Читать книгу Krew świętego - Sebastien de Castell - Страница 9

Оглавление

ROZDZIAŁ 3

PIRUET SKOWRONKA

Spytałem kiedyś lekarza, dlaczego czas wydaje się zwalniać, gdy jesteśmy o krok od śmierci. Odpowiedział, że w chwilach skrajnego zagrożenia jeden z organów w naszym ciele zaczyna wydzielać płyn zwany „życiodajnym sokiem”, który zwiększa siłę kończyn i przyspiesza reakcje organizmu. Takiej osobie wydaje się, że sam czas na moment zatrzymuje się, dając jej ostatnią szansę na przetrwanie.

Można by pomyśleć, że dzięki tak cudownemu płynowi umysł skupia się wyłącznie na źródle niebezpieczeństwa, ale w moim przypadku skutek był odwrotny. Nawet gdy Undriela sunął w moją stronę, zmuszając mnie do cofnięcia się i wytrącając z równowagi, gdy gotował się do zadania śmiertelnego ciosu, nie mogłem przestać skupiać się na drobiazgach dookoła.

Oczy Brastiego zwęziły się w zdumieniu, co uświadomiło mi, że dopiero teraz zorientował się, że mam kłopoty. Usta Kesta były lekko otwarte, jakby zamierzał podszepnąć mi tajemną fintę szermierczą, która mogłaby mnie uratować, i jednocześnie zdał sobie sprawę, że jest już za późno. Widziałem nawet, że dłoń Valiany drgnęła, jakby chciała wyciągnąć miecz i ruszyć mi na odsiecz. Ethalia, kobieta, którą kochałem, kobieta, której powiedziałem: „Równie dobrze możesz zostać i popatrzeć, to głupstwo zajmie mi ledwie parę minut!”, była blada jak śmierć.

Dlaczego nie poprosiłem, by poczekała na zewnątrz? Po jaką cholerę w ogóle przyjmowałem to wyzwanie? Gdy tylko dotarliśmy na południe, powinienem był wziąć Ethalię na ręce, znaleźć najbliższą łódź i pożeglować w stronę tej wyspy, o której opowiadała mi setki razy.

Z zaciekłością straceńca odbiłem ostrze Undriela i przypuściłem jeden, dwa, trzy ataki, za każdym razem w przekonaniu, że znalazłem lukę w jego obronie. Za każdym razem też parował moje ciosy bez większego wysiłku, po czym na moim ramieniu, udzie lub klatce piersiowej pojawiało się kolejne drobne cięcie. Zużywałem ostatnie rezerwy sił tylko po to, by przedłużać pojedynek.

Wszystko na marne.

Kątem oka zobaczyłem, jak Kuncet pochyla się do przodu z chełpliwym uśmiechem człowieka, który latami pielęgnował ogród i właśnie dostrzegł, jak rozkwita pierwsza róża. Ludzie z jego świty zaczęli poklepywać się po plecach. Ossia, księżna Baern, wyglądała na rozczarowaną.

„Cóż, ja też jestem rozczarowany, Wasza Łaskawość”. Byłem o krok od porażki i wiedział o tym każdy w pomieszczeniu – każdy oprócz Aline. W przeciwieństwie do innych patrzyła na mnie bez emocji w spojrzeniu czy drżenia ust, podczas gdy mój przeciwnik sterował mną jak marionetką na pojedynkowej arenie.

„Ona nie widzi, co się dzieje”, z przerażeniem zdałem sobie sprawę. „Wygrywałem z rycerzami i tępymi osiłkami, nawet z zabójcami dashini, musi uważać mnie za niepokonanego”.

To typowy problem z tymi, którzy nigdy nie walczyli w pojedynku: nie rozumieją, że każdy kiedyś przegrywa.

Niewyraźny metaliczny smak na przygryzionym języku sprowadził mnie na ziemię. „Nie umrę tu, nie przed tymi, których kocham. Przysięgam na wszystkich bezwartościowych bogów i świętych, znajdę sposób, żeby wygrać, a potem, jak już dojdę do siebie, poproszę Ethalię o rękę”.

Undriel, któremu z pewnością obiecano ogromną nagrodę za moją śmierć, był gotów do wielkiego finału. Szybkim ruchem ciął mnie w prawy nadgarstek, niezbyt głęboko, ale wystarczająco, bym poluźnił chwyt na rapierze, po czym mocno i szybko uderzył jelcem w klingę mojej broni, posyłając ją w powietrze nad moją głową.

Wyciągnąłem do góry lewą rękę w desperackiej próbie chwycenia rękojeści, podczas gdy Undriel zamierzył się do wysokiego cięcia, które miało przeciąć moją tętnicę szyjną. Cios w serce byłby pewniejszy, ale nie wywołałby artystycznego rozbryzgu krwi.

Arogancki dupek.

Chciałem kopnąć go w kolano, które szybko odsunął z mojego zasięgu, ale to dało mi cenną chwilę, by złapać spadający rapier lewą ręką. W odpowiedzi Undriel wykonał kolejne, głębsze cięcie na moim prawym przedramieniu. Już czułem, jak drętwieje z bólu.

„Świetnie, teraz będę musiał walczyć lewą ręką”.

Pozbawiony pierwszej okazji na spektakularne, stylowe zakończenie walki, Undriel obniżył głownię swej broni i ustawił ostrze w pionie.

„Piruet skowronka? Zamierza mnie zabić cholernym piruetem skowronka!”

Kwiecista nazwa kryła śmiertelną i niebezpieczną technikę. Atakujący przeskakuje obok swojego przeciwnika, obracając ostrze – nie po to, by ciąć, ale by sparować kontratak po wejściu w zasięg broni oponenta. Kończy ruch idealnym pchnięciem za siebie, jego pięta i ramię wędrują do tyłu, a sztych wbija się głęboko w nerkę ofiary.

Piruet skowronka wygląda niesamowicie: wykonujesz go, kiedy chcesz pokazać światu, że jesteś prawdziwym mistrzem ostrza, ale tylko wtedy, gdy masz absolutną pewność, że twój przeciwnik wyczerpał już wszystkie siły. Undriel mógł zabić mnie na wiele prostych, czystych sposobów, ale najpierw chciał złamać mojego ducha.

Poczułem, że wzbiera we mnie gniew. Śmierć – z nią jeszcze mógłbym żyć – ale to? „Przyjechałeś tu, by upokorzyć Wielkie Płaszcze, grozić dziewczynie, którą przysięgałem przywrócić na tron, i jeszcze chcesz z tego zrobić przedstawienie? Zapomniałeś pierwszej zasady miecza, sukinsynu”.

Zwalczyłem instynktowną chęć, by się wycofać, i zamiast tego zrobiłem coś, co razem z Kestem ćwiczyliśmy jako chłopcy: natarłem prosto na ostrze Undriela. Kiedy on obracał się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, przeskakując obok mnie, ja zakręciłem się w drugą stronę, pozwalając mu odepchnąć mój rapier, i przygotowałem wolną rękę, by złapać jego ostrze. To była cudaczna, desperacka taktyka, ale w tym momencie byłem cudacznym, zdesperowanym człowiekiem.

Kiedy tak kręciliśmy się wokół siebie jak tancerze na scenie, Undriel, widząc, co robię, chciał odsunąć broń, zanim mogłem ją mocniej chwycić, tak by przeciąć moją dłoń – oczywiście, właśnie dlatego większość mistrzów mówi, żeby nigdy nie kontrować piruetu skowronka w ten sposób. Drugą częścią mojego manewru było rzucenie rapiera na ziemię między nogi przeciwnika, gdy ten jeszcze się obracał. Rękojeść uderzyła o marmur, a ostrze utknęło między lewą łydką a prawym udem Undriela, zupełnie plącząc mu nogi. Był już w połowie obrotu – za późno, by złapać równowagę. Jego wzrok skrzyżował się z moim, ze zdumienia otworzył szeroko oczy.

Moja kolej na uśmiech.

Natarłem na niego, zginając kolana w poszukiwaniu dźwigni i mocno trzymając jego ostrze w zakrwawionej prawej dłoni, przycisnąłem lewą do jego piersi i pchnąłem ze wszystkich sił, jakie mi jeszcze zostały.

Undriel upadł do tyłu, ruchy wciąż uniemożliwiał mu rapier między nogami, a próba odzyskania równowagi tylko pogorszyła jego sytuację. Rozpaczliwie próbował ustać na nogach, dopóki nie uderzył tyłem głowy o jedną z marmurowych kolumn stojących wokół areny.

Pomieszczenie wypełniło echo satysfakcjonującego trzasku, a po nim radujący me serce widok Undriela osuwającego się powoli po kolumnie, aż padł na podłogę z głośnym łomotem. Takie uderzenie nie wystarczyłoby, by go zabić, jednak wystarczyło, by wszyscy na widowni skrzywili się z bólu, a następnie buchnęli gromkim śmiechem.

Wziąłem głęboki oddech i opadłem na kolana. W ostatniej chwili nie tylko uniknąłem upokarzającej śmierci, która okryłaby hańbą Koronę i podważyła osławione umiejętności Wielkich Płaszczy, ale i pokonałem człowieka margrabiego, nie zabijając go przy tym – i to w sposób, który sprawił, że ludzie uwierzyli, iż jestem lepszym szermierzem i najzwyczajniej bawiłem się walką, póki mnie nie znudziła.

Wszystko to byłoby niezwykle satysfakcjonujące, gdybym tylko sam nie był absolutnie przekonany, że Undriel był lepszym szermierzem niż ja. Odniosłem zwycięstwo dzięki sztuczce z dzieciństwa i łutowi szczęścia. Inaczej byłbym już martwy.

Nazywam się Falcio val Mond i jestem Pierwszym Kantorem Wielkich Płaszczy. Niedawno byłem jednym z najlepszych szermierzy na świecie.

Odnoszę wrażenie, że to ostatnie mam już za sobą.

Krew świętego

Подняться наверх