Читать книгу Marzenie o innym świecie - Sonya Chung - Страница 8
Ucieczka (2005)
ОглавлениеHan Hyun-kyu nie leciał samolotem od prawie trzydziestu lat. Ostatni raz podróżował z dziećmi, kiedy Ah-jin, jego córka, miała dziewięć lat, a Han-soo siedem. Zabrał je do Kalifornii – do Disneylandu i Hollywood – bo bardzo go o to prosiły. Matka nie pojechała z nimi, a podczas ich nieobecności podjęła nagłą i jednostronną decyzję dotyczącą imion dzieci – zaczęła nazywać je Jane i Henry.
– Nauczyciele i znajome dzieci zwracają się do nich, używając amerykańskich imion – powiedziała ostro jak zawsze. – Więc my też powinniśmy tak do nich mówić. Nie chcemy przecież mącić im w głowach.
Co znaczy mącić w głowach? – pomyślał. W języku koreańskim istnieją oddzielne określenia dla każdego, w zależności od pokrewieństwa. Chłopiec nazywa starszego brata hyung, dziewczynka mówi na starszego brata op-pah. Siostrę matki dzieci nazywają e-moh, siostrę ojca co-moh. Jakie mącenie w głowach? Czy dzieci nie są bystre?
Wspomina teraz tamtą podróż, początki Jane i Henry'ego – gdy pojechał z nimi sam – od czego zresztą zaczęło się coś jeszcze. Coś długotrwałego, nieprzyjemnego i chronicznego.
Stłumił w sobie strach przed lotem. Nie lubił wysokości – gór, mostów, samolotów. Niemniej od miesiąca, od chwili, gdy kupił bilet lotniczy, przestał po prostu o tym myśleć. Był zdeterminowany i nie chciał dopuścić, żeby strach przejął nad nim kontrolę.
Udało mu się zdobyć miejsce przy przejściu, więc kiedy wsiada do samolotu i odszukuje swój rząd, jest zadowolony, że jego fotel stoi na skraju czterech innych pośrodku maszyny, z dala od jakichkolwiek okien. Nie chciał niczego widzieć ani odczuwać drgań skrzydeł. Pamiętał to doskonale z wyprawy do Kalifornii: trzymał Ah-jin za rękę i starał się ją uspokoić, mówiąc, że wszystkie dźwięki były normalne – w rzeczywistości jednak sam sobie dodawał otuchy. Zastanawia się teraz, czy zauważyła, jak strasznie się bał. Jest niemal pewny, że tak – w końcu to spostrzegawcza dziewczyna. Myśl o tym sprawia, że żołądek podchodzi mu do gardła. Zna dobrze to nieprzyjemne uczucie, ale pod pewnym względem jest wyraźniejsze, bardziej odosobnione i dominujące w tej chwili – teraz, na początku lotu.
Obsługa prezentuje rutynowe zasady bezpieczeństwa. On stara się skupić na instrukcjach, ale co jakiś czas wyłącza uwagę, bo słowa i ruchy są definitywnie niezsynchronizowane, jak na starych filmach kung-fu z dubbingowanymi dialogami, które Han-soo kiedyś uwielbiał. Kiedy maszyna przyspiesza na pasie startowym, wznosi się i zaczyna piąć w górę, jest zaskoczony faktem, że przez ostatnie trzydzieści lat tak niewiele zmieniło się w podróżowaniu samolotem: scenariusz prezentacji – „prosimy o nałożenie maski najpierw sobie, zanim zrobicie to państwo innym”, co wydaje mu się sprzeczne z intuicją, podobnie jak przed laty – wrażenie podskakiwania na wybojach przy oderwaniu się kół od ziemi, łoskot towarzyszący chowaniu podwozia w bebechu kadłuba, brzmiący niczym ostatnie słowo. Swojskość tego wszystkiego koi mu nerwy.
Gaśnie sygnalizator „zapiąć pasy”. Odchyla oparcie fotela, zamyka oczy. Oddycha głęboko. Obok szybkim krokiem przechodzi stewardesa. Zatrzymuje ją, łapiąc za rękaw, zwraca się do niej per „panienko” i prosi o piwo imbirowe. Odpowiada mu, że niedługo zaczną podawać napoje, więc musi zaczekać kilka minut. Kobieta mówi z mocnym akcentem. Gdy idzie dalej przejściem między fotelami, on uświadamia sobie, że powinien odezwać się do niej po koreańsku. Ale nawet nie wie, jak zwracać się do młodej kobiety o jej pozycji. Słowo nie jest problemem – a-gashi ma uniwersalne znaczenie – chodzi o ton. Kelnerki w koreańskich restauracjach w Stanach Zjednoczonych są przesiąknięte kulturą Zachodu i znajome, ale ta kobieta jest prawdziwą Koreanką – najpewniej z jakiegoś małego miasteczka, sądząc po uległości w jej zachowaniu.
Jedenaście godzin do Tokio, następne dwie do Seulu, potem godzinny lot na południe, na lotnisko Pohang. Tam zmierza. Zrobił to. Zostawił wszystko, zostawił ją, za sobą. Bez słowa. Z jakiego powodu i na jak długo, nie wie. Ale to zrobił. I jest w drodze.
Pół wieku wcześniej uciekł z domu od rodziny. Wówczas miał jasno sprecyzowaną wizję, niczego się nie bał, był twardy. Dzisiaj czuje się raczej niepewnie, ma obawy, bardziej jak dziecko teraz niż wtedy. Ale nadal jest twardy i ma nadzieję. To rozpaczliwa, trochę histeryczna nadzieja – wtórna, opadła go nie wiadomo kiedy, zrodzona z kompletnego wyczerpania – która pozwoliła mu na zebranie sił i dotarcie aż tak daleko.
Zasypia od razu, jeszcze przed pojawieniem się wózka z napojami. Niemniej stewardesa pamięta jego prośbę, opuszcza stolik przed nim i stawia na nim nieotworzoną, zimną jak lód puszkę z piwem imbirowym. Przemęczony ostatnim miesiącem – planami, tajemnicą, narastającą w nim złością i pulsowaniem w piersiach, musiał stawić czoło swoim strachom i przezwyciężyć to wszystko – nie zdawał sobie sprawy, jak wiele go to kosztowało.
Mijają minuty, może godziny. Wyłania się z mgły (właściwie nie ze snu, bo nerwy nie pozwoliły mu się zatracić w nieświadomości), chce mu się pić, jest obolały. Mięśnie karku przypominają odkrytą ranę, łopatki pod nimi i ciało między żebrami są wrażliwe na ból, delikatne i miękkie. Siada prosto. Rozciera kark i oblizuje usta, spuchniętą dłonią przeczesuje srebrzyste, pofalowane włosy, które zaczynają rzednąć. Ma sześćdziesiąt pięć lat, ale czuje się jak stulatek. Albo jakby wpadł pod pędzącą ciężarówkę i leżał teraz, czekając na śmierć i tracąc płyny organiczne.
Zaczyna ogarniać go lęk. Co oni pomyślą? Czego będą oczekiwali? Co im powie o swoim życiu, rozczarowaniach i zgryzotach? Co zobaczą? Celowo nie zadzwonił do rodziny brata, żeby uprzedzić o swojej wizycie, wolał napisać list: bał się pytań albo skrępowania.
Muszę się czegoś napić – myśli. Spostrzega stolik, piwo imbirowe. Jest wdzięczny za tę drobną uprzejmość, otwiera puszkę i pije. Nie zapomniała. Nie zapomniała. W jego myślach młoda stewardesa urasta do rangi świętej. Nie pamięta, kiedy miał takie pragnienie ani tak dużej przyjemności z jego gaszenia. Pije, aż puszka staje się w połowie pusta. Kobieta siedząca po drugiej stronie przejścia – po pięćdziesiątce, najwyraźniej wykształcona, o równo przyciętych blond włosach – wpatruje się w niego. Jej złote kolczyki odbijają refleksy światła. Han Hyun-kyu spogląda na nią, mrużąc oczy, żeby ostrzej widzieć. Trzymając puszkę, pochyla się do przodu i patrzy przez mgłę. Robi wrażenie pijanego.
– W samolocie człowiek łatwo może się od-wod-nić – mówi kobieta trochę nosowo i odsłania w uśmiechu duże, lśniące zęby.
– To było bardzo miłe z jej strony – odzywa się Han Hyun-kyu. – Nie zapomniała.