Читать книгу Marzenie o innym świecie - Sonya Chung - Страница 9
Przyjazd (rannej)
ОглавлениеWieść nadchodzi od Doktor Lee, znanej też jako Lee Woo-in, znanej też jako moja matka. Zatrzymałam się u Henry’ego, niedługo zacznę się rozglądać za własnym lokum, ale teraz potrzebuję przez jakiś czas ciepła brata, obecności drugiego człowieka. Wytłumienie dźwięków otaczającego świata nie jest duże, ale wystarcza, żeby dezorientować – spowalnia mnie pod każdym względem. Bóle głowy są okropne. Sporo wysiłku kosztuje mnie skupienie się na czymkolwiek.
Henry mniej więcej wie, co się stało, że miałam zlecenie, gdzieś tam, blisko wybuchu – złe miejsce w złym czasie – ale nic poza tym. Drażni się ze mną z powodu moich krótkich, dopiero co odrośniętych włosów i każe mi jeść, jeść, jeść, żebym trochę przytyła. Poszturchujemy się i wygłupiamy razem, siedzimy przed telewizorem z tłustawą pizzą i oglądamy Zagubionych. Minęło trochę czasu od dnia, kiedy ostatni raz się widzieliśmy, ale nie zadajemy sobie dociekliwych pytań, akceptujemy się nawzajem i tyle.
Ze swej strony Henry stąpa po kruchym lodzie, mozolnie przedzierając się przez Dwanaście Kroków. Tym razem, dzień za dniem, naprawdę się stara. Nie pije już prawie od dwóch lat, z czego połowę mieszka sam. Jak zawsze odruchowo chcę go chronić przed wszystkim, co trudne i mroczne. On żyje w małym, ograniczonym świecie zasad i stabilizacji, dzięki którym może przebyć kolejny dzień. Widzę, że teraz to naprawdę zupełnie inny Henry – pokorny i zmęczony. Wygląda na to, że postanowił – przynajmniej na razie – trwać w zastoju i wystrzegać się jakichkolwiek zwariowanych imprez, żeby się przekonać, dokąd go to zaprowadzi. W tych dniach dla nas obojga już samo wstanie z łóżka rankiem (czasem później) to aż za dużo i wszystko wskazuje na to, że najwyraźniej instynktownie bardzo niewiele oczekujemy po sobie nawzajem.
Mój wypadek to pod pewnym względem uśmiech losu. To znaczy czas mi sprzyjał, bo choć przerwa nastąpiła przypadkowo i była wymuszona, potrzebowałam jej. Po rozstaniu z Paulem przez czternaście miesięcy bez przerwy pracowałam w terenie – brałam każde zlecenie, jakie się pojawiało, jedno po drugim. Moje zdjęcia rozchodziły się na prawo i lewo: agencja była ze mnie zadowolona. A ja tyrałam, tyrałam, tyrałam, skupiona i wydajna, bez niepotrzebnego rozpraszania się, często w niebezpiecznych warunkach, pstryk, pstryk, pstryk. Musiałam pracować, żeby oczyścić myśli, żeby zdjąć ciężar z serca, i przez jakiś czas to się udawało.
Przedtem prawie przez rok nie wyjeżdżałam do pracy w terenie, co było moim najdłuższym okresem bezczynności. Kiedy poczułam, że jestem gotowa, agencja przyjęła mnie od razu z powrotem, nie zadając żadnych pytań. Zaraz potem pojawiły się zlecenia. Miałam sporą satysfakcję, gdy się okazało, że dzięki kontaktom, które nawiązywałam przez wiele lat, nadal mam mocną pozycję, nawet po przerwie, i że jest robota dla dziewczyny z dobrym okiem, szybkimi dłońmi i odpowiednią dozą szaleństwa.
Parę razy zajrzałam do agencji w Paryżu, jeśli było to akurat po drodze, ale najczęściej pracowałam non stop. Julien, dyrektor agencji, sprawiał wrażenie, jakby znał wszystkie hotele i restauracje na świecie z działającym faksem, więc zawsze jakoś się ze mną kontaktował, gdy mogłam wziąć się do następnego zadania. Zwykle nie było to nic więcej poza nazwiskiem, lokalizacją, numerem telefonu i jakimś hasłem, moją przepustką – w Kongu: „Powiedz mu, że to dla córki konsula, będzie wiedział, o co ci chodzi”; albo w Kolumbii: „Pamiętaj, pracujesz nad wykorzystywaniem rolników, musisz mówić o reformie rolnej”.
To było wariactwo, obłąkańcze tempo, w jakim wszystko się działo – a przecież weterani w moim fachu powtarzają, że trzeba tego unikać, bo się człowiek szybko wypali. Ale dla mnie była to wytęskniona okazja do ciężkiej pracy. Nigdzie indziej nie chciałam być, nic mnie też nie trzymało w jakimś miejscu. Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że ucieknę przed moimi demonami, nie byłam aż taka głupia. Ale intuicja mi podpowiadała, żeby znaleźć się jak najdalej i nie zaprzątać sobie nimi głowy, jak długo się da. Tak czy inaczej odkładanie w czasie ma jednak swoją cenę.
Oficjalnie ten incydent był niespodziewany i nie dało się go uniknąć. Nikt nie mógł nas winić. Znaleźliśmy się tam we czwórkę – doświadczeni w pracy w terenie i na wojnie. Ale myślę, że chodziło o coś więcej niż przypadek, coś więcej niż tylko pech. Szczerze mówiąc, nie mogę stwierdzić, że mój refleks był równie dobry jak przy innych okazjach. W pewnym stopniu inne myśli – dręczące, niedające się stłumić – zaprzątały mi głowę. A tak naprawdę, kiedy jest się w terenie, nie ma miejsca na rozpraszanie uwagi. Koncentracja jest najważniejsza. Każdy nerw powinien być napięty, wszystkie zmysły skupione. Nawet skóra jest wyczulona. Jest się tam całym sobą – albo człowiek prosi się o kłopoty.
To było w Bagdadzie, ale mogło się zdarzyć wszędzie. Bomba – ukryta w zaparkowanym samochodzie przez ludzi, którzy nawet nie okrzepli jeszcze jako rebelianci – była przeznaczona dla cywilów. Znajdowaliśmy się w „strefie międzynarodowej”, praktycznie rzecz biorąc – bezpieczni. Ale nawet nie zastanawialiśmy się, gdzie jesteśmy, w każdym razie ja na pewno nie. I może właśnie to przeważyło (jeśli jest jakieś to): obraziliśmy wszechświat, przestając się pilnować. Uwierzyliśmy w jednej chwili, nieświadomie, w istnienie niekwestionowanego pokoju.
Skończyliśmy właśnie wywiad z rodziną sunnitów. Na ochotnika zamienili się bowiem mieszkaniami z przyjaciółmi szyitami, bo jedni i drudzy mieszkali po złej stronie muru. Temat dotyczył zwykłych ludzi, ryzyko było niewielkie, miał być chwilą wytchnienia między zleceniami na liniach frontu. Byłam z Geraldem, londyńskim dziennikarzem „The Radical”, z którym pracowałam przez ostatnie trzy tygodnie, Ashą, tłumaczką zatrudnianą przez ONZ, i Alim, studentem dziennikarstwa, który łaził za nami w ramach praktyki, jaką sam wymyślił. Nastroje nam dopisywały. Wiedzieliśmy, że trafiliśmy na coś innego. W ich oczach – pary z dwojgiem małych dzieci – była wyrozumiałość i gotowość, i prośba, ich prawdziwa historia.
To ja dostałam o nich cynk od kontaktu z uniwersytetu, od człowieka, którego gościnnych wykładów słuchałam kiedyś w Paryżu wiele lat wcześniej. Szyici, o których chodziło, byli krewnymi jego żony. Wybrany czas okazał się idealny, temat pojawił się w chwili, gdy naprawdę go potrzebowaliśmy. Zmęczeni, poczuliśmy ulgę, że trafia nam się coś ludzkiego – człowiek pomaga człowiekowi, przyjaźń, przyzwoitość. Natrafiliśmy na tę historię tak samo, jak na wiele innych przedtem – przypadkiem, ni stąd, ni zowąd. (Oczywiście nic nie jest w końcu za darmo. Zgoda na holowanie Alego, siostrzeńca mojego kontaktu, była w rzeczywistości formą „zapłaty”, i na szczęście dobrym interesem dla obu stron). Takie podarki od losu nie trafiały się często, ale zawsze mogłam na nie liczyć w chwilach, gdy ziemia usuwała mi się spod nóg. Po latach pracy przekonałam się, że mam taki układ z wszechświatem. I tak czas płynął, a ja parłam naprzód.
Wieczorem sporo popiliśmy – więcej niż zwykle – i mało spaliśmy. Gerald wyglądał okropnie. Nie wiem, ile dokładnie miał lat, ale myślę, że około czterdziestu, choć łatwo było mu dać sześćdziesiąt, i to nie tylko z powodu powiększającej się łysiny. Kiedy skończyliśmy wywiad i wychodziliśmy, zauważyłam jednak, że się ożywił, wyprostował i wyglądał znacznie lepiej, w oczach pojawił mu się błysk. Opowiadał mi, że patriarcha z sunnickiej rodziny przypominał mu ulubionego wuja mieszkającego w Leeds. „Przemiły człowiek, naprawdę kochający życie” – mówił, gdy samochód eksplodował.
Właściwie eksplozja nie była duża. Bomba domowej roboty, jedna z wielu podłożonych jednocześnie w dzielnicach mieszkaniowych w całym mieście, za pomocą których rebelianci nieprzerwanie dawali o sobie znać. Przypomnienie, deklaracja. Mimo wszystko jednak byliśmy wystarczająco blisko. Huk i siła. Nie mam pojęcia, kto tam wtedy był, jak wyglądał ten samochód ani jak daleko staliśmy. Mogę jedynie powiedzieć, że znaleźliśmy się w jej polu rażenia. Przestrzeń się zapadła, a potem odrzuciło nas na milion kilometrów albo dalej. Słowo „wybuch” nie miało dla mnie wcześniej szczególnego znaczenia. Podczas pracy w terenie było równie powszednie jak dzień i obojętne jak mleko. Teraz ma dla mnie osobne znaczenie, przypisane tamtej chwili.
Gerald musiał umrzeć od razu – w każdym razie bardzo szybko. Metalowy odłamek, prawdopodobnie kawałek zderzaka samochodu, trafił go od tyłu, przebijając kark. Asha była najbliżej eksplozji, zginęła na miejscu, rozerwało ją na kawałki. Sama tego nie widziałam, opowiedział mi o tym Ali, który wszystko widział i nie oszczędził mi żadnego szczegółu, opisywał śmierć absurdalnie obojętnym tonem jak prawdziwy dziennikarz. Upadł znacznie dalej, bo zatrzymał się wcześniej, żeby kupić colę.
Jeśli chodzi o mnie, rzuciło mną w boczną część niewielkiego sklepu spożywczego w betonowym bloku, ale nie trafiło mnie nic, co śmigało w powietrzu. Siła wybuchu w jakiś sposób cisnęła mnie i Geralda w przeciwne strony – jego w kierunku śmiercionośnych odłamków, mnie z dala od nich. Wyszłam z tego ze wstrząśnieniem mózgu, poparzeniami drugiego stopnia, niegroźnymi złamaniami lewej ręki, poza tym cała byłam pokaleczona i w siniakach. Z powodu mojej dezorientacji potrzeba było trzech dni na zdiagnozowanie prawdziwego problemu: straciłam słuch. Częściowo – około dziesięciu procent – w obu uszach.
W sumie ranne zostały dwadzieścia cztery osoby, siedem zginęło. Prawie wszyscy cywile, wiele kobiet i dzieci, bo byliśmy blisko ulicznego bazaru. W pobliżu znaleźli się też dwaj iraccy żołnierze po służbie – jeden spędzał czas z żoną i dziećmi (wszyscy ciężko ranni, ale przeżyli), drugi szedł do burdelu.
Gerald miał tylko mieszkającą w Londynie starą matkę i nastoletniego syna, którego prawie nie znał, gdyż adoptował go ojczym. Dochodząc do zdrowia w szpitalu, skreśliłam do jego matki krótki list. Napisałam, że bardzo jej współczuję po stracie syna i że w czasie, gdy z nim pracowałam, nauczyłam się go podziwiać. Poprosiłam, żeby przysłała mi nazwisko i adres jego wuja z Leeds, ale nigdy mi nie odpisała.
Były mąż Ashy przyleciał z Nowego Jorku, żeby ją zidentyfikować i zająć się zwłokami – a właściwie tym, co uznano za jej szczątki. Zaszedł do mojej sali, żeby się przedstawić i zadać mi kilka pytań: Jak sobie radziła? Czy była zadowolona z pracy? Rozwiedli się niecałe dwa lata wcześniej po trzydziestu kilku latach małżeństwa. Odkryła jego zdradę, romans z żoną kuzyna. Wspomniała mi o tym któregoś wieczoru, gdy za dużo wypiłyśmy. Pan Asha (nigdy nie poznałam nazwiska Ashy, a może je poznałam, tylko nie potrafię go sobie przypomnieć) był przystojnym, niewysokim mężczyzną po pięćdziesiątce, z cierpiętniczym, skruszonym wyrazem twarzy. Podczas naszej rozmowy, trwającej zaledwie kilka minut, trzymał przed sobą złączone dłonie i patrzył na własne buty.
– Dziękuję – powiedział, wychodząc. Unikał kontaktu wzrokowego ze mną, a jednocześnie próbował go nawiązać. – Dziękuję.
Ali odwiedzał mnie prawie codziennie w tygodniach mojego dochodzenia do zdrowia. Oparzenia okazały się najgorsze i ich wyleczenie trwało najdłużej, zwłaszcza na głowie i ramionach. Nawet nie mrugnął na mój widok – ogolona, posiniaczona głowa, cała w strupach; obrzmiała, podrapana twarz, w połowie zakryta gazą wchłaniającą wysięki, zanim się zaczęło prawdziwe gojenie. Nie wydawał się też cierpieć na stres pourazowy: był skupiony i komunikatywny. W końcu to był jego świat, tylko taki znał. Ja zaś, z drugiej strony, miałam wrażenie skołowacenia, widziałam wszystko jak przez mgłę – niczym światło stroboskopowe w zadymionym klubie.
Przy pierwszej wizycie Ali mi powiedział, że w trakcie wywiadu robił notatki i chce teraz napisać artykuł ku pamięci Geralda. Wiedziałam, rzecz jasna, że robił to przede wszystkim dla siebie. Była to dla niego przełomowa chwila, bo „The Radical” zaakceptował konspekt i obiecał go wydrukować, jeśli szybko dostarczy materiał. Z przyjemnością zgodziłam się mu pomóc. Dzięki temu mogłam się skupić na czymś innym niż ból po oparzeniach. Zabraliśmy się więc oboje do pracy w szpitalnym pokoju. Ambicja Alego dodawała mi sił. Myślę, że bez codziennej dawki jego młodości coś we mnie mogłoby się poddać – zwinęłabym się w kłębek i zupełnie wycofała. Przeszłam już przez coś takiego wcześniej, z Paulem, i wiedziałam, jak łatwo popaść w taki stan. Wizyty Alego sprawiały, że znowu byłam czujna i skupiona.
Zdrowiałam powoli, nudziłam się. W pokoju nie miałam telewizora, ale jeden odbiornik stał w świetlicy w głębi korytarza, gdzie wszyscy – obcokrajowcy wrzuceni w wir wojny, tubylcy pogrążeni w traumie – oglądaliśmy codziennie z przejęciem Rodzinę Ahmadów, nowy serial, pierwszy iracki, nadawany od chwili premiery przez wszystkie stacje tego kraju (zarówno cywilne jak i wojskowe). Wspaniały ślub, na który widzowie czekali od tygodni, córki jednego z wojskowych dostojników i przystojnego żołnierza z niższej klasy, został właśnie zepsuty przez niezapowiedzianą rewizję – amerykański oddział szukał broni. Amerykanów pokazano jako bufonów i aroganckich zbirów, co chyba wyjątkowo cieszyło pacjentów.
Po wypisaniu ze szpitala wzięłam tydzień wolnego, spałam, robiłam dla siebie czarno-białe zdjęcia leiką i przesiadywałam w kawiarniach, paląc i pieprząc o głupotach z innymi dziennikarzami. Słuchanie opowieści o ich makabrycznej brawurze działało na mnie dziwnie uspokajająco. Niektórzy z nich wiedzieli, co się stało, ale nie mówili o tym, poza kilkoma dobrymi słowami o Geraldzie, i – dzięki Bogu – nie obchodzili się ze mną jak z jajkiem.
Skontaktowałam się z Julienem z Paryża, aby dać mu znać, że jestem na chodzie, ale będę niedostępna przez jakiś, bliżej nieokreślony czas. Kiedy byłam gotowa, wysłałam e-maila do Henry’ego do Nowego Jorku i kupiłam bilet w jedną stronę. Wyruszałam w drogę do domu.
Wracałam z pewnym pomysłem zaprzątającym myśli, który – prawdę mówiąc – wydawał się wiązać z mnóstwem pracy. Marzyłam o tym, byłam gotowa na oczyszczenie. Wszystko, co zostawiłam za sobą, zaczęło mnie z powrotem dopadać i chyba wiedziałam, że tym razem wcześniej czy później muszę coś z tym zrobić.
Gdy myślałam o domu, w wyobraźni widziałam obraz – przedzierałam się przez wysokie, gęste zarośla, metodycznie i w skupieniu, trzymając w ręku sierp o pięknie zakrzywionym, stalowym ostrzu, śmiertelnie ostry, solidny i ciężki.
Jednak te myśli i wyobrażenia rozwiały się, gdy rzeczywiście dotarłam do kraju. Coś przeczuwałam – miałam niewyraźne mrowienie gdzieś za sercem, nerwowy ucisk w żołądku, gdy samolot wylądował na lotnisku Kennedy’ego – wiedziałam, że coś na mnie czekało, coś nieprzewidywalnego, a jednocześnie nieuniknionego. I jak się okazało, po powrocie do domu czekał mnie wybuch, ale innego rodzaju.