Читать книгу Płomienie - Stanisław Brzozowski - Страница 12
Tom pierwszy
III. Spartakus i Szymon Słupnik
1
ОглавлениеJesienią 1869 roku znalazłem się w Petersburgu jako student wydziału przyrodniczego. Sam wybór tego wydziału był powodem nieporozumienia pomiędzy mną i ojcem. Nieporozumień tych było aż nazbyt wiele w czasie poprzedzającym mój wyjazd. Nie chcę ich wspominać szczegółowo.
Były to czasy, w których mój ojciec musiał wiele cierpieć.
Dzisiaj pamiętam, że w jego spojrzeniu, kiedy patrzył na mnie, migotał strach. Ale wtedy ja nie widziałem tego. Nie chciałem i nie mogłem widzieć.
Musiałem iść precz stąd, z domu, w którym ciągle wspominano.
Ja chciałem żyć, a ich wspomnienia nie były moimi wspomnieniami. Byłem zresztą w stadium wojowniczego ateizmu i nieustannie wywoływałem sceny, po których ciotka Emilia dostawała spazmatycznego płaczu.
Ojciec bladł, patrząc na moją haftowaną z chłopska, ukraińską koszulę.
Ja zaś uważałem siebie wtedy za Ukraińca z obowiązku.
Każdy człowiek powinien pracować dla tych, co go wykarmili. Mnie wykarmili ukraińscy chłopi, a więc…
Nie przeszkadzało to wcale temu, żem nigdy prawie z żadnym chłopem nie mówił.
Bo i o czym?
O ateizmie, o teorii Darwina, o tym, że trzeba wyzbyć się przywiązania do przesądów historycznych?
Rozmowy te nie byłyby doprowadziły do niczego.
I w tym czasie mój gardzący chamstwem ojciec był o wiele bardziej w zgodzie z moim ideałem niż ja.
On troszczył się o mieszkańców swojej wsi tak, jak o swoje rasowe bydło lub stadninę. Ja w ich imieniu wszystkim naokoło gardziłem.
A inaczej nie mogłem.
Ta pogarda była dla mnie takim samym odruchem instynktownym i zbawczym, jakim była dla mojego ojca jego duma.
On żył tym, że na cały świat patrzył jak na jakiś barbarzyński chaos.
Sam siebie porównywał do Dymitra Wiśniowieckiego207, zawieszonego w Stambule na haku. Był romantykiem w swym upodobaniu do efektownych porównań.
Jakże nienawidziłem ja tego wszystkiego.
Tej całej atmosfery relikwii i szkaplerzy, unii lubelskich i odsieczy wiedeńskich.
Ja przecież dzieckiem widziałem odwrotną stronę tego sztychu208.
Widziałem w Warszawie modlących się ludzi, rozstrzeliwanych przez żołnierzy, tratowanych przez kozactwo, i czepiałem się drżących rąk ojcowskich, wołając: „Dlaczego oni się nie biją!”.
W tej strasznej godzinie, kiedy z okna hotelu, ja – dziecko – widziałem pletnie209 i szable nad głowami błagających o pomoc z nieba, widziałem, jak kule kosiły śpiewających hymny, narodziła się we mnie twarda niechęć dla wszystkiego, co jest modlitwą, pokorą, a potem, a potem…
Przez długie trzy lata twarze sąsiadów mojego ojca, bladych ze strachu, drżących, aby nie padł na nich cień podejrzenia, lękających się i rządu, i chłopów, lękających się śmiałości własnych dzieci.
Nie, o tym nie chcę myśleć. Po cóż mam bluzgać szyderstwem na jego mogiłę.
Niechaj śpi zwyciężony, on, który wierzył w polskiego szlachcica.
Zwyciężony…
Miszuk nie urazi słowem twojej mogiły.
On ci tylko żywemu nie mógł ustąpić.
Nie mógł, jak i dziś nie mogę cofnąć ani słowa.
W 69 roku byłem więc w Petersburgu. Przywiozłem tu razem z sobą swój niepokój i pustkę, która wołała o pełne życie.
Zrazu rzuciłem się na książki.
Nigdy już potem nie wchłonąłem w siebie takiej masy myśli.
Codziennie waliło się coś we mnie, codziennie myśl umacniała się w swojej twierdzy.
Wierzyłem wtedy, że rozum zaczyna dopiero istnieć, że należy go tylko stworzyć, tylko zdobyć formułę przenikliwie jasną i wszechobejmującą, a światło jej rozleje się po ziemi i rozpocznie się nowe życie.
Żyłem w absolutnej próżni.
Bardzo szybko przestałem regularnie uczęszczać na wykłady. Książki mi dawały więcej. Dniami i nocami nie wstawałem od swego stolika w zadymionym pokoju, czytając, notując, kreśląc. Nie odpowiadałem tygodniami na listy i otrzymywałem telegramy. Ojciec niepokoił się. A ja istotnie zapomniałem o wszystkim.
Nie było Polski, legend, wspomnień – byl olbrzymi świat stwarzania się i stawania nieustannego. Z łona przekształceń się materii powstawały formy żywe, rodził się człowiek, tworzył w sobie myśl i rozum, aby zawładnąć światem.
Określałem wtedy sam siebie jako kawał materii, który chce zostać myślą.
To określenie zdobyło mi pierwsze stosunki wśród kolegów.
Wśród kolegów nie znałem nikogo. Nie było tu nikogo z moich stron, nie przywiozłem z sobą żadnych stosunków, żadnych znajomości.
Byłem tu absolutnie sam w tym tłumie i zrazu było mi to nawet dogodne.
Powoli, od czasu do czasu, wymieniałem parę słów z tym lub owym.
Tak raz w laboratorium wygłosiłem do jednego z sąsiadów, jasnowłosego, różowego Niemca, swój aforyzm.
Niemiec był zgorszony; zaczął mi mówić o duszy. Mówił mi o Bewusstsein, Selbslbewutsstsein211. W końcu zaś o Pflichtbewusstsein212.
Roześmiałem się.
Nie lubiłem tego słowa.
Przypominało mi ono ciotkę Emilię, która czytywała i rozumiała wszystko, nawet Darwina, ale skończywszy czytać, mówiła: „To jest bardzo rozumne, ale my nie mamy ojczyzny i dlatego jesteśmy obowiązani szanować wiarę”.
– I cóż to za Pflicht213? – pytam się swojego Schultza.
Na to on mi mówi:
– Ja mam teraz trzysta rubli stypendium, ja bym bardzo chciał nieraz pójść do teatru. Ja to bardzo lubię. Co to znaczy ja? Moje zmysły to lubią. O… i mój umysł to lubi. Ale jaki umysł? Materialistyczny, egoistyczny umysł. I gdybym ja miał tylko ten umysł, tobym poszedł albobym sobie kazał zapalić w piecu, ale bilet kosztuje pół rubla, zapalenie w piecu pięć kopiejek, a mój ojciec jest pastorem i ma dziewięcioro dzieci, więc ja ze swego stypendium muszę posłać mu chociaż osiemdziesiąt, choć sto albo sto dwadzieścia rubli. A dlaczego muszę? Bo jest coś, co się nie zmienia, co nie jest ani ruch, ani przyjemność, ani barwa, ani nic. A co to jest? To jest to: musisz. Więc co jestem ja? Obowiązek. I dlatego ja wiem, że ja mam duszę, bo mam coś, co nie jest ani ruch, ani wrażenie, ani zmiana.
– A dlaczego pastorzy rozmnażają się nieumiarkowanie? – basem przeciągnął sąsiad na prawo, o kudłatej głowie i skośnych oczach. – Obowiązek – dusza. A wcale nie dusza, tylko królicza niewstrzemięźliwość.
Schultz się zaperzył:
– Ja bardzo pana proszę, mój ojciec jest duchowny.
– I mój ojciec jest duchowny – rzekł kudłaty kolega.
– Ja nie pozwalam panu, ja bardzo kocham mojego ojca.
– No, i ja kocham mojego ojca, chociaż pijanica jest, co nawet jest dobrze, bo pop porządnym człowiekiem może być tylko, gdy pije…
– Mój ojciec nie bierze do ust nawet piwa – mówił z dumą Niemiec.
– To źle robi – rzekł nieubłagany wróg pastorów. – Niemiec, który nawet piwa nie pije, cóż to może być za Niemiec. Was i z piwem znieść trudno, a bez piwa…
– Mój ojciec wie, że każda kopiejka to jest ciężko zapracowana kopiejka…
– Ba… i mój stary wie o kopiejce, i wie, że ja mu nie poślę, bo nie mam. A choćbym posłał, to i co? Też nie mówiłbym: obowiązek, tylko: wódka. I choćby mój stary delirium214 dostał, to stąd by nic o mojej duszy nie wynikało.
Niemiec coś mruczał długą chwilę, wreszcie poprawił kołnierzyk i mankiety i podszedł do kudłatego.
– Nazywam się Karol Schultz – rzekł – i pozwoli pan z panem nieznajomym być.
Brunet parsknął śmiechem.
– A ja – rzekł – nazywam się Jaszka Czernow i nie mogę się z panem rozstać, bo dusza moja rozkochała się w panu. I zresztą szanuję pana bardzo, i pana ojca szanuję, i pana siostry.
Niemiec próbował coś mówić, ale Czernow zwrócił się już do mnie.
– Ej, wy, szlachcic – rzekł – a wy o materii tam mówiliście… Po pierwsze Polakowi nie wypada mówić: materia. Wy, szlachcice, mówicie: Bóg i Ojczyzna. A tu: materia. Pierwszy raz słyszę…
– A wy, Jaszka – zawołała z drugiego kąta młoda dziewczyna w niebieskim fartuchu – wam to też nie bardzo wypada Polakom o ojczyźnie mówić. Katkow215 wam się kłania.
– To go spotka afront216, bo ja się nie odkłonię.
– Źle robicie. Za ich ojczyznę Polaków Murawjew wieszał.
– Mało kogo Murawjew nie wieszał – tłumaczył się Jaszka. – On i mnie mógłby powiesić. Karakozowa powiesił…
Jakieś zimne tchnienie powiało po laboratorium. Wysoki blondyn spojrzał przez okulary na Jaszkę i rzekł półgłosem:
– Ej, wy, Czernow, nie bardzo.
Potem zaś, zwracając się do mnie, rzekł:
– Jestem Orłow. Jak pan to rozumie o materii? Czy myśl dla pana to nie jest już materia? Jeżeli zaś materia, to dlaczego mam dążyć do tego, aby stać się myślą? Myśl więc to jest pewna forma materii. Chodzi więc o to tylko, jaka jest ta materia. Ja myślę, że panu szło o co innego, o to, że człowiek jest dziś materią nieszczęśliwą, a chce się stać materią szczęśliwą. I to jest jasne; gdyby nie był nieszczęśliwą, nie chciałby być czym innym. Chce, więc jest nieszczęśliwy. Ergo217 chce być szczęśliwy. Innymi słowy, trzeba poznać technologię ludzkiego szczęścia.
Poczułem się jak ryba w wodzie.
Znowu spotkałem ludzi mówiących tym samym językiem, jakim mówiły moje myśli. Zapaliłem się. Zacząłem się spierać. Przypomniały się przegadane wieczory przy łóżku Wrońskiego.
– Szczęście nie wystarcza, trzeba wiedzieć, że jest ono moje. Potrzebna mi władza nad nim, pewność, że je mam, bo je stworzyłem sam.
– Ja widziałem – rzekł Jaszka – dwa razy szczęśliwą materię. Raz było to w chlewie, a drugi w gubernatorskim domu. Raz był to wieprz, a drugi raz pokojówka gubernatora. Szczęśliwa materia wieprza była smaczna, szczególniej z kapustą i musztardą. A pokojówka miała otłuszczenie serca i dziwnie lekki mózg. Analizy chemicznej nie robiłem.
– Rosyjska myśl jest bardzo lekkomyślna myśl – rzekł Schultz. – Wy wszyscy robicie ciągle skoki. Wy jesteście jak wasz kraj: mało kolei żelaznych.
Z laboratorium tego dnia poszedłem po raz pierwszy do studenckiej kuchni.
Odtąd zaczęło się dla mnie nowe życie. Samotne ślęczenie nad książką ustąpiło gawędom bez końca.
Poznałem od razu całą masę niepospolitych ludzi. Mówię to z całym spokojem po tylu latach: ludzie ci żyli istotnie tylko poszukiwaniem prawdy. Prawdy żywej, przekształcającej samo życie, nie martwej wiedzy. Nie było dla nich rzeczy obojętnych. Myśl ich nieustannie pracowała nad rozwiązaniem zagadnienia, czym ma być człowiek. Ja więcej przeczytałem i przemyślałem od większości z nich, ale w nich była większa łączność pomiędzy myślą a życiem. Była jakaś nieustraszoność w wykonywaniu wyroków sumienia i badaniu. To ich charakteryzowało, nadawało im jakieś klasyczne bohaterskie cechy. Ich filozofia była życiem.
Tak na przykład Aleksander Brenneisen twierdził, że człowiekowi należy się tylko zaspokojenie potrzeb koniecznych. Że zadaniem jego jest praca. Pracował też po dwanaście, szesnaście godzin dziennie. Pieniądze zaś zarobione kładł do otwartej puszki, stojącej na stole. Każdy ze współlokatorów jego mógł z niej brać, ile potrzebował, nie tłumacząc się.
– Społeczeństwo mi jest obowiązane dać wszystko, abym mógł być ja, to jest myśleć. Co zaś potrzeba, aby być ja? Jeść, aby żyć, ubrać się i schronić, aby nie zmarznąć. To ja powinienem mieć. A potem, kiedy ubrane i najedzone jest zwierzę, zaczyna się ja. Tu nie ma prawa nikt ani nic…
– A jeżeli ja moje chce tylko pić i za dziewczętami biegać… – przekomarzał się Jaszka.
– Idź, zdołasz się napić – pij, nie zdołasz – będzie źle. Zdołasz mieć dziewczynę – bierz. Nabiją – tak i będzie. Do tego nikomu nic.
– A jeżeli ja z tej oto twojej szkatułki dziesięciorublówkę wezmę i na Grochową do Fräulein218 Gizeli pojadę… to co…
– Że ktoś jest świnia, to ja nie muszę być pastuch od świń – mówił niewzruszony Brenneisen swym dziwnym, jakby niedołężnym językiem.
W tym środowisku żadne przekonanie, byle na krytyce oparte, nie raziło.
Ale gdy Wołoszanowicz zawiesił w swym pokoju ikonę i zapalił przed nią lampkę, usunięto się od niego.
– I co ja wam zrobiłem? – tłumaczył się on.
– Nic – odpowiedział mu Michał Żemczużnikow – ale pies wściekły też mi nic nie zrobił, a ja jednak usunę mu się z drogi.
– Ależ zmiłuj się przecież, czy ja tobie bronię Moleschotta czytać?
– Moleschotta ja nie czytam, bo on jest zacofaniec, a zresztą to inna sprawa. Moleschott mi mówi: myśl, i ja myślę. A tu… psu wściekłemu instynkt powie: gryź, i on gryzie. A ja skąd wiem, co tobie twój Bóg każe zrobić? Pókiś ty sam od siebie zależał, ja wiedziałem, czego się od ciebie spodziewać, ale od czasu, jak u ciebie Bóg pojawił się, ja już nic wiedzieć nie mogę. Skąd ja wiem, co temu twojemu Bogu do głowy przyjdzie? Ja tam nie lubię mieć z nim do czynienia. Kto chce ze mną żyć, musi sam za siebie odpowiadać.
Istotnie, wszelkie zrzeczenie się swobody osobistej uważane tu było za występek.
Waria Torżecka oskarżyła raz niemiłosiernie Jaszkę o brak charakteru za to, że w obecności jej matki wyparł się Darwina.
– I, wcale nie wyparłem się – mówił Jaszka. – Ale sami osądźcie: pyta się mnie taka dama z trenem219, z chignonami220, o, o, całkiem Kleopatra221 egipska, w starości oczywiście. „Czy – powiada – możliwe jest, aby człowiek od małpy pochodził, czy na przykład ja podobna jestem do małpy?” No, i cóż ja miałem odpowiedzieć. „Ależ nie – mówię – gdzież tam, ani najmniejszego podobieństwa – powiadam – małpa ma ogon od urodzenia, a pani od krawca” – no i tak dalej wszystko.
– Nieprawda – oburza się Waria. – Ty lepiej powiedz, coś o duszy powiedział.
– No, i cóżem ja takiego powiedział? Powiada dama, że za duszę męża w trzech klasztorach nabożeństwo wieczne zakupiła, że więcej niż trzy tysiące ją to kosztowało. Więc pyta się, czy jest dusza, czy nie ma. „Ja – mówi – kwity pokazać mogę”. Czy ja mogę cokolwiek wobec kwitu? Tego nikt nie przewidział. Kto nie ma kwitu, to jeszcze na dwoje babka wróżyła, ale jak ma kwit…
– Z ciebie już nigdy nic nie będzie, Jaszka – wzruszyła ramionami Waria.
Ale reszta towarzystwa się śmiała.
Jaszce w ogóle uchodziło wiele…
– Tylko językiem nie zanadto wojuj – mówił mu Orłow, szczególnie gdy wspomniał, tak jak wówczas, Karakozowa, Czernyszewskiego…
Ale Jaszka nagle spoważniał.
– Pańszczyźniani wy! – krzyknął. – Tfu, niewolnicy! Spośród nas ukradziono człowieka. Takiego człowieka. Jak ja jego czytam, to mądrzejszy się staję. Jego wam ukradli, zabijają powoli. Myśl wasza, sumienie wasze: a my nic, my milczeć będziemy. Psy wy, tchórze, tchórze!
I nagle podbiegł do okna i otworzywszy lufcik, na cały głos krzyknął w ciemną, szarą ulicę…
– Ej, ty! Oddaj nam Czernyszewskiego! Czernyszewskiego nam oddaj, słyszysz!
– Czegoś się rozkrzyczał – rzekł Żemczużnikow. – Dużo krzykiem pomożesz…
– Jeżeli jego wola – rzekł Brenneisen – nikt mu przeszkodzić nie może.
– Sam przepadnie.
– Jeżeli jego dusza znieść nie może milczenia, niech krzyczy. Inaczej ona będzie podłą duszą.
Ale Żemczużnikow podszedł już do okna.
– Słuchaj, Jaszka – rzekł. – Czy ty wiesz, co z tego będzie, gdybyśmy nawet przed Zimowy Pałac222 poszli wołać: oddaj go nam!
– To i co – rzekł Jaszka. – Zabiliby, niechby zabili.
– Bardzo mądrze, powiedziałby Czernyszewski. Bardzo, bardzo sprytnie to pomyślałeś: zabiliście mojego przyjaciela, to i mnie zabijcie. Nieprawdaż.
– Ale milczeć, kiedy twojego przyjaciela, nie przyjaciela, ale świętego, mędrca, zabiją – to hańba.
– Tak, pozwalać na to, co zrobiono z Czernyszewskim, co zrobiono z Michajłowem223, z dziesiątkami tysięcy Polaków, to hańba – odpowiedział Żemczużnikow.
– My tu sobie filozofujemy, rozprawiamy, a naokoło krew płynie. Człowieka nieustannie mordują – unosił się Jaszka. I stuknąwszy pięścią w stół, krzyknął: – Nie zniosę dłużej, nie mogę.
W pokoiku milczano.
Gromadka nasza ujrzała w myśli prawdziwe swoje położenie, spotkała się twarz w twarz z potworem dziejów rosyjskich.
I od razu uwydatniła się czarna rysa.
Orłow, prawnik z zawodu, chemik z upodobania, zaczął mówić swoim spokojnym, mądrym głosem. „Nie mówi – perły wyszywa” – określała jego dykcję Waria.
– Ja myślę – prawił – że to, o czym mówi Jaszka, jest nam wszystkim znane. Wszyscy przemyśleliśmy już to. Człowiek nowoczesny nie powinien się łudzić. Życie cywilizowanych społeczeństw jest taką samą walką, jak i życie zwierząt. I nie przekonamy ludzi, że się nie powinni pożerać. Idzie po prostu o to, aby to zrozumieć i aby w tej walce zwyciężyć. Ludzie rozumni powinni dbać o to, aby nie być pożartymi przez zwierzęta. Bo lew, który zje Arystotelesa224, nie jest mędrszy od lwa, który zje cielę. Niechaj więc lew żywi się już lepiej cielęciną. A Arystoteles niechaj sam siebie uchroni i myśli, aby albo wytępić lwy, albo też je oduczyć od zjadania nawet cielęciny.
– Innymi słowami? – rzekła Waria, zaciskając usta. – Co? Zamknąć uszy i oczy, a w razie potrzeby pochwalić lwa i życzyć mu dobrego apetytu?
Orłow też pobladł i rzekł:
– Ja także czczę wysoko Czernyszewskiego, ale my, którzy rozumiemy jego myśl, powinniśmy dlatego właśnie starać się przeżyć, zyskać stanowiska i wpływy.
– I kiedy zostaniesz już oberprokuratorem Świętego Synodu225, każesz mojemu ojcu, aby zamiast Czetji Mineji226 i psałterza czytał stadku Czto diełat'227. Jemu to istotnie żadnej różnicy nie zrobi, zwłaszcza po śniadaniu – roześmiał się Jaszka.
Ale od tego czasu Orłow rzadko już pojawiał się u nas i rozmowa w jego obecności szła opieszalej. Tymczasem zapanował nad wszystkimi innymi tematami ten jeden – Czernyszewski. I w końcu wszystkie nasze myśli i gawędy przybrały całkiem określony kierunek: oswobodzić Czernyszewskiego.
207
Dymitr Wiśniowiecki Bajda (zm. 1563) – kniaź ukr., wódz kozacki, przywódca wielu wypraw łupieskich przeciwko Turkom i Tatarom. Uważany za jednego z założycieli Siczy Zaporoskiej, bohater kozackich pieśni. W 1563 próbował wpływać na wybór hospodara wołoskiego, wpadł w pułapkę i został przewieziony do Stambułu, a tam stracony. Według podań ludowych, powieszony na haku za żebro, wyrwał jednemu ze strażników łuk i jeszcze przez trzy dni strzelał do swoich oprawców, a nawet zranił samego sułtana. [przypis edytorski]
208
sztych – rycina odbita z obrazu wyrytego na metalowej płycie. [przypis edytorski]
209
pletnia (daw.) – pleciony bicz z bydlęcej skóry. [przypis edytorski]
210
Elle ne se rend pas/ La Commune de Paris! (fr.) – Ona się nie poddaje, Komuna Paryska! [przypis edytorski]
211
Bewusstsein, Selbslbewutsstsein (niem.) – świadomość, samoświadomość. [przypis edytorski]
212
Pflichtbewusstsein (niem.) – poczucie obowiązku. [przypis edytorski]
213
Pflicht (niem.) – obowiązek. [przypis edytorski]
214
delirium – stan zaburzenia świadomości, w którym występują halucynacje. [przypis edytorski]
215
Katkow, Michaił (1818–1887) – rosyjski dziennikarz, wydawca i działacz polityczny, wpływowy publicysta, jeden z twórców nowoczesnego nacjonalizmu rosyjskiego; prowadził zaciekłą kampanię nacjonalistyczną, antydemokratyczną i antypolską. [przypis edytorski]
216
afront – obraza, zniewaga. [przypis edytorski]
217
ergo (łac.) – więc, a zatem. [przypis edytorski]
218
Fräulein (niem.) – panna. [przypis edytorski]
219
tren – ciągnąca się po ziemi część sukni. [przypis edytorski]
220
chignon (fr.) – kok, fryzura kobieca z włosów związanych z tyłu głowy; daw.: przypinany warkocz. [przypis edytorski]
221
Kleopatra, właśc. Kleopatra VII Filopator (69–30 p.n.e.) – ostatnia królowa Egiptu, słynna z urody i uroku osobistego. [przypis edytorski]
222
Zimowy Pałac – petersburska rezydencja carów, zbudowana przez Piotra I. [przypis edytorski]
223
Michajłow, Michaił Łarionowicz (1829–1865) – rosyjski pisarz, tłumacz, publicysta; w 1861 zesłany na Syberię. [przypis edytorski]
224
Arystoteles (384–322 p.n.e.) – grecki filozof i przyrodoznawca, najwszechstronniejszy z uczonych staroż., osobisty nauczyciel Aleksandra Wielkiego. [przypis edytorski]
225
Święty Synod, właśc. Świątobliwy Synod Rządzący – kolegialna instytucja zwierzchnia Kościoła prawosławnego w Rosji, istniejąca w czasach Imperium Rosyjskiego zamiast urzędu patriarchy, mająca na celu uzależnienie władz kościelnych od władzy państwowej; z ramienia cara funkcję kontrolną nad Synodem sprawował urzędnik bez święceń, w randze oberprokuratora. [przypis edytorski]
226
Czetji Mineje (scs.) – prawosławne zbiory żywotów świętych, hymnów, modlitw i kanonów, ułożone na każdy dzień kalendarza liturgicznego, przeznaczone do domowej lektury. [przypis edytorski]
227
Czto diełat' (ros.) – pol.: Co robić, tytuł książki N. Czernyszewskiego. [przypis edytorski]