchując się w ostrzeżenia płynące z płuc, że niebezpiecznie zbliżam się do czerwonej linii alarmowej. Za cenę ogromnego wysiłku znalazłem się wreszcie tu, gdzie teraz byłem, w miejscu zupełnie nie dla ludzi, nie mogłem zatem teraz czekać nie wiadomo jak długo, aż mój kręgosłup wydobrzeje. Znając opinię ekspertów odradzających przebywanie na tej wysokości dłużej niż 48 godzin, po których w organizmie następują zmiany szybko prowadzące do zgonu, miałem doprawdy niewiele czasu. Lecz najbardziej ze wszystkiego potrzebny był mi odpoczynek w Obozie 3. i danie plecom szansy na wytchnienie. O ile to w ogóle możliwe.
Po zachodzie słońca Adam ułożył się do snu: zasłonił oczy bandaną, na usta nasunął maskę tlenową i natychmiast zaczął chrapać. Rzęził przy tym niczym w agonii, lecz racjonalna część umysłu uspokoiła mnie, że to tylko zjawisko fizjologiczne zwane oddechem Cheyne’a-Stokesa[5], normalne w tych ekstremalnych warunkach.
Oddałbym wszystko, by też móc tak zachrapać, jednak przez następne dwanaście godzin przewracałem się z boku na bok w śpiworze, usiłując na próżno ułożyć ciało w takiej pozycji, żeby dręczący mnie ból zelżał o jedną albo dwie kreski. W apteczce mieliśmy kilka tabletek oksykodonu, jednak na tej wysokości nawet niewielka dawka leku opioidowego może osłabić motorykę oddechu, uznałem więc, że oddychanie jest ważniejsze niż uśmierzanie bólu. Zostały mi zatem lodowate zimno, niezgrabne ruchy okutanego w śpiwór ciała oraz gorąca nadzieja, że przez tę bardzo długą noc jakoś wydobrzeję.
Spełniał się mój najgorszy koszmar. Od szczytu moich marzeń dzieliła mnie zaledwie doba wspinaczki, lecz przez dojmujący ból przez całą noc nie zmrużyłem oka, a rankiem bolało mnie jeszcze bardziej. Jak to możliwe, do cholery? Miotałem się w śpiworze, podczas gdy ból przychodził i odchodził falami. Na wysokości ponad 24 tysięcy stóp, gdzie powietrze zawiera tylko 40 procent tlenu, oddychać było jeszcze trudniej. Choć przebywałem na tym szczycie już niemal osiem tygodni, mój organizm zaś przystosował się do ubogiego w tlen powietrza, czułem się tak, jak gdyby ktoś powoli mnie podduszał. Dominował jednak ból tak straszliwy, że oblewałem się zimnym potem. W tej sytuacji pragnienie tlenu przestawało absorbować moją uwagę.
Przez całą noc miotałem się niczym ryba w sieci, a zamiast wypocząć i odżyć, ogarnęło mnie krańcowe wyczerpanie. Przypominało mi to najgorszy dyżur, jaki pełniłem w szpitalu, biegając wokół chorych przez całą noc, tyle że tym razem dolegało mi niedotlenienie, byłem nieco odwodniony i niedożywiony, no i do tego ten okrutny ból. Tego na pewno nie miałem w planach.
Jeszcze nie byłem gotów do dalszej wspinaczki, gdy punktualnie o godzinie 5.30 obaj Szerpowie odchylili płachtę namiotu, zaglądając do środka i podając nam gorącą wodę, abyśmy mogli zaparzyć sobie herbatę i zrobić owsiankę. Bardzo im zależało, żeby wejść na górne partie ściany Lhotse, a stamtąd z Obozu 4. na Przełęczy Południowej wyruszyć na szczyt Everestu.
Czy jednak dam radę?
Adam zdjął z oczu bandanę, usiadł, popatrzył na mnie i się skrzywił, powtarzając mimicznie mój grymas.
– Czuję się do dupy, ale muszę spróbować – powiedziałem na tyle głośno, by usłyszał mnie wyraźnie.
Kiwnął głową ze zrozumieniem, wypełzł ze śpiwora i zaczął się przygotowywać, pomagając też mnie, widział bowiem, że sam nie dam rady. Leżałem przecież zapakowany w gruby, ocieplany śpiwór, a teraz potrzebowałem pomocy przy włożeniu uprzęży oraz pękatych butów przystosowanych do temperatury poniżej minus 50 stopni Celsjusza. Kilkakrotnie musiałem powstrzymywać Adama, by przeczekać szarpiący ból w plecach. Udało mi się nie syczeć przy tym ani nie jęczeć.
Godzinę później, o 6.30, byliśmy niemal gotowi, a ja zmusiłem się do wyjścia na zewnątrz. Koledzy z ekipy pomogli mi kolejno we wkładaniu raków; z radia dobiegały radosne głosy naszych towarzyszy wyprawy, Caseya i Ariego, obwieszczających wejście na szczyt, i było mi wstyd za siebie, bo najpierw poczułem zazdrość, a dopiero potem wspólną radość. Czy naprawdę upadłem aż tak nisko? Człowieku, weź się w garść, napomniałem samego siebie, ciesz się z ich wyczynu i zapomnij o tym cholernym bólu! Moi przyjaciele stali na szczycie najwyższej góry świata, jeśli zaś mój kręgosłup jako tako wydobrzeje i będzie współpracować, już za 24 godziny ja również się tam znajdę.
Pogodę mieliśmy doskonałą, temperatura minus 25 stopni Celsjusza, wiatr słabszy niż 15 mil na godzinę. Przed wymarszem chciałem usiąść i spróbować rozprostować plecy, było jednak zbyt mało przestrzeni. Z trudem mogłem się obrócić, by Kami zmienił mi butlę z tlenem. Pozwoliło to na kilka chwil zapomnieć o bólu, ale gdy miałem już na sobie uprząż, powrócił ze zdwojoną siłą i ściął mnie z nóg. Dosłownie – zatoczyłem się i padłem między namiotami. Marnie to wyglądało.
W firmie wziąłem dwumiesięczny urlop, pozostawiłem w domu niezbyt uszczęśliwioną żonę i dwoje cudownych dzieciaków, żeby zaś sfinansować swoją wyprawę, wziąłem pożyczkę hipoteczną w wysokości 40 tysięcy dolarów. Teraz szlag mnie trafiał na myśl, że po zaangażowaniu w to tyle czasu, energii oraz gotówki być może nigdy nie spełnię swoich marzeń. Po prawej widziałem wyraźnie Wierzchołek Południowy, kusząco bliski w czasie i przestrzeni. I znów iskierka nadziei. Może dam radę. Może po prostu mięczak ze mnie. Czy nie potrafię wziąć się w garść i przełamać?
Wiem, że nie mam zbyt wiele czasu, by ostatecznie zadeklarować, że idę lub zostaję, gdyż pozostali już dopinają uprzęże i podnoszą bagaż. To ostatni dzwonek, by powiedzieć „tak” lub „nie”, a mnie wciąż dręczy niezdecydowanie, czy dołączyć do zespołu. Ale jeśli dziś zrezygnuję, czy zdołam kiedykolwiek zrobić drugie podejście? Czy będzie mnie na to stać? Czy zgodzi się na to żona? O ile, kiedy wrócę do domu, wciąż będę miał żonę.
Z drugiej strony, jeśli się przełamię i pójdę, to czy nie sprawi to za dużo kłopotu moim kolegom? Bo z pewnością mnie nie zostawią, zwłaszcza gdy ból się nasili albo jak wpadnę w inne tarapaty. Czy zatem będzie to fair wobec nich? Nie jestem tu jedynym, który tak wiele poświęcił, by się tu znaleźć. A gdyby po drodze ból mnie powalił, to czy zostanę w górach na zawsze? Czy moi towarzysze zakończą wtedy misję, ryzykując własne życie?
– Spróbuje pan pójść, tak? – głos Szerpy Kami wyrywa mnie z ponurych rozmyślań. Podnoszę wzrok na stale uśmiechniętą twarz Żelaznego Człowieka z Himalajów i widzę w jego badawczym spojrzeniu troskę.
Wreszcie, niezdecydowany, obolały i oklapnięty, postanawiam jednak spróbować. Zmuszam się, by wstać, i robię to bardzo niepewnie. Wstrzymuję oddech, przyjmując od kręgosłupa karę za to, co zrobiłem. Po krótkiej chwili ruszam powoli ku odległej zaledwie o pięćdziesiąt stóp stromiźnie. Robię to krokiem Frankensteina na haju, ale tylko tyle potrafię z siebie wykrzesać. Być może, lecz tylko być może, gdy już się rozruszam, ból zelżeje.
Nie pierwszy raz staję przed obliczem takiego dylematu. Czasem nie ma innej drogi jak tylko na szczyt.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.