Читать книгу Shaq bez cenzury - Shaquille O’Neal - Страница 10

Оглавление

Moja babcia nazywała mnie Shaun – nie Shaq, nie Diesel, nie Wielki Arystoteles, Shaqtus czy Wielka Koniczynka. Wtedy byłem po prostu małym chłopcem biegającym po Newark w stanie New Jersey, który potrzebował kogoś, kto się nim zaopiekuje.

Może i byłem wielki, ale byłem też tylko dzieckiem. Dzieckiem otoczonym głównie przez kobiety. Babcia, ciocia Viv i mama pilnowały mnie, a kiedy widziały w okolicy handlarzy narkotyków, wychodziły i kazały im się ode mnie odczepić. Raz, kiedy bandziory zaczęły ze mną gadać, ciocia Viv wyskoczyła z domu i zaczęła ich tłuc pięściami.

„Zostawcie go w spokoju! – krzyczała, waląc kolesia pięściami w plecy. – Ten chłopiec będzie kiedyś koszykarzem!!!”.

Miałem być kimś specjalnym. Tak zawsze mówiła moja mama.

Miałem być Supermanem.

Nazywam się Shaquille Rashaun O’Neal. Moja mama, Lucille O’Neal, wychowywała mnie bez mojego ojca. Miała siedemnaście lat, kiedy zaszła w ciążę. Nie wiem, dlaczego dała mi muzułmańskie imię. Może dlatego, że czuła się wyrzutkiem, a może uważała, że nikt jej nie kocha. Shaquille znaczy „mały”, a Rashaun to „wojownik”. Byłem jej małym wojownikiem. Tylko ja i moja mama przeciwko całemu światu.

Moja babcia Odessa Chambliss, chrześcijanka, wolała nazywać mnie „Shaun”. To ona zawsze mawiała: „Uwierz w siebie”, po cichu, pod nosem, może po niej to odziedziczyłem. I zawsze się uśmiechała.

Babcia była wzorem katoliczki. Zawsze w sukience, z Biblią pod ręką, nigdy nie przeklinała, nie mówiła podniesionym głosem. Nigdy nie widziałem jej włosów, bo nosiła perukę z lokami.

Była marzycielką i to ona nauczyła mnie marzyć. Przy niej zawsze czułem się bezpiecznie. Oczywiście, że nie wszystko było idealnie – zdarzało się na przykład, że kazała mi pić tran z dorsza. Ja go nienawidziłem, ale ona była przekonana, że to najlepsze lekarstwo na wszystko. Szykowałem sobie rano pyszne śniadanko, wielką michę pełną płatków zbożowych, i już miałem wziąć pierwszy kęs, kiedy ona podtykała mi pod nos tę swoją łyżkę tranu. I idealne śniadanko szło w diabły.

Długo nie rozumiałem, dlaczego moje nazwisko było inne niż pozostałych członków rodziny. Mama i tata nazywali się Lucille i Philip Harrison, a ja byłem O’Nealem. Dlaczego tak? O’Neal to nazwisko panieńskie mojej mamy. Kiedy wyszła za mąż, przyjęła nazwisko męża, ale mojego nie zmieniła. Niespecjalnie się tym przejmowałem, aż kiedyś w szkole jedna z nauczycielek zapytała: „Shaquille O’Neal? A dlaczego nazywasz się inaczej niż twój tata?”. Więc poszedłem do mamy i zapytałem, o co chodzi.

Stwierdziła, że powinienem poznać biologicznego ojca. Nazywał się Joseph Toney. Miałem wtedy chyba siedem lat. Pamiętam, że był wysoki, przystojny, ale nie bardzo mieliśmy o czym rozmawiać. Podobno miał dostać stypendium koszykarskie w Seton Hall, ale nic z tego nie wyszło – wplątał się w narkotyki i wylądował w więzieniu.

Kiedy go poznałem, był nawet dość miły. „Co słychać, chłopcze, jak się miewasz? Jestem twoim tatą” – powiedział. Nie wiedziałem, co o tym myśleć, przecież w domu był inny facet, który zachowywał się dużo bardziej ojcowsko, jak mój tata. Philip Harrison dał mi miejsce do spania, zabawki i choć zdarzało mi się miewać problemy, żyło mi się w miarę okej. Wróciłem więc ze spotkania ze swoim „prawdziwym” tatusiem do jedynego ojca, który był dla mnie naprawdę prawdziwy.

Dzielnica, w której mieszkaliśmy w Newark, była biedna – czarni na każdym rogu. Było niebezpiecznie, wysoka przestępczość, wymarzone miejsce dla handlarzy narkotyków. Taki biznes kręcił się świetnie.

Urodziłem się pięć lat po zamieszkach w Newark i to właśnie wspomnienie najczęściej przewijało się w poważnych opowieściach dorosłych.

Rozruchy rozpoczęły się od incydentu z kolesiem, który nazywał się John Smith – tak samo jak ten Anglik, który zakochał się w Pocahontas. Ten John Smith był czarnym taksówkarzem, który kiedyś na Piętnastej Ulicy wyprzedził dwóch policjantów. Gliniarze byli biali, zatrzymali go, bo wyprzedzał na podwójnej ciągłej. Zawlekli go na posterunek, tłukąc po drodze niemiłosiernie, a wszystko na oczach zgromadzonej w okolicy czarnej społeczności z getta. Gapie byli przekonani, że zaraz zabiją biednego czarnego chłopaka za jakieś drobne wykroczenie drogowe.

No i się zaczęło.

Przez kolejnych sześć dni Newark stało się strefą wojny. Bijatyki, strzelaniny, kradzieże. Ludzie rzucali kamieniami, biegali po samochodach. Bieda, wściekłość, nienawiść, narkotyki.

I w środku tego wszystkiego moi rodzice. Bali się wyjechać i zostawić dom bez opieki. Kilkoro naszych krewnych zginęło podczas zamieszek, kilku wujków i kuzynów zostało aresztowanych bez specjalnego powodu. A mimo to rodzice nigdy nie opowiadali mi o uprzedzeniach rasistowskich. Nie uczyli mnie wrogości do Białych, w ogóle nie uczyli mnie nienawiści do nikogo, choć przecież sami doświadczyli tyle zła.

A tak poza tym, to myślicie, że ośmiolatek przejmowałby się opowieściami o zamieszkach w Newark? Miałem przecież ważniejsze zmartwienia na głowie, na przykład to, czy dostanę nową deskorolkę.

Chyba nie do końca rozumiałem, że jesteśmy biedni, choć pewnie powinienem był to rozumieć. Ciągle się przeprowadzaliśmy, nie stać nas było na czynsz. Mama musiała wykarmić szóstkę dzieci kurczakiem z puszki. Zjadaliśmy parówki, fasolę i kluski. Mnóstwo klusek. A ja byłem wielki i ciągle chciało mi się jeść. Każdego ranka zdawało się, że przybyło mi kolejnych kilka centymetrów.

Najwięcej problemów miałem z butami i ubraniami. Ze wszystkiego błyskawicznie wyrastałem. Musiałem się ciągle ubierać w to samo, bo nie mogliśmy sobie pozwolić, żeby bez przerwy kupować nowe ciuchy. A koledzy to zauważali i mówili: „Hej, koleś – przecież wczoraj byłeś w tej samej koszulce”.

Nikogo specjalnie nie dziwiło, że byłem taki wielki. Mój biologiczny ojciec był wysoki, a mama miała prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Lucille O’Neal jest moim największym przyjacielem, była przy mnie zawsze wtedy, kiedy jej potrzebowałem. Sama za młodu nauczyła się, jak być twardą, życie jej nie rozpieszczało, więc robiła wszystko, żeby mnie przed różnymi złymi rzeczami ochronić.

Wiedziała lepiej od innych, jak ciężko jest być wyższym od wszystkich wokół, bo od urodzenia mierzyła się z tym samym problemem.

Musiała na przykład wszędzie nosić ze sobą mój akt urodzenia. Nikt nie chciał jej wierzyć, że mam dziewięć lat. Kierowca autobusu, kontroler w metrze czy sprzedawca w McDonald’s. „Co, taki stary wielki byk i chce Happy Meala?”

Koledzy zaczęli się nabijać z mojego wzrostu, gdy miałem pięć czy sześć lat. Pamiętam, kiedy szedłem ulicą i usłyszałem, jak jakiś chłopak woła: „Hej, Wielka Stopo!”. I rzeczywiście – trampki miałem ogromne.

Im byłem starszy, tym przezwiska stawały się bardziej okrutne: Yeti, Dziwoląguille, Shaquille Goryl. Najbardziej mnie denerwowało to ostatnie. W końcu do mnie dotarło, że albo nauczę się robić z tego jaja, albo będę musiał ich za to tłuc.

Więc robiłem jedno i drugie.

Stawałem się coraz większy i w końcu zrozumiałem, że muszę nauczyć się być świetnym w czymś zwyczajnym, żeby ludzie przestali się czepiać mojego wzrostu. No i tak zaczęła się moja przygoda z breakdance – uwielbiałem taniec. Miałem sprawne nogi, dobrze się ruszałem, szybko robiłem postępy. Obracałem się, wirowałem, kręciłem głową, robiłem wszystko to, co te czarne maluchy w telewizji. I byłem w tym tak dobry, że dzieciaki w końcu zapomniały, że jestem wielki i głupkowaty – zaczęły mnie nazywać Shaqa-D.

Ciągle tańczyłem, wszystkim się to podobało, a ja to uwielbiałem. Aż któregoś dnia doznałem podczas tańca kontuzji kolana. Ból mi dokuczał, w końcu poszedłem do lekarza. Okazało się, że cierpię na chorobę Osgooda-Schlattera, typową dla dzieci, które zbyt szybko rosną.

Wróciłem do domu i powiedziałem ojcu, że mam chorobę Osgooda-Schlattera. Walnął mnie i powiedział: „Nie masz żadnego Osgooda! Biegasz na te swoje breakdance’y i rozwalasz sobie kolana”. No i dostałem lanie.

Trzeba przyznać, że ojciec sporo mnie lał. Jak tylko coś zbroiłem, tłukł mnie i mówił: „Masz być liderem, a nie naśladowcą!”. Strasznie się go bałem. Lał mnie i lał, ale nie mogę powiedzieć, żebym sobie na to nie zasłużył. Tak naprawdę robił to, żeby utrzymać mnie w ryzach. I przysięgam wam: gdyby nie to, pewnie skończyłbym w więzieniu albo nawet gorzej. Bez dyscypliny ojca nie stałbym się Shaqiem, Dieslem, nie nosiłbym żadnego z tych zwariowanych przezwisk, które sobie potem wymyślałem.

Philip Harrison był żołnierzem z krwi i kości. Koledzy nazywali go Butchy, ale dla moich kumpli był po prostu Sierżantem. Był bardzo, bardzo surowy. Wszystko musiało być tak, jak on chciał, bez dyskusji.

Co ciekawe, ten dryl zaszkodził mu w karierze w armii. Kiedyś był sierżantem sztabowym, ale zachowywał się tak ostro w stosunku do ludzi, wrzeszczał na nich i przeklinał, że go w końcu zdegradowali i przenieśli do działu zaopatrzenia.

Z Sierżantem lepiej nie zadzierać, więc i ja nie zadzierałem. Urodził się w jamajskiej rodzinie i jak coś nabroił, to dostawał w tyłek. I wychowywał mnie w taki sam sposób.

I coś w tym jest – przecież będąc dzieciakiem robiłem mnóstwo głupstw tylko po to, żeby pokazać, jaki ze mnie luzak. W plecaku nosiłem łańcuchy, wchodziłem do sklepu i kradłem, włamywałem się do samochodów. Czasem włamywałem się ludziom do domów i wynosiłem jakieś drobiazgi, a potem – jak już wiedziałem, że mnie nie złapią – przechwalałem się tym.

Tego typu akcje doprowadzały mojego ojca do szału. Chciał, żebym coś w życiu osiągnął. Sam też popełniał błędy jako młody chłopak i zbierał za to straszliwe baty od swojego ojca. I to samo robił ze mną. Tłukł mnie czym popadnie – pięściami, pasem, kijem, tym, co znajdowało się akurat pod ręką. Był zdecydowanym orędownikiem stosowania kar cielesnych. Jak tylko zrobiłem coś głupiego, dostawałem takie lanie, że następnym razem dwa razy się zastanowiłem.

Cóż, strach bywa najlepszym nauczycielem.

Często się przeprowadzaliśmy i za każdym razem, kiedy zaczynałem naukę w nowej szkole, wybierałem sobie największego twardziela, żeby się z nim zmierzyć. Najpierw robiłem sobie z niego jaja, a potem się z nim tłukłem. I tak zostawałem tym Nowym Gościem w klasie, zamiast być tylko tym „nowym gościem” w klasie.

Gdy byłem jeszcze bardzo mały, mieszkaliśmy u babci Odessy na Oak Street w Jersey, naprzeciwko parku. Było bezpieczniej niż w Newark – i poprawczaków też było dużo mniej.

Mieszkał tam taki koleś, Pee Wee, handlarz narkotyków. Miał wielkiego psa, owczarka niemieckiego o imieniu Sam. Strasznie się go bałem. Codziennie punktualnie kwadrans po szesnastej bawiliśmy się w parku, a Sam wybiegał z domu i uganiał się za dzieciakami. Nienawidziłem tego psa, bałem się go jak cholera.

Któregoś dnia mój ojciec wrócił do domu i przyniósł mi prezent. Conversy Chuck Taylor, nowiuteńkie, z oryginalnym białym paskiem. Nie mogłem w to uwierzyć. Wiedziałem przecież, że tak naprawdę nas na to nie stać. Ojciec powiedział wtedy: „Będziesz w nich chodził do szkoły, na podwórko, będziesz w nich grał w kosza. Musisz w nich przechodzić całe lato, muszą wytrzymać. Tylko tego nie schrzań, zrozumiano?”.

I tak wyszedłem na dwór w moich nowiuteńkich chuckach taylorach, przechadzałem się dumnie po okolicy w świetnym humorze. Byłem Bogiem. Ale zrobiła się czwarta piętnaście, otworzyły się drzwi i ten cholerny Sam ruszył prosto na mnie. Zacząłem uciekać, dobiegłem do płotu, ale byłem za wielki i nie mogłem go przeskoczyć. Wgramoliłem się powoli, nogi mi dyndały, próbowałem się podciągnąć, pies wyskoczył, złapał mnie za koniec buta i go odgryzł. Wróciłem do domu, zacząłem się tłumaczyć, ale ojciec nie zamierzał tego słuchać i sprawił mi lanie.

Następnego dnia wyszedłem na dwór z kijem i czekałem, aż Sam znowu wyjdzie. Chciałem złamać mu kark. Byłem tak wściekły za moje chucki taylory, że miałem ochotę go zabić. Uciekł przede mną do domu, a po chwili wybiegł stamtąd rozjuszony Pee Wee, więc i jemu przyłożyłem kijem. Ale zaraz potem z domu wybiegło jego trzech braci i stłukli mnie tak, że nie wiedziałem, jak się nazywam. Wyglądałem tak strasznie, że nawet ojciec mi tamtego dnia odpuścił.

W domu często byłem karany. Zamykali mnie wtedy w pokoju, a ja, żeby nie zwariować, wyobrażałem sobie różne rzeczy. Marzyłem, że jestem Hulkiem, przymykałem oczy i warczałem: „Aaaaaahhhhh!”. Kiedy indziej znowu wyobrażałem sobie, że jestem Supermanem, przymykałem oczy, prężyłem mięśnie i zaczynałem latać. A potem byłem jednym z bohaterów z Gwiezdnych Wojen.

Ale czasem, kiedy zamykałem oczy, wyobrażałem sobie, że jestem jednym z handlarzy narkotyków zza rogu. Oni zawsze mieli kasę. Z kieszeni wystawały im grube pliki banknotów, widać było, że źle im się nie powodzi. Myślałem sobie, że fajnie by było zostać kimś takim jak oni, ale ponieważ miałem szlaban, nie mogłem wyjść i zobaczyć, jak to jest zrobić coś głupiego. Widzisz, tatuśku? Twoja polityka „twardej miłości” zadziałała.

Babcia Odessa cierpiała, kiedy byłem karany. Co zabawne, karę odbywałem u niej w domu. Jak już nabroiłem, a ojciec mnie zlał, to czekała, aż sobie pójdzie, zakradała się ze szklanką mleka albo kawałkiem ciasta Entenmann i szeptała mi na ucho: „Weź to, dziecko. Już nie płacz. Wszystko będzie dobrze. Moje kochanie. Nie martw się”.

Mówiłem jej wtedy: „Jak będę bogaty, to kupię ci dom”. Uśmiechała się i odpowiadała: „Kochanie, ale przecież ja nie potrzebuję domu. Ten mi w zupełności wystarczy”.

Mieszkaliśmy u babci przez jakiś czas, ale ponieważ nie najlepiej dogadywała się z ojcem, to w końcu przeprowadziliśmy się do Newark, na Vassar Avenue. Zamieszkaliśmy z dziadkiem, ojcem mojego ojca, hardkorowym Jamajczykiem. W domu był tłok – mieszkał tam też brat ojca, kilka cioć i kupa kuzynów. Duży dom, dziewięć czy dziesięć pokoi, ale łóżek i tak nie wystarczało. Spałem na podłodze razem z grupą kuzynów.

Dziadek marzył o byciu bogatym i każdego dnia dawał mi i mojemu kuzynowi dolara na los loterii QuickPick i drugiego dolara na chleb. Byliśmy przedsiębiorczy, więc kupowaliśmy tańszy czerstwy chleb za sześćdziesiąt centów, a za pozostałe czterdzieści – gumę do żucia. Aż w końcu ktoś z domowników zapytał: „Dlaczego ten chleb jest zawsze taki stary?”. Nakryli nas i oczywiście dziadek nas sprał.

Tyle że już się od tej gumy do żucia uzależniliśmy. Musieliśmy ją mieć. Więc ją kradliśmy. Opracowywaliśmy różne wyrafinowane plany, jak odciągnąć uwagę kasjera, żeby nas nie złapano. I któregoś dnia, kiedy żuliśmy sobie razem z Andre nasze gumy, dziadek zapytał: „Skąd masz tę gumę?”. Nie mogłem się oczywiście przyznać, że ją ukradłem, więc zmyśliłem historyjkę, jak to jedna miła pani mi ją dała. „Ile razy mam wam mówić, żebyście nie rozmawiali z obcymi?” – zapytał wściekły dziadek. I, jak zwykle, dostaliśmy lanie.

W wieku ośmiu lat zacząłem grać w koszykówkę w Boys and Girls Club. Graliśmy godzinami. W weekendy ojciec uczył mnie podstaw gry. Philip Harrison był bardzo przyzwoitym koszykarzem, tak przynajmniej się mówiło w Newark. Podobno on i mój biologiczny ojciec byli najlepsi w całej okolicy. Wujek Mike Parris powiedział kiedyś, że Philip Harrison był skrzyżowaniem Roberta Parisha i George’a Gervina.

To Philip nauczył mnie zastawiać się pod koszem i układać łokieć przy rzucie. Jedną z pierwszych książek, jaką od niego dostałem, była biografia Kareema Abdul Jabbara. Przeczytałem ją od deski do deski, część książki opowiadała o tym, jak Kareem stracił wszystkie pieniądze, inwestując je w soję. Obiecałem sobie wtedy, że jak już będę bogaty, to mi się coś takiego nie przytrafi.

Kiedy przypominam sobie tamte czasy, to myślę, że nie byłem wtedy dobrym koszykarzem. Byłem niezdarny. Nie nabrałem jeszcze ciała i trochę się potykałem, kozłując piłką. A wszyscy oczywiście oczekiwali, że będę grał świetnie, skoro jestem taki wielki. Próbowaliście komuś wytłumaczyć, że to nie takie proste? Powodzenia.

W Newark nie było łatwo. Nie musiałeś szukać kłopotów – one same cię znajdowały, wystarczyło wyjść rano z domu. Rodzice wiedzieli, że prędzej czy później będziemy musieli się stamtąd wynieść. Ojciec ciężko pracował, ale i tak nie starczało nam na jedzenie, na ubrania, na czynsz. Dorabiał, jeżdżąc ciężarówkami, i był bez przerwy strasznie zmęczony.

Aż któregoś dnia, w 1982 roku, kiedy miałem dziesięć lat, ojciec przyszedł do domu i powiedział: „Przeprowadzamy się”. Zapakował mnie, mamę, moje siostry, Ayeshę i Lateefę, i małego braciszka Jamala do swojej toyoty corolli i pojechaliśmy do Fort Stewart w Hinesville w Georgii. Płakałem przez całą drogę, nie chciałem jechać, nie chciałem się rozstawać z przyjaciółmi.

Ale to było pewnie najlepsze, co mi się mogło wtedy przytrafić. W Newark ciągle pakowałem się w jakieś kłopoty. Zadawałem się z nie tymi dzieciakami co potrzeba.

Gdybyśmy się tyle nie przeprowadzali, pewnie nie byłbym dziś tym, kim jestem. Serio. Musiałem się nauczyć łatwo zawierać nowe przyjaźnie, musiałem umieć się przyzwyczajać do nowych miejsc. Gdybym całe życie spędził w getcie w Newark, nie spotkałbym nigdy Białego, nie spotkałbym Żydów i Latynosów. Ale skoro ojciec ciągle się przeprowadzał, to musiałem umieć się dogadać z każdym.

W Hinesville było zupełnie inaczej niż w Newark. Mieszkaliśmy w bazie wojskowej, gdzieś hen daleko na południu. Któregoś dnia idąc z bazy do szkoły, spotkałem chłopaka, Ronniego Philpota. Mały, ciemnoskóry, ciemniejszy ode mnie. No i oczywiście zaczęliśmy się spierać o to, który z nas jest bardziej czarny. Był moim pierwszym kumplem w Georgii, a ja zostałem jego ochroniarzem. Kiedy zmarła jego matka, inne dzieciaki zaczęły mu dokuczać. Mówili: „Hey, Ronnie, dziś w szkole zebranie dla rodziców, szkoda, że twoja mama nie może wpaść”.

Kiedy to usłyszałem, dostałem szału – to było takie okrutne. Chłopak nabijał się z Ronniego, więc go walnąłem i powiedziałem: „Po szkole na boisku. Solówa. Tylko ty i ja. Zrobię z ciebie miazgę”. Chłopak wiedział, że musi się tam zjawić – wieści o naszym pojedynku już się rozeszły po szkole. Wiedziałem, gdzie mieszka – droga do domu biegła właśnie wzdłuż boiska. Czekałem więc na niego i jak tylko się pojawił, od razu przywaliłem mu w twarz.

Zawsze uderzałem pierwszy, taką miałem mentalność. Wtedy też walnąłem go w twarz i dalej go tłukłem, raz, dwa, trzy, nic nie mógł zrobić. Wszystkie dzieciaki się na nas gapiły, byłem bossem. Najsilniejszy gość w szkole – niech wszyscy o tym wiedzą.

Ojciec wściekał się za te moje wygłupy, za to, że ciągle się ładowałem w kłopoty. Za każdym razem, kiedy coś schrzaniłem, kończyło się laniem. W końcu powiedział, że jak go jeszcze raz wezwą do szkoły w mojej sprawie, to mnie naprawdę uszkodzi. Wiedziałem, że nie żartuje.

Ale nie mogłem się opanować. Jestem Shaquille, wesołek, ziom, szkolny osiłek. Byłem wielki i wygłupy stały się dla mnie jedynym sposobem, żeby się dopasować do innych. Któregoś dnia przyniosłem do szkoły butelkę wody, wziąłem chusteczki, które mama zapakowała mi do plecaka, zacząłem je moczyć, lepić z nich kulki i rzucać nimi w tablicę. Nauczyciel wszedł do klasy akurat wtedy, kiedy rzuciłem największą z nich. Rozejrzał się i zapytał tylko: „Kto to zrobił?”. Wszyscy wokół pękali ze śmiechu, tylko ja siedziałem poważny.

Lekcja się skończyła i oczywiście ktoś mnie zakapował. Syn oficera – nie mogłem w to uwierzyć, byłem w szoku. Wylądowałem u dyrektora i zostałem zawieszony na trzy dni. Wiedziałem, że ojciec mnie zabije, więc złapałem tego chłopaka i powiedziałem tylko: „O trzeciej”. Skoro i tak mam dostać lanie, to wcześniej przynajmniej sam je spuszczę. Zabiję gnoja.

Zaczaiłem się na niego na rogu po lekcjach. Mijała trzecia, czwarta, jego wciąż nie było. Inne dzieciaki w końcu odpuściły, wróciły do domu. Wreszcie, koło piątej, chłopak się pojawił. Rozglądał się nerwowo, zauważył mnie i zaczął uciekać. Nie wiedział, że jak na takiego wielkoluda jestem bardzo szybki. Dopadłem go i zacząłem tłuc. Kopałem go po żebrach, kiedy nagle się zorientowałem, że chyba dostał jakiegoś ataku.

Naprawdę się wtedy wystraszyłem. Chłopak leży, piana mu cieknie z ust, białka oczu na wierzchu. Myślałem, że umiera. Byłem przerażony.

Akurat przejeżdżał jakiś oficer z bazy, zobaczył, co się dzieje, wyskoczył z samochodu, wpakował mu ołówek do ust, żeby nie odgryzł sobie języka, i zadzwonił po pogotowie. Okazało się, że chłopak miał atak padaczki. Przyjechali gliniarze i karetka, miałem poważne kłopoty. Zawieźli mnie do bazy, znaleźli mojego ojca i ostro go ochrzanili za to, że tak mnie wychował. Upokorzyłem go, był naprawdę wściekły. Wiedziałem, że nie jest dobrze.

Otrzymałem wtedy taki wycisk, jak chyba nigdy w życiu. Ojciec tłukł mnie i wrzeszczał: „Ty idioto! Mogłeś zabić tego dzieciaka. Spędziłbyś w więzieniu resztę życia. Ile razy mam ci to powtarzać? Myśl! Masz być liderem!”.

Dostałem strasznie, ale wciąż byłem wstrząśnięty przede wszystkim tym, co zrobiłem temu biednemu dzieciakowi. Jeszcze długo potem jego przerażona twarz z białkami oczu na wierzchu śniła mi się po nocach.

To był koniec. Moja kariera szkolnego zabijaki dobiegła końca.

Możecie oczywiście uznać, że mój ojciec stosował przemoc. Wiem, że niektórzy z was będą z tym mieli problem, ale naprawdę – nie powinniście. To dzięki ojcu jestem dziś tym, kim jestem. To ojciec zawsze mi mówił: „Będziesz lepszy niż ja”. Bo sam też miał swoje za uszami. Opowiadał często, jak kiedyś ukradł koledze skarbonkę, a ojciec go za to mało nie zabił.

Wszystko, czego doświadczyłem od ojca, miało swój konkretny cel i było usprawiedliwione. Czy ja też będę tak wychowywał swoje dzieci? Skąd. Tyle że moje dzieci mają zupełnie inny start. Nie mieszkają w getcie. Nie przeżyły ani jednego dnia w biedzie. Nie mają nic wspólnego z życiem, które przeżył mały Shaun.

Phil Harrison to dobry człowiek. Wychował mnie, kochał mnie, rzucał mi wyzwania. I wie, jak bardzo go kocham i szanuję.

Niektórzy uważają, że powinienem poukładać sprawy z biologicznym ojcem. Niech lepiej zajmą się swoim życiem. Ten facet zainteresował się mną dopiero po wielu latach, kiedy już byłem sławny i grałem w koszykówkę. Nagle pojawił się w telewizji, w programie u Ricki Lake, opowiadając, jak bardzo za mną tęskni i jak jest mu przykro, że nie chcę mieć z nim nic wspólnego, podczas gdy on tak bardzo chciałby, żebym poznał swojego przyrodniego brata.

Może i zechciałbym się z nim spotkać, ale nie podoba mi się, że próbował mnie podejść w taki sposób. W telewizyjnym talk-show, bez krzty szacunku. Mieszka w New Jersey, tak jak wszyscy moi krewni, mógł przecież po prostu zadzwonić do któregoś z nich i powiedzieć: „Hej, chciałbym spędzić trochę czasu z synem, zapytajcie, czy by do mnie nie zadzwonił”. Może i bym zadzwonił, ale nie po występie u Ricki Lake.

Za bardzo się od siebie oddaliliśmy. To Philip Harrison sprawił, że jestem tym, kim jestem, to on mnie wychowywał od drugiego roku życia. I teraz mam się odwrócić do jakiegoś innego faceta i powiedzieć: „Hej, tatusiu”? Nie ma mowy.

Kiedyś, po jednym z meczów w Orlando Magic, ktoś mi powiedział, że mój biologiczny ojciec był na meczu i że chce się ze mną spotkać. Uciekłem wtedy tylnymi drzwiami. To nie w moim stylu, ale nie miałem nic do powiedzenia Joemu Toneyowi. Sierżant poszedł wtedy do domu tego gościa i poprosił, żeby zostawił mnie w spokoju.

Mama starała się mnie chronić przed tego typu akcjami. Bardzo mnie kochała i chciała, żebym był szczęśliwy. Jak bywało gorzej, to zawsze zapewniała, że wszystko będzie dobrze. To mama i babcia sprawiały, że wciąż byłem uśmiechnięty i nigdy nie traciłem nadziei.

Kiedy pakowałem się w kłopoty, mama raczej trzymała się z tyłu. Za dyscyplinę odpowiadał ojciec. Nie był moim prawdziwym ojcem, ale to on płacił rachunki, on dbał o dom. I kochał matkę nad życie. Miał na jej punkcie kompletnego fioła, bez dwóch zdań.

Mieszkaliśmy w Georgii przez kilka lat, ale jako wojskowa rodzina wiedzieliśmy, że nie potrwa to wiecznie. W 1984 roku przenieśliśmy się do Wildflecken w Niemczech. Tam też nie chciałem jechać, więc przez całą drogę do Europy płakałem.

W Niemczech dość szybko wpadłem w tarapaty. To był akurat taki moment mojego życia, że nie chciałem być Shaquillem. Dzieciaki zaczęły mnie nazywać JC, ale nie był to bynajmniej skrót od Jezus Chrystus. JC, czyli Just Cool1.

Miałem wtedy chyba trzynaście lat i zacząłem zwracać uwagę na marki, ale nie miałem kasy. Ojciec powiedział: „Niczego ci nie kupię, jeśli sobie na to nie zapracujesz. Idź, znajdź sobie jakąś robotę albo popracuj dla mnie”.

Aplikowałem do Burger Kinga, który akurat mieścił się przy naszej bazie w Niemczech. Był dość daleko od domu, ale nie zamierzałem się tym przejmować – potrzebowałem pieniędzy, żeby móc kupić sobie wymarzone air jordany.

Praca wydawała się fajnym pomysłem, tyle że mi się nie spodobała. Kazali mi robić różne rzeczy: sprzątać mopem, zmywać, czyścić stoły. Inaczej to sobie wyobrażałem. Chciałem przygotowywać hamburgery, siedzieć na kasie, rozmawiać z klientami, ale dali mi mopa i kazali usuwać ketchup z podłogi. Powiedziałem: „Walcie się” – i zrezygnowałem.

Wróciłem do domu i musiałem to opowiedzieć ojcu. „Nie możesz tak łatwo dawać za wygraną. W takim razie popracujesz dla mnie”. Ups. To już nie brzmiało tak dobrze.

Miałem się zajmować braćmi i siostrami. Budzić ich rano, ubierać, prowadzić do szkoły, potem samemu iść do swojej szkoły. Wracając, miałem ich odebrać, zaprowadzić do domu, nakarmić. Stałem się ekspertem od grillowanego sera i zupek Yum Yum. Karmiłem ich, pomagałem odrabiać lekcje, dbałem o to, żeby w domu było czysto. Mama poszła do pracy, żeby stać nas było na płacenie rachunków, więc to ja zostałem Panem Mamuśką.

To była ciężka praca. Musiałem się bardzo przykładać, w przeciwnym razie ojciec złoiłby mi skórę. Myślę, że dzieciaki kochają mnie dziś tak również dlatego, że tyle czasu spędzałem wtedy z rodzeństwem. Doskonale wiem, co zrobić, żeby dzieciak się uśmiechnął. Musiałem wymyślać przeróżne gry i zabawy. A nocą, jak była straszna burza, to wiedziałem, że Jamal będzie się bał i przyjdzie do mnie do łóżka, żeby się przytulić. Bał się piorunów, ale był pewien, że ja go przed nimi ochronię.

Wygłupiałem się, tańczyłem przed nimi, śpiewałem piosenki, bawiliśmy się w łaskotki.

No i wiedzieli, że jeśli tylko ktoś zechce im zrobić krzywdę, to stłukę go na kwaśne jabłko.

Ojciec mi nie płacił, ale jak potrzebowałem nową parę butów, to mi je kupował. Strasznie się cieszyłem z moich air jordanów, ojciec kupił mi największy dostępny numer, 13, tyle że ja już nosiłem numer 15. Były strasznie drogie i bałem się powiedzieć, że są za ciasne. Chodziłem więc dumnie w butach o dwa numery za małych. Bolało jak cholera, ale coś za coś. Miałem swoje jordany.

Niedługo po tym, jak przeprowadziliśmy się do Niemiec, poznałem Mitcha Rilesa, faceta, który wyglądał kropka w kropkę jak Larry Bird. Długie włosy, taki sam brzydki nochal, no i świetnie grał w kosza.

On był jak Bird, więc ja musiałem być jak Magic. Musiałem nauczyć się dryblingu, podawania z zamkniętymi oczami i takich tam. Codziennie rozgrywaliśmy swoje pojedynki: Magic kontra Bird, Celtics kontra Lakers, a ja uczyłem się zagrań, których wysocy gracze zazwyczaj nie umieją.

Miałem już wtedy sporo ponad sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ale wciąż byłem dosyć niezdarny, no i wciąż jeszcze nie nabrałem masy. Miałem dobrze opanowaną pracę nóg, robiłem zwody à la Magic, ale nie skakałem zbyt dobrze, no i nie umiałem jeszcze dunkować. Zastanawiałem się, czy w ogóle się tego kiedyś nauczę.

Któregoś dnia odwiedził naszą bazę trener koszykarski z Uniwersytetu Louisiana State. Miał poprowadzić kilka treningów, więc wszyscy byli strasznie podekscytowani. Nazywał się Dale Brown, nigdy o nim nie słyszałem, ale od razu go polubiłem. Miał mnóstwo zapału i chciał nas nauczyć jednego: „Najważniejsza jest dyscyplina i ciężka praca. Jeśli będziecie je wykorzystywać właściwie, osiągniecie wszystko, co zechcecie”.

Zapisałem to sobie i zapamiętałem. Po zajęciach podszedłem do niego i zapytałem, czy są jakieś ćwiczenia, które nadawałyby się specjalnie dla mnie. Wytłumaczyłem, że choć jestem potężny i wysoki, to wciąż jestem dosyć nieporadny i mam problemy z wyskokiem. Był bardzo miły.

Powiedział: „Powiem ci, co masz robić, żołnierzu. Jak wrócę do Baton Rouge, wyślę ci specjalny program siłowy. Jak długo jesteś już na służbie?”. „Nie jestem na służbie, mam dopiero trzynaście lat” – odpowiedziałem.

Dale Brown otworzył szeroko oczy: „Synu, muszę w takim razie porozmawiać z twoimi rodzicami”.

Ojciec był wtedy w saunie. Kiedy w końcu się pojawił, trener Brown zaczął mu tłumaczyć, że jeśli zechciałbym być koszykarzem, to on chciałby zostać moim trenerem. Ale Sierżant szybko mu przerwał: „Dobra, dobra, koszykówka koszykówką, ale chyba już najwyższy czas, żeby Czarni zaczęli się rozwijać intelektualnie, żeby mogli w przyszłości być szefami firm, a nie woźnymi w tych firmach, albo generałami, a nie sierżantami takimi jak ja. Jeśli będziesz miał coś do powiedzenia na temat edukacji mojego syna, to możemy porozmawiać”.

Byłem przekonany, że to już koniec, że już nigdy więcej nie zobaczymy trenera Browna, ale okazało się, że to, co powiedział Sierżant, bardzo mu się spodobało.

I rzeczywiście – jak trener Brown wrócił do LSU, to przysłał mi program siłowy. Zacząłem się do niego stosować, a jak poszedłem do gimnazjum, próbowałem się załapać do szkolnej drużyny.

Ale mnie wyrzucili.

Miałem już wtedy ponad dwa metry wzrostu, lecz nikt nie zwracał na to uwagi.

Był jakiś inny chłopak, Dwayne Clark, podobnego wzrostu, który grał lepiej.

Postawili nas naprzeciwko siebie, a on robił ze mną, co chciał. Dunkował, rzucał z odchylenia, dryblował. Był starszy i śmiał się ze mnie. Znęcał się nade mną: markował rzut, czekał, aż wyskoczę, po czym mnie mijał, jakby mnie tam w ogóle nie było. Ośmieszał mnie.

Trener nawet ze mną nie porozmawiał. Nie spojrzał na mnie, nawet nie sprawdził, jak się nazywam. Nie mam do niego żalu, byłem wtedy rzeczywiście beznadziejny. Miałem śruby w kolanach, pozostałość po chorobie Osgooda-Schlattera, nic nie byłem w stanie zrobić, za bardzo mnie wszystko bolało.

No i pojawił się jeszcze jeden problem: byłem leniem. Chciałem robić wszystko po swojemu, nie wykorzystywałem swojego wzrostu. Nie umiałem grać ostro. Biegałem na pół gwizdka, podczas gdy wszyscy wokół zasuwali.

Mieli tam jeszcze drużynę młodzików, ale nie chciałem w niej grać. Wróciłem do domu i powiedziałem ojcu, że mnie nie przyjęli, na co on kazał mi wracać do sali i ćwiczyć.

Byłem załamany. Udawałem, że mnie to nie rusza, ale naprawdę mną to wstrząsnęło. Nie płakałem, ale byłem zdruzgotany. Zamknąłem się w pokoju, gapiłem się w sufit i myślałem sobie, że jestem do niczego i że nigdy mi się nie uda.

Po jakimś czasie zacząłem w tym dostrzegać jakieś pozytywy. „Może zostanę DJ-em albo raperem” – myślałem sobie. Ale wiedziałem, że do tego też jeszcze daleka droga.

Prawie wszyscy znajomi załapali się do drużyny, więc było jeszcze gorzej. Robiłem dobrą minę do złej gry – niby się z tego śmiałem, robiłem sobie jaja z trenera, wygłupiałem się, no i wciąż świetnie tańczyłem. Nadal byłem JC – Just Cool.

Ale ojciec nie pozwolił mi się poddać. Kazał mi grać w bazie przeciwko żołnierzom, dorosłym facetom. Obijali mnie, przepychali, przewracali. Nawet jeśli nie będę świetny, to nauczę się być twardy.

Napisałem do trenera Browna, że mnie nie przyjęli. Odpisał miło, żebym się nie przejmował, żebym jeszcze więcej się starał i pracował.

Jakiś czas potem niejaki Ford McMurtry zrezygnował z posady asystenta trenera w liceum i zaczął organizować drużynę w naszej bazie wojskowej. Zaproponował, żebym u nich grał.

Ford był miłym facetem, przy nim od razu poczułem się pewniej. Sporo pracował nad moją kondycją i pracą nóg. Wkurzała mnie moja niezdarność, ale on był cierpliwy. „Spróbuj raz jeszcze, Shaquille” – mówił i nigdy nie podnosił na mnie głosu. Miałem szczęście – Mitch Riles też nie mógł grać w drużynie szkolnej, bo kiepsko się uczył, więc dwaj kumple, Magic i Larry, znowu byli razem.

Rok później nawet nie próbowałem się załapać do szkolnej drużyny. Trener McMurtry zgromadził taką ekipę, że wiedzieliśmy, iż możemy pokonać Dwayne’a Clarka i spółkę. No i chciał ze mnie zrobić prawdziwego koszykarza.

Pomógł mi jeszcze jeden facet, który pracował wtedy w naszej bazie, Pete Popovich. Obserwował mnie kiedyś na sali i zapytał, dlaczego nie dunkuję. Odpowiedziałem, że nie mogę skakać: „Mam chore kolana, nie mogę nawet oderwać się od parkietu”.

Kiedy poszedłem później do siłowni, Pete powiedział: „Popracujemy nad twoim skokiem dosiężnym”. Pokazał, jak podnosić w górę łydki, kazał mi to robić codziennie. I robiłem to aż do bólu, myślałem, że mi nogi poodpadają. Przez dwa pierwsze lata szkoły średniej poprawiłem swój skok dosiężny o ponad sześćdziesiąt centymetrów.

W 1987 roku ojca znowu przenieśli do Stanów. Miałem wtedy piętnaście lat, byłem w połowie sezonu z trenerem McMurtrym i wściekłem się, że musimy wyjeżdżać. Zaczynałem wreszcie do czegoś dochodzić w koszykówce.

Kilka tygodni spędziliśmy w New Jersey u rodziny, zanim trafiliśmy do naszej nowej bazy w Teksasie. Przyjechał wujek Mike Parris, który ostatni raz widział mnie kilka lat temu. Poszliśmy razem do parku pograć w kosza. Był tam jeden wielki koleś, Mark Bryant, zagraliśmy jeden na jednego. Potem został gwiazdą w Seton Hall i trafił na piętnaście lat do NBA. Nie byłem jeszcze wtedy taki dobry jak Mark, ale wreszcie potrafiłem skakać, więc jakoś dawałem radę.

Wujek Mike był pod wrażeniem moich postępów. Wcześniej rzucał nade mną bez żadnych problemów. A tu nagle on skacze, chce rzucać, a ja próbuję go zablokować. W dodatku całkiem często mi się udaje. Zawsze miałem imponującą rozpiętość ramion, ale wcześniej nie umiałem z tego korzystać. Teraz zaczynałem to chwytać i myślałem sobie: „Może i nie będę zdobywał wielu punktów, ale przynajmniej nikt nie będzie zdobywał punktów przeciwko mnie”.

Tamtego popołudnia, kiedy opuszczaliśmy park, wujek Mike objął mnie i powiedział: „Coś się zmieniło, Shaquille”.

Miał rację. Coś się zmieniło. Stawałem się w końcu koszykarzem.

Shaq bez cenzury

Подняться наверх